wtorek, 2 października 2012

Ramkhamhaeng

Nazajutrz po przyjeździe plan był prosty: iść na spacer. Chciałam przede wszystkim rozejrzeć się po najbliższej okolicy i zorientować, gdzie dokładnie będzie kurs, który zaczynam w przyszły poniedziałek. Droga bardziej prosta już być nie mogła, bo mieszkam na 30 Ramkhamhaeng (czyli na 30. ulicy odchodzącej od Ramkhamhaeng), a kurs jest przy tej samej, ale kilka przecznic (czyli kilka kilometrów) dalej. Bałam się tak od razu wsiadać w autobus, więc po prostu ruszyłam przed siebie.

Tajskie zakupy w nie-tajskiej sieciówce
Duży ruch i żadnych turystów - to były pierwsze spostrzeżenia. Szybko też zorientowałam się, że pieszy nie ma żadnych praw na drodze, chodniku, ani pasach, więc trzeba mieć oczy wokół głowy. Ale, ale. Na pierwszy plan zeszła w końcu inna kwestia. Co by tu zjeść? Wzdłuż ulicy i na chodnikach było mnóstwo straganików i lepszych czy gorszych przenośnych stoisk, ale w głowie ciągle słyszałam słowa "nie jedz na ulicy...". To właściwie gdzie? W końcu natknęłam się na 7eleven (Tajowie zdecydowanie upodobali sobie tę sieciówkę!) i kupiłam mojego pierwszego tajskiego gotowca, który miał być kurczakiem w sosie słodko - kwaśnym, a zarówno w smaku, jak i konsystencji był raczej bliżej niezdefiniowanym kawałkiem mięsa (?).

Reszta dnia upłynęła mi na odkrywaniu tego maleńskiego skrawka Tajlandii i Tajów zgromadzonych na Ramkhamhaeng. Upał nieziemski, Tajowie są mili, ale NIE MÓWIĄ po angielsku, w małym sklepie trudno o krem z filtrem, za to łatwo o krem wybielający (sic! Nivea Whitening!), młodzież chodzi do szkoły w mundurkach, zawsze coś skądś kapie (wolę nie wnikać), na ulicy można spotkać bezdomne psy, kierowcy używają klaksonów dla własnej przyjemności, a każde jedzenie z założenia zjada się na ulicy lub kupuje do domu, dlatego nawet gotowce z 7eleven można podgrzać na miejscu (dorzucą też do nich plastikowe sztućce, a do napoju słomkę). Mam w głowie straszny mętlik. Istny Bangkok!

6 komentarzy:

  1. Błąd Basiu, ja bym przede wszystkim jadł na ulicy! W Wietnamie to było właśnie to coś! Jedzenie w syfie - jest najsmaczniejsze, najlepsze ever! Pierwszy dzień w Wietnamie faktycznie upłynął na poszukiwaniu czegoś normalnego i padło a nieszczęśliwe spaghetti z ... rybą :) Ale potem to już tylko jedzenie na hardcorze! I zawsze się opłacało!

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę, że z czasem do tego też dojdę, ale póki co wolę być ostrożna! Nie kupuję już gotowców i czasem jem też na ulicy, ale tej "lepszej", czyli np. jak widzę, że jest to coś większego niż tylko grill, jakieś stoliczki, zaplecze, woda, może nawet kuchnia, rozumiesz. Omijam za to z daleka takie mini-grille, których jest pełno, a smażą na nich wszystko - głównie mięso, którego wołałabym nie próbować, i to nie tylko dlatego, że leży wśród spalin i w temperaturze 35 stopni;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mieso mozesz sprobowac, jak Cie bardzo ciekawi jego smak, bo jest grillowane, wiec wszystko odbywa sie w wysokiej temperaturze, ale zupy z wozka ulicznego na miseczce po 100 Tajach nie radze probowac, bo znam takich, co probowili i najlepiej sie to nie skonczylo :P a Wietnam to zupelnie inna bajka. Poza tym jedzenie na ulicy, gdzie obok maja pomieszczenie z dostepem do wody i jedzenie z wozka to dwie rozne sprawy :] Z wozka to lepiej nawet nie probowac owocow, ktore sprzedaja w woreczkach, bo sama osobiscie widzialam, jak facet najpierw kroil zakrwawione mieso na grilla, a potem tym samych nozem arbuza do woreczka :P W sumie kolor podobny ...

      Usuń
  3. Aaaaaaa dobrze, że mówisz o tych owocach, bo raz prawie, praaawie się skusiłam na ananasy z patyczka... ;) Na mięso się w takim razie skuszę - najlepiej może nie wygląda, ale z czystej ciekawości. Co do zupy, to raz dostałam do ryżu z kurczakiem (w takim ulicznym barze) i było okej:) Wózków będę się w takim razie wystrzegała! Dzięki!

    OdpowiedzUsuń
  4. Ośmiorniczki z grilla tez sa calkiem dobre :)

    OdpowiedzUsuń