|
Statek z Ban Phe na Kho Samet |
Zaledwie tydzień bez wpisu na blogu, a już zdążyłam dostać burę! Zaniedbanie nie wynika jednak z mojego lenistwa (nie tym razem!), ale z naprawdę pracowitego tygodnia, który na szczęście ma się już ku końcowi. O tym wszystkim jednak później, a teraz powróćmy do minionego weekendu. Słonecznego, upalnego, plażowego, tajskiego weekendu.
Ponieważ mijał już 3 tydzień mojego pobytu w Tajlandii, był to już zdecydowanie najwyższy czas, aby udać się na prawdziwie tajską plażę i poleżeć pod palmą. W okolicach Bangkoku nie ma dużego wyboru, ale wystarczy odbić od niego około 200km, aby znaleźć to, o czym prawdziwy leniwy turysta marzy najbardziej. Spośród kilku miejsc polecanych przez nasze przewodniki, my wybraliśmy Koh Samet - małą wysepkę na Zatoce Tajlandziej.
|
Emily - nasza przewodniczka po wyspie |
Była nas piątka - Chris, Sam, Alicia, Emily (znajoma Alicii i Sama, a jednocześnie nasza przewodniczka - jakieś pół roku temu zrobiła kurs TEFL w miejscowości, z której odpływają statki do Koh Samet, dlatego na samej wyspie była już dobre kilkanaście razy) i ja. Wstaliśmy w sobotę o świcie, żeby złapać taksówkę na dworzec autobusowy, a stamtąd jak najszybciej dostać się do prowincji Rayong. Droga autokarem do Ban Phe - miasteczka, z którego odpływają statki na Kho Samet - zajęła nam 3,5 godziny. Samo Ban Phe okazało się małe i całkiem urocze; nie ono było jednak celem naszej wyprawy! Szybko znaleźliśmy miejsce, skąd odpływają statki i załadowaliśmy się na pokład. W czasie 45-minutowej podróży na wyspę udało mi się przysmażyć kawałek uda, oczywiście z idealnie odciętą linią szortów.
|
Leniuchujemy |
Wyspa pasowała krajobrazem to iście tropikalnych, leniwych wakacji. Plaża, ocean, palmy, mnóstwo budek z jedzeniem, napojami, lodami i kokosami, bary, Azjaci i trochę turystów. No i oczywiście lejący się z nieba żar. Zanim jednak pozwoliliśmy sobie wskoczyć do wody, musieliśmy znaleźć jakiś w miarę niedrogi nocleg. Zajęło nam to trochę czasu, ale koniec końców zakwaterowaliśmy się w dwóch 2- i 3-osobowych domkach. Na dobry początek udało nam się popsuć wiatrak, który służył za klimatyzację. Woleliśmy jednak nie myśleć o tym, że czeka nas naprawdę gorąca noc; wskoczyliśmy szybko w stroje kąpielowe, wzięliśmy ręczniki i pobiegliśmy na plażę.
Popołudnie było prawdziwie leniwe. Upał był na tyle męczący, że siedzieliśmy głównie w wodzie, co - rzecz jasna - zupełnie nam to nie przeszkadzało. Dokładnie o 18.00 zaczęło się ściemniać (czyli jak co dzień), więc zebraliśmy nasz wakacyjny majdan i wróciliśmy do domków opłukać się z morskiej soli. Zaraz potem wróciliśmy jednak na plażę, gdzie miał się odbyć pokaz ognia - takie pokazy są na Koh Samet codziennie; po drodze zahaczyliśmy jeszcze tylko o ryż z kurczakiem w curry. Pyszności!
|
Fire games! |
"Fire show", czyli pokaz ognia, który odbywał się przy jednym z barów na plaży, naprawdę zrobił na nas wrażenie. Na początku było niewinnie - wymachiwanie pochodniami, podrzucanie, przerzucanie, itd. Potem zaczęło się już jednak budowanie ludzkich piramid (oczywiście ogień był wszędzie w roli głównej!), a na końcu nadszedł czas na.... fire games! W grach i zabawach mogli uczestniczyć absolutnie wszyscy, jeśli tylko mieli wystarczająco dużo odwagi. Najpierw było przechodzenie pod płonącą tyczką, która w miarę upływu czasu była coraz bardziej obniżana (tylko na to się skusiłam!), później przeskakiwanie przez płonący krąg, a na końcu skakanie przez płonącą skakankę. Wszystko to zwieńczone zostało naprawdę dobrą imprezą, z której wyszliśmy zapiaszczeni i wymalowani fluorescencyjnymi farbami. No i oczywiście spoceni od stóp do głów, jak na porządnych turystów w Tajlandii przystało. Nie mieliśmy się jednak dokąd spieszyć; noc bez klimatyzacji była krótka i gorąca.
|
Zabawa fluorescencyjnymi farbami |
Następnego dnia rano wygramoliliśmy się na plażę i tam już zostaliśmy, ruszając się tylko od czasu do czasu po lody lub sok z kokosa. Tuż przed powrotem do domu, Emily pokazała nam jeszcze jedno - idealne wręcz! - plażowe miejsce, gdzie nie było żadnych turystów; był za to długi, wysoki pomost, z którego lokalne dzieciaki skakały do wody. Dołączyliśmy do nich bez chwili namysłu i właściwie to nie jestem pewna, kto się lepiej bawił - my, czy one. Wkrótce rzeczywiście nadszedł już czas, żeby wracać. Znaleźliśmy nasz stateczek i ruszyliśmy w stronę Ban Phe, opuszczając wakacyjne Koh Samet.
Potem pozostało nam jeszcze tylko 3,5 godziny w autobusie i dotarliśmy do Bangkoku, zmęczeni i spieczeni słońcem. Zanim się jednak pożegnaliśmy, kupiliśmy uliczne padthai; w sam raz do spałaszowania na kolację!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz