Ciężko jest lekko żyć |
Czwartek za to był w jakiś sposób szczególny. Byłam bowiem na... rozmowie o pracę. Nie jestem jeszcze pewna, czy ją przyjmę, ale ciekawy jest sam sposób, w jaki ją znalazłam. Albo może raczej w jaki to ona znalazła mnie. Otóż kiedy pierwszego dnia po przyjeździe spacerowałam sobie po okolicy (odsyłam do postu "Ramkhamhaeng"), zobaczyłam wystawiony przed jednym z budynków szyld: "English teacher wanted". Stwierdziłam, że nie zaszkodzi wejść, popytać i zrobić rozeznanie. Przywitał mnie przesympatyczny Holender, który - jak się później okazało - już od kilku miesięcy uczy w tej szkole. Chwilę porozmawialiśmy, po czym poprosił mnie, żebym zostawiła swoje dane. W aplikacji, którą wypełniłam, nie było nawet możliwości zaznaczenia narodowości innej, niż Amerykańska, Kanadyjska, Brytyjska lub Australijska (dość wysokie wymagania jak na kraj, w którym nikt nie mówi po angielsku, a koordynatorem szkoły jest Tajka - tak właśnie, Tajka!), dopisałam więc piątą pozycję - narodowość polską. I tak oto po trzech dniach dostałam maila z zaproszeniem na rozmowę.
Moja mapa po zaledwie kilku dniach. Nie rozstajemy się! |
Warunki wydają się być całkiem dobre, płaca też nie najgorsza, więc dlaczego się waham? Może dlatego, że Tajka bardzo dużą wagę przywiązywała do hasła "w mojej szkole obowiązują moje zasady". A może dlatego, że w listopadzie chciałabym się przeprowadzić w okolicę Lam Luk Ka, a podpisanie umowy wiązałoby się z jeżdżeniem co sobotę na Ramkhamhaeng. Odpowiedź muszę dać do niedzieli. Ale tak sobie myślę, że skoro praca znalazła się sama, i to już pierwszego dnia, to dlaczego nie miałaby się znaleźć także później? Quaerite et invenietis. Oby!
Pełna wątpliwości, wracałam do domu na piechotę. Nie było nawet sensu łapać autobusu, bo i tak wszystkie stały w korku. Poza tym, głowa w tym upale jakoś szybciej mi odparowuje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz