niedziela, 28 października 2012

TEFL - praktyki

Pracujemy, pracujemy
Ostatni tydzień kursu - trzeci - był bardzo intensywny. Nie było już mowy o wieczornych wyjściach w środku tygodnia. Skończyliśmy zajęcia teoretyczno - praktyczne w klasie i zaczęliśmy zajęcia czysto praktyczne w szkołach. Codziennie zaczynaliśmy bardzo wcześnie rano, trzeba więc było przyzwyczaić się do wstawania o świcie. W Tajlandii jednak, o dziwo, jakoś łatwiej mi to przychodzi. Może dlatego, że i tak budzę się albo z powodu słońca, albo z powodu gorąca. Ewentualnie jeszcze z powodu zimna, gdy przesadzę z klimatyzacją.

W poniedziałek stawiliśmy się punktualnie i z notatkami w rękach w miejscu zbiórki. Wszyscy w odpowiednich strojach (długie spodnie/spódnica za kolana, koszula z długim lub "dłuższym" krótkim rękawem, pełne buty) i z mrożoną kawą, marząc tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się w jakimś chłodniejszym miejscu. Ku naszej radości, szkoła, do której trafiliśmy, była wyposażona w klimatyzację; istniała więc nadzieja, że jakoś ten pierwszy dzień przetrwamy. Naszymi uczniami była młodzież w wieku 14-17 lat (doprawdy, trudno określić wiek Tajów...), co było nie lada wyzwaniem. Dodatkowym czynnikiem stresującym był fakt, że każdej lekcji (czy raczej osobie, która daną lekcję prowadziła) przyglądało się dwóch "obserwatorów", którzy potem z każdym indywidualnie komentowali przeprowadzone zajęcia i sporządzali opinię. Wszystkim nam w końcu udało się uporać z tajskimi nastolatkami, ale do domu wracaliśmy naprawdę wykończeni!

Wtorek był nieco wolniejszy, bo był to dzień świąteczny (niestety nikomu z nas nie udało się ustalić, jakie to było święto), więc nie mieliśmy praktyk, a tylko przygotowywaliśmy się do przeprowadzenia zajęć w środę. Jeśli jednak myślicie, że przygotowanie zajęć to kwestia pół godziny, to jesteście w błędzie! Najpierw był przydział tematów, potem przydział partnera/partnerki do wspólnego opracowywania danego zagadnienia i wreszcie przygotowywanie całych zajęć według nauczonych wcześniej schematów. Koniec końców, byliśmy wolni po czterech godzinach, czyli ok. 13.00; zdążyłam jeszcze skoczyć na dwie godzinki do Lam Luk Ka popływać na desce!

W przedszkolu
Środa i czwartek nie były już jednak takie luźne. Od rana do popołudnia mieliśmy praktyki, a po powrocie siadaliśmy nad przygotowywaniem zajęć na dzień następny (nie mogliśmy zrobić tego wcześniej, bo dopiero po powrocie dostawaliśmy przydziały tematów, itd.) i kończyliśmy wieczorem. W środę również przypadło nam w udziale uczenie tajskich nastolatków, w czwartek natomiast musieliśmy się zmierzyć z całkiem liczną grupą dorosłych, którzy w dodatku byli... nauczycielami. Uprzedzono nas więc, że może być trudniej; uczniowie - nauczyciele nie dadzą się nabrać na próby tuszowania ewentualnych potknięć. Ostatecznie okazało się jednak, że nasi odbiorcy są całkiem sympatyczni. Nadal uważam, że Tajowie ani nie wyglądają, ani nie zachowują się na swój wiek. Powiedziałabym, że są raczej dziecinni, chociaż to może właśnie my, Europejczycy, jesteśmy tacy zdziadziali.

Piątek był już ostatnim dniem praktyk i jednocześnie ostatnim dniem kursu. Tym razem zajęcia mieliśmy przeprowadzić... w przedszkolu! Wszyscy byliśmy tym faktem bardzo podekscytowani, jednak przygotowanie wymagało od nas dużo większego wkładu - obrazki, kolorowanki, puzzle... W czwartek naprawdę długo nad tym siedzieliśmy. Mnie akurat trafiła się najmłodsza grupa - trzylatki. Zajęcia prowadziłam jako pierwsza, więc dzieci były tak zaaferowane moją osobą, że tylko siedziały nieruchomo i na mnie patrzyły, podczas gdy ja próbowałam je zachęcić do zabawy. Tajskie maluchy są jednak tak urocze, że naprawdę wszystko byłabym w stanie im wybaczyć.

Tajskie przedszkolaki i my

Po powrocie z przedszkola udzielono nam jeszcze paru ostatnich uwag i wskazówek, i wręczono certyfikaty; każdy z nich oznaczony jest numerem, pod którym można nas znaleźć w bazie osób posiadających TEFLa. Wiem już zatem, w jaki sposób odróżnić oryginalny dokument od tego kupionego na Khao San Road! ;)

Wieczorem żegnaliśmy się w towarzystwie Chang, Singhy (tajskie piwa) i wina z kartonika. Część z nas zostaje w Bangkoku, niektórzy rozjeżdżają się po Tajlandii, a jeszcze inni wybrali Chiny. Obyśmy byli w kontakcie!

 Ja z kolei mam jutro rozmowę o pracę. Trzymajcie kciuki, a nuż coś z tego wyjdzie!

TEFL


piątek, 26 października 2012

Koh Samet

Statek z Ban Phe na Kho Samet
Zaledwie tydzień bez wpisu na blogu, a już zdążyłam dostać burę! Zaniedbanie nie wynika jednak z mojego lenistwa (nie tym razem!), ale z naprawdę pracowitego tygodnia, który na szczęście ma się już ku końcowi. O tym wszystkim jednak później, a teraz powróćmy do minionego weekendu. Słonecznego, upalnego, plażowego, tajskiego weekendu.

Ponieważ mijał już 3 tydzień mojego pobytu w Tajlandii, był to już zdecydowanie najwyższy czas, aby udać się na prawdziwie tajską plażę i poleżeć pod palmą. W okolicach Bangkoku nie ma dużego wyboru, ale wystarczy odbić od niego około 200km, aby znaleźć to, o czym prawdziwy leniwy turysta marzy najbardziej. Spośród kilku miejsc polecanych przez nasze przewodniki, my wybraliśmy Koh Samet - małą wysepkę na Zatoce Tajlandziej.

Emily - nasza przewodniczka po wyspie
Była nas piątka - Chris, Sam, Alicia, Emily (znajoma Alicii i Sama, a jednocześnie nasza przewodniczka - jakieś pół roku temu zrobiła kurs TEFL w miejscowości, z której odpływają statki do Koh Samet, dlatego na samej wyspie była już dobre kilkanaście razy) i ja. Wstaliśmy w sobotę o świcie, żeby złapać taksówkę na dworzec autobusowy, a stamtąd jak najszybciej dostać się do prowincji Rayong. Droga autokarem do Ban Phe - miasteczka, z którego odpływają statki na Kho Samet - zajęła nam 3,5 godziny. Samo Ban Phe okazało się małe i całkiem urocze; nie ono było jednak celem naszej wyprawy! Szybko znaleźliśmy miejsce, skąd odpływają statki i załadowaliśmy się na pokład. W czasie 45-minutowej podróży na wyspę udało mi się przysmażyć kawałek uda, oczywiście z idealnie odciętą linią szortów.

Leniuchujemy
Wyspa pasowała krajobrazem to iście tropikalnych, leniwych wakacji. Plaża, ocean, palmy, mnóstwo budek z jedzeniem, napojami, lodami i kokosami, bary, Azjaci i trochę turystów. No i oczywiście lejący się z nieba żar. Zanim jednak pozwoliliśmy sobie wskoczyć do wody, musieliśmy znaleźć jakiś w miarę niedrogi nocleg. Zajęło nam to trochę czasu, ale koniec końców zakwaterowaliśmy się w dwóch 2- i 3-osobowych domkach. Na dobry początek udało nam się popsuć wiatrak, który służył za klimatyzację. Woleliśmy jednak nie myśleć o tym, że czeka nas naprawdę gorąca noc; wskoczyliśmy szybko w stroje kąpielowe, wzięliśmy ręczniki i pobiegliśmy na plażę.

Popołudnie było prawdziwie leniwe. Upał był na tyle męczący, że siedzieliśmy głównie w wodzie, co - rzecz jasna - zupełnie nam to nie przeszkadzało. Dokładnie o 18.00 zaczęło się ściemniać (czyli jak co dzień), więc zebraliśmy nasz wakacyjny majdan i wróciliśmy do domków opłukać się z morskiej soli. Zaraz potem wróciliśmy jednak na plażę, gdzie miał się odbyć pokaz ognia - takie pokazy są na Koh Samet codziennie; po drodze zahaczyliśmy jeszcze tylko o ryż z kurczakiem w curry. Pyszności!

Fire games!
"Fire show", czyli pokaz ognia, który odbywał się przy jednym z barów na plaży, naprawdę zrobił na nas wrażenie. Na początku było niewinnie - wymachiwanie pochodniami, podrzucanie, przerzucanie, itd. Potem zaczęło się już jednak budowanie ludzkich piramid (oczywiście ogień był wszędzie w roli głównej!), a na końcu nadszedł czas na.... fire games! W grach i zabawach mogli uczestniczyć absolutnie wszyscy, jeśli tylko mieli wystarczająco dużo odwagi. Najpierw było przechodzenie pod płonącą tyczką, która w miarę upływu czasu była coraz bardziej obniżana (tylko na to się skusiłam!), później przeskakiwanie przez płonący krąg, a na końcu skakanie przez płonącą skakankę. Wszystko to zwieńczone zostało naprawdę dobrą imprezą, z której wyszliśmy zapiaszczeni i wymalowani fluorescencyjnymi farbami. No i oczywiście spoceni od stóp do głów, jak na porządnych turystów w Tajlandii przystało. Nie mieliśmy się jednak dokąd spieszyć; noc bez klimatyzacji była krótka i gorąca.

Zabawa fluorescencyjnymi farbami
Następnego dnia rano wygramoliliśmy się na plażę i tam już zostaliśmy, ruszając się tylko od czasu do czasu po lody lub sok z kokosa. Tuż przed powrotem do domu, Emily pokazała nam jeszcze jedno - idealne wręcz! - plażowe miejsce, gdzie nie było żadnych turystów; był za to długi, wysoki pomost, z którego lokalne dzieciaki skakały do wody. Dołączyliśmy do nich bez chwili namysłu i właściwie to nie jestem pewna, kto się lepiej bawił - my, czy one. Wkrótce rzeczywiście nadszedł już czas, żeby wracać. Znaleźliśmy nasz stateczek i ruszyliśmy w stronę Ban Phe, opuszczając wakacyjne Koh Samet.
Potem pozostało nam jeszcze tylko 3,5 godziny w autobusie i dotarliśmy do Bangkoku, zmęczeni i spieczeni słońcem. Zanim się jednak pożegnaliśmy, kupiliśmy uliczne padthai; w sam raz do spałaszowania na kolację!
 




piątek, 19 października 2012

Spostrzeżenia, cz. 1

Ronald McDonald wita Tajów
Cały tydzień minął mi dość pracowicie; mimo że w niedzielę udało mi się jeszcze popływać (po sobotnim zwiedzaniu centrum, zdecydowanie miałam ochotę uciec od spalin!), to od poniedziałku nie było już dla nas ratunku. Nadal jednak uważam, że zrobienie tego kursu było chyba najlepszym pomysłem, na jaki mogłam wpaść. To musiał być chyba jakiś nieplanowany przebłysk rozsądku!

W związku z tym, że w tygodniu nic szczególnego się nie wydarzyło, chciałam poświęcić parę linijek na spostrzeżenia, uwagi, ciekawostki i inne dziwactwa dotyczące Bangkoku. Pozwoliłam sobie wpisać w tytule postu numer pierwszy, bo nie wątpię, że z upływem czasu, tego typu spostrzeżeń będzie więcej.

1. Motorki.
Ludzie są w stanie przewieźć na nich dosłownie wszystko, w każdej ilości i objętości. Ostatnio widziałam ok. 50 (jeśli nie więcej!) ciasno związanych balonów z helem, które od tyłu zasłaniały nie tylko motor z kierowcą, ale i samochód przed nimi. Poza tym, liczba osób, które można przewieźć za jednym zamachem, jest wręcz nieograniczona. Najmłodsze dziecko zwykle zwisa gdzieś pod pachą matki lub wciśnięte jest pomiędzy obojgiem rodziców.

2. Samochody.
Lecąc do Bangkoku byłam przekonana, że na ulicach zobaczę jednak nieco gorsze samochody, niż te, którymi poruszamy się w Polsce. Nic bardziej mylnego! Po Bangkoku jeżdżą prawie wyłącznie samochody japońskie (w sumie trudno się dziwić), w większości Toyoty.

3. Przejście dla pieszych.
W taksówkach nie wolno wielu rzeczy
Coś już co prawda na ten temat pisałam, ale że mam z tym do czynienia kilka razy dziennie, to nie mogę się nadziwić. Kierowcy po prostu nie uznają pieszych. Nawet jeśli chcę przejść na pasach (a poza ścisłym centrum rzadko się zdarza, żeby pasy w ogóle były), to i tak nie ma mowy, żeby ktokolwiek mnie przepuścił. A gdy już wejdę na jezdnię, to niech się dzieje wolna nieba! Kierowcy wykonują na ogół skomplikowane manewry wymijania, ale żaden nie pomyśli o tym, żeby się zatrzymać. Pozostaje czekanie na najmniej ruchliwy moment i przebieganie.

4. Fałszywe dokumenty.
Pisząc o Khao San Road zapomniałam wspomnieć, że można kupić tam dosłownie każdy dokument - od dyplomu magistra czy doktora począwszy, a na... certyfikacie TEFL skończywszy. Sprzedawca bardzo nas zachęcał do kupna TEFLa i nie jestem pewna, czy nam uwierzył, gdy powiedzieliśmy, że właśnie staramy się o oryginał.

5. Zwierzęta.
Tajska fauna jest oczywiście zupełnie inna, niż polska, jednak poza wielkimi motylami (fu!) i dziwnymi ptakami, nie udało mi się jeszcze spotkać nic szczególnie egzotycznego. Szczur wielkości kota, którego widziałam w barze na Khao San, niech pozostanie na marginesie.

6. Tajki.
Tajki są w większości ładne i bardzo drobne. Jest to o tyle kłopotliwe, że większość ubrań, które są u nich "one size", czyli w jednym rozmiarze (a jest ich zaskakująco dużo), mnie nie przechodzą nawet przez biodra. Jednak biorąc pod uwagę, że przeciętna Tajka jest niższa ode mnie o 10 cm, to może nie ma się co dziwić.

7. Maseczki na twarz.
Niektórzy noszą na twarzy maseczki, zakrywające nos i usta. Nam wydawać się to może dziwne, ale za każdym razem, gdy jadę nieklimatyzowanym autobusem z popodnoszonymi oknami i otwartymi drzwiami (czyli praktycznie codziennie), to mam ochotę zakryć twarz czymkolwiek. Fizycznie czuć, jak gorące opary i spaliny samochodowe dostają się do płuc. Obrzydlistwo!

Kto mi powie, co to za owoc?
8. Ludzie na wózkach inwalidzkich.
Ludzi na wózkach inwalidzkich praktycznie się nie widuje. Jest to przerażające, ale miasto kompletnie nie jest przystosowane dla takich osób; samo przejście chodnikiem pomiędzy wózkami z jedzeniem, straganami i stoiskami wymaga nie lada wprawy, a co dopiero przejście na drugą stronę ulicy. Poruszanie się komunikacją miejską też kompletnie nie wchodzi w grę.

9. Zapach.
Bangkok cuchnie. Jest to dosadne, ale niestety prawdziwe stwierdzenie. Zapachów jest mnóstwo i wszystkie się przeplatają; niestety te ładne zazwyczaj szybko zabijane się przez te paskudne. Tak czy siak, cały Bangkok ma swój specyficzny zapach, trudny do opisania. Mieszanina jedzenie, grillowania, spalin i brudu.

10. Automaty na wodę.
Ciekawostka, którą niedawno odkryłam. Wrzucamy 1 baht (10 groszy) i podstawiamy naczynie, do którego nalewa się ok. 1l wody pitnej. Tanie i praktyczne; póki co, żyję!

11. Klimatyzacja.
Pyszności o smaku galaretki!
Problem z klimatyzacją jest taki, że bez nie byłoby ciężko, ale jak już jest, to rozkręcona na 100%. Rany Boskie!

12. Śmietniki.
W Bangkoku niemalże nie ma ulicznych śmietników.  Czasami natrafić można na wielkie worki na śmieci lub śmieciowe kupki, ale częściej maszeruję po prostu z papierkiem tak długo, aż w końcu włożę go do torebki.

Te 12 punktów to tylko namiastka życia w Bangkoku. W tym miejscu zamknę już jednak pierwszą listę uwag i spostrzeżeń; kolejna niewątpliwie pojawi się niebawem. A póki co, jutro wcześnie rano ruszamy na wyspę Koh Samet, gdzie przez dwa dni mamy zamiar wyłącznie leniuchować. Zapowiada się plażowy weekend!






środa, 17 października 2012

Wat Pho, czyli leżący Budda

Uliczny bar
W zeszły piątek mieliśmy zajęcia wyłącznie praktyczne i mimo, że prowadziliśmy je póki co (!) tylko przed resztą grupy, to i tak każdy z nas musiał się z większym lub mniejszym stresem zmierzyć. Wieczorem jednak postanowiliśmy to sobie wynagrodzić, więc pojechaliśmy do centrum w poszukiwaniu gwaru, życia i nowych barów. Po raz pierwszy też jechałam bangkockim metrem (standardy co najmniej zachodnie, chociaż z mojej perspektywy powinnam może raczej powiedzieć, że wschodnie) oraz tramwajem wodnym, który okazał się byż bezkonkurencyjnie najszybszym środkiem transportu łączącym nas z centrum. Duży (mieści co najmniej kilkadziesiąt osób), bardzo szybki i trochę przerażający (wzburzony kanał koloru brązowego, pachnący zgniłymi resztkami śmieci i jedzenia, niekoniecznie zachęcał do wychylania się za burtę). Jednak dotarliśmy tam, gdzie chcieliśmy (oczywiście udało nam się zgubić, a każdy Taj pokazywał nam inną drogę; powoli jednak się do tego przyzwyczajamy), wypiliśmy to, co zamówiliśmy, i o dziwo znaleźliśmy też drogę powrotną do domu.

Przeprawa przez rzekę
W sobotni poranek postanowiliśmy jednak nie próżnować! No dobrze, jeśli mam być precyzyjna, to może nie do końca był to poranek, ale w końcu te kilka godzin snu nam się należało. Poza tym pamiętajmy, że jesteśmy w Tajlandii, a tutaj pośpiech jest niewskazany.

Padło na Wat Pho - najstarszą i największą świątynię Bangkoku, gdzie główną atrakcją jest naprawdę olbrzymi posąg leżącego Buddy. Droga na Stare Miasto - bo tam właśnie mieści się Wat Pho - wcale nie była taka prosta; najpierw kilka przystanków szalonym tramwajem wodnym, potem przesiadka na metro, następnie przesiadka na skytrain (zgadza się, kolejny środek transportu zaliczony!) i na końcu ponownie tramwaj wodny, choć tym razem już po rzece, a nie po kanale. Na szczęście była nas czwórka (Rebecca, Sam, Alicia i ja), a co cztery głowy to nie jedna.

Zrelaksowany Budda
Jak tylko dotarliśmy na miejsce, zaczęliśmy rozglądać się w poszukiwaniu jedzenia. Jest ono oczywiście wszędzie, ale chodzi o to, żeby było najsmaczniej, najtaniej i żeby nas nie zabiło. Wybrałam - klasycznie - ryż z kurczakiem i warzywami (przysięgam, nie ma tu monotonii! w każdym miejscu "kurczak z warzywami" to coś zupełnie innego), ale popełniłam zasadniczy błąd - zapomniałam spytać, czy jest ostry. Tak więc, gdy po zjedzeniu zaledwie 1/4 porcji, wypaliło mi język i gardło, a wypicie butelki wody na niewiele się zdało (tak naprawdę, to najlepiej działa w takim przypadku mleko!), zostawiłam nieszczęsnego kurczaka na łaskę i niełaskę bezpańskich psów.

Szczerzymy się do obiektywu
Choć słońce grzało niemiłosiernie, to robiło się coraz później; był już więc najwyższy czas, żeby kupić bilety, zasłonić gołe nogi (Alicia i Rebecca odważyły się nałożyć dżinsy, czego żałowały przez cały dzień) i wejść do Wat Pho. Wielki, leżący Budda naprawdę robił wrażenie! Niemniej ciekawe było też jednak całe otoczenie, w tym główna świątynia; mieliśmy trochę szczęścia i trafiliśmy na moment, gdy przybyli mnisi, aby oddać cześć Buddzie. Dość niezwykłe doświadczenie!

Gdy opuszczaliśmy Wat Pho, słońce miało się ku zachodowi. Usiedliśmy na schodach nad brzegiem rzeki, żeby odpocząć i ustalić drogę powrotną do domu. Na szczęście pomógł nam przesympatyczny Taj (mówiący po angielsku!), który poradził nam jechać autobusem. Czekanie na przystanku nie należało jednak do przyjemnych, bo musieliśmy opędzać się od chmary "tuk-tukarzy", którzy koniecznie chcieli nas zawieźć na Sao Khan Road. Wcale nie było łatwo!

Orzeszki w wasabi
Droga powrotna zajęła nam sporo czasu, ale do bangkockich korków trzeba po prostu przywyknąć. Zatrzymaliśmy się za to jeszcze na szybką kolację, jednak i tu nie miałam szczęścia... Pamiętajcie, że tradycyjna tajska sałatka z papai jest piekieeeeelnie ostra.

niedziela, 14 października 2012

Khao San Road

Na Khao San panuje istny chaos
Wiem, że opis Khao San Road miał pojawić się już dobre parę dni temu, ale życie w Bangkoku toczy się tak szybko, że ledwo nadążam!

W zeszły wtorek, po zajęciach, zapadła decyzja - wieczorem jedziemy na Khao San Road, czyli najbardziej turystyczną i znaną z tzw. backpackerów (podróżnych, którzy cały swój turystyczny dobytek dźwigają w plecakach) ulicę Bangkoku. Opinie słyszeliśmy różne - od tych pozytywnych, po najbardziej negatywne. Postanowiliśmy więc jak najszybciej wyrobić sobie własne zdanie.

Było nas sporo, więc taksówki okazały się zdecydowanie najtańszym i najszybszym środkiem transportu. Oczywiście cztery taksówki nie są w stanie wysadzić pasażerów dokładnie w tym samym miejscu i o tej samej godzinie, dlatego na dobry początek trochę się pogubiliśmy. Jednak podeszliśmy do całej wycieczki dość strategicznie i w każdej grupie była przynajmniej jedna osoba z tajskim numerem telefonu, więc koniec końców udało nam się jakoś odnaleźć.

Wszędzie dobrze, ale w barze najlepiej
Khao San jest głośne i turystyczne. Są tu bary, sklepy, stoiska, wszędobylskie mini-grille i wózki z jedzeniem (nie obeszło się też oczywiście bez nocnego pożerania padthai!). Najbardziej irytujący - ale czasem też i najzabawniejsi - byli handlarze, który próbowali sprzedać dosłownie wszystko. Największą popularnością (chociaż myślę, że niekoniecznie wśród kupujących) cieszyły się chyba garnitury na miarę ("suit! suit!"), bransoletki z dość kontrowersyjnymi napisami, masaże ("massaaaaage! massaaaaage!" - dodajmy do tego iście tajskie, nosowe zaciąganie) i wszelkiego rodzaju kompletnie bezużyteczne gadżety.

Uliczny sprzedawca i jego ofiara
Najpierw odbyliśmy obowiązkowy spacer we wszystkich możliwych kierunkach, odmawiając po drodze setkom sprzedawców, krawców i masażystów. Z radością odkryliśmy też, że spożywanie alkoholu na Khao San jest jak najbardziej dozwolone, a piwo kupione w 7eleven otwierane jest zaraz przy kasie. Jak już wiedzieliśmy, czym pachnie Khao San oraz poznajdowaliśmy się po tym, jak dobre pięć razy udało nam się pogubić, osiedliśmy w końcu w jednym z ulicznych barów i tam już zostaliśmy. Niełatwo było wstać następnego dnia rano! Ale Khao San na pewno jest miejscem, które warto zobaczyć i ocenić samemu.

środa, 10 października 2012

TEFL

Nie mogę uwierzyć, że to już środa! Przez ostatnie trzy dni byłam tak zajęta, że nawet nie poczułam upływającego czasu.

To dopiero początek!
W poniedziałek zaczęłam kurs przygotowujący do egzaminu TEFL (Teaching English as a Foreign Language) i, szczerze mówiąc, jestem pod dużym wrażeniem! To coś znacznie lepszego, niż się spodziewałam. Zajęcia mamy od poniedziałku do piątku od 9.00 do ok. 16.00/17.00, więc nie zawsze łatwo jest wysiedzieć ;). Na szczęście codziennie mamy też półtoragodzinną przerwę, w czasie której wytrwale męczymy nasze nieprzystosowane żołądki tajskimi przysmakami wprost z ulicznych barów.

W grupie jest nas 16 osób i już zdążyliśmy się całkiem nieźle poznać. Jednak pracy jest dużo, a zajęcia wcale nie takie łatwe, zwłaszcza że tylko dla mnie i chłopaka z Ghany język angielski nie jest językiem ojczystym. Oprócz naszej dwójki, jest więc jeszcze 9 Amerykanów, 2 Anglików, 2 Irlandczyków i 1 Australijczyk. Istna mieszanka akcentów!

Poniedziałek był po chińsku
Naszą nauczycielką jest Sangeeta, z pochodzenia Hinduska; takiego wykładowcy życzyłabym każdemu! A co właściwie robimy? Mówiąc najogólniej, uczymy się tego, w jaki sposób uczyć innych. Zajęcia są głownie praktyczne, czyli najpierw wałkujemy teorię, a potem sprawdzamy ją na własnej skórze (albo raczej na skórze całej grupy). Sangeeta tłumaczy nam także proces nauczania z nieco innej perspektywy - z punktu widzenia ucznia. A więc już mówię, co zrobiła z nami pierwszego dnia.

Przerabialiśmy temat rozgrzewki lingwistycznej, jaką należy zrobić przed każdymi zajęciami. Po przetestowaniu (sic!) różnego typu gier i zabaw (z wnikliwą analizą, dlaczego wybraliśmy właśnie takie, a nie inne), zaczęliśmy omawiać wprowadzenie ucznia do dialogu. Chodziło o to, żeby zainscenizować możliwie najprostszy i najkrótszy dialog (- Mam na imię X, a ty? - Ja mam na imię Y. Skąd jesteś? - Jestem z Londynu, a ty? - Ja z Madrytu.) według schematu:
- nauczyciel - nauczyciel (czyli nauczyciel odgrywa scenkę sam ze sobą i powtarza ją kilka razy, a uczniowie słuchają)
- nauczyciel - uczeń (na pytania nauczyciela odpowiadają już poszczególni uczniowie, a nie on sam)
- uczeń - nauczyciel (nauczyciel prosi ucznia, żeby zadał powtarzane wcześniej pytanie, a sam na nie odpowiada)
- uczeń - uczeń - (nauczyciel prosi konkretnych uczniów, żeby zadawali sobie nawzajem pytania i na nie odpowiadali).
Tak przygotowuje się Padthai
Założenie było takie, że nasi uczniowie NIE ROZUMIEJĄ języka, którym my się posługujemy (czyli angielskiego), więc bardzo ważną rolę ogrywała mowa ciała.
Wszyscy po kolei prezentowaliśmy na forum klasy scenki, by później wspólnie je komentować. Wszystko wydawało się proste i mieliśmy przy tym sporo zabawy, póki...role się nie odwróciły. Tak tak, to był podstęp! Zamiast wcielać się w rolę nauczycieli, staliśmy się na powrót uczniami, a Sangeeta zaczęła robić z nami dokładnie to samo, czego nauczyła nas wcześniej (czyli odgrywanie scenek wg schematu nauczyciel-nauczyciel, nauczyciel-uczeń, itd.), ale...w języku setswana. Kiedy przyszło co do czego, czyli do zadawania nam - uczniom - pytań, okazało się, że nie potrafimy zapamiętać i wypowiedzieć poprawnie nawet kilku słów, mimo że Sangeeta powtarzała je wielokrotnie. Poza tym, zdaliśmy sobie sprawę, że bez właściwej mimiki czy gestów nie jesteśmy w stanie zgadnąć, o co w ogóle chodzi. I to właśnie uświadomiło nam, co czują się uczniowie, kiedy mówimy do nich po angielsku... Obiecuję, że w przyszłości będę bardziej wyrozumiała!

Oprócz zajęć teoretyczno - praktycznych odnośnie nauczania, mieliśmy też krótką lekcję dotyczącą kultury tajskiej - poznaliśmy m.in. różne rodzaje ukłonów, które w Tajlandii są przywitaniem lub pożegnaniem (głębokość skłonu i ustawienie palców zależą od tego, czy witamy się np. z mnichem, z pracodawcą, czy z kolegą), dowiedzieliśmy się, jak oddaje się cześć Buddzie oraz o tym, że istnieją tak naprawdę dwa hymny (hymn króla i hymn Tajlandii). Poza tym, codziennie mamy krótkie zajęcia z tajskiego. Nie uczymy się jednak tych utartych, podstawowych zwrotów, które zwykle przerabia się na początku nauki języka, tylko raczej tłumaczymy wyrażenia, których znaczenie chcielibyśmy poznać - na pierwszy rzut poszły "kurczak i ryż", "czy to jest ostre", "ile to kosztuje" i "nie zapłacę X, ale mogę zapłacić Y". Ot, życie! Tajski wydaje się jednak całkowicie niemożliwy do opanowania. Póki co, umiem powiedzieć "dzień dobry", "dziękuję", "kurczak", "ryż" i "mleko", które okazało się niezbędne, gdy chili wypalało mi przełyk...:)

Wczoraj po zajęciach, zamiast wziąć się do pracy (zadania domowe są codziennie!), pojechaliśmy razem na słynną Khao San Road. Przyznam, że ciężko było dzisiaj rano wstać! Ale o Khao San dopiero w następnym poście, bo czeka mnie jeszcze esej do napisania... Żeby jednak na koniec narobić Wam trochę apetytu, dorzucam zdjęcia poniedziałkowych i wtorkowych przysmaków. Zakres moich doświadczeń kulinarnych poszerza się z dnia na dzień! :)

Padthai z krewetkami
Zasmakowało nam!





niedziela, 7 października 2012

The Mall

The Mall

"The Mall" to sieć centrów handlowych w Bangkoku - i być może nie tylko tutaj, tego nie wiem - oraz kolejna rzecz, która miała okazję mnie zaskoczyć. Dlaczego? Oto relacja z wczorajszego popołudnia.

Idę ulicami, gdzie porozstawiane są stragany, wózki i mini grille (na których smażone jest dosłownie wszystko!), ludzie chodzą boso, w klapkach lub "crocksach"  (to pewnie przy okazji pory deszczowej), wałęsają się bezpańskie psy, a powietrze pachnie mieszaniną spalin, brudu i jedzenia. Po czym wchodzę do centrum handlowego i widzę - dosłownie - Europę Zachodnią. Ludzie poubierani niemalże jak z żurnali, mnóstwo stoisk i sklepów z najnowszą elektroniką, młodzież bawiąca się iPhonami, iPadami i innym iCudami, a całości obrazka dopełniają McDonald's, KFC, Pizza Hut, Dunkin' Donuts i parę innych mniej lub bardziej znanych wytwórni pustych (choć niestety pysznych!) kalorii. Dodam, że centrum było na tyle duże, że momentalnie się w nim zgubiłam; a gdzie jak gdzie, ale akurat w centrach handlowych to się raczej nie gubię. Zapytacie pewnie o ceny. Otóż tak, wszystko jest generalnie tańsze niż u nas, ale też oczywiście bez przesady - zależy, do jakiego sklepu wejdziemy. A jeśli chcemy coś faktycznie taniego, to powinniśmy udać się raczej na bangkocki bazar ;) W tym całym niemalże europejskim motłochu było jednak coś tajskiego - brak jakiegokolwiek logicznego porządku w rozstawieniu sklepów :) I nie, nie mówię tego wcale złośliwie! Po prostu kompletnie nie mogłam się połapać, gdzie są ubrania, gdzie jedzenie, a gdzie banki, bo wszystko się ze sobą przeplatało.
Kolejne (pyszne!) doznania kulinarne

Kiedy wyszłam z "The Mall", zastanawiałam się tylko, gdzie podziali się ci wszyscy ludzie, których widziałam. Bo prawie na pewno nie było ich na ulicy.

To było wczoraj, a dzisiaj udało mi się zaliczyć jeszcze ostatnie, "pożegnalne" pływanie. Fakt faktem, w przyszły weekend też planuję jechać to TWP, ale w tygodniu nie będzie już takiej możliwości. Tak tak, kurs TEFL zaczyna się już jutro! Trochę się denerwuję, ale mam nadzieję, że niepotrzebnie. No i nie pamiętam już, kiedy ostatni raz wstawałam o 7.30. Litości! ;)

sobota, 6 października 2012

Rozmowa o pracę

Ciężko jest lekko żyć
Środa i piątek minęły mi na pływaniu i opychaniu się kurczakiem po tajsku, więc nic więcej na ten temat chyba nie muszę dodawać. No, może poza zdjęciem!

Czwartek za to był w jakiś sposób szczególny. Byłam bowiem na... rozmowie o pracę. Nie jestem jeszcze pewna, czy ją przyjmę, ale ciekawy jest sam sposób, w jaki ją znalazłam. Albo może raczej w jaki to ona znalazła mnie. Otóż kiedy pierwszego dnia po przyjeździe spacerowałam sobie po okolicy (odsyłam do postu "Ramkhamhaeng"), zobaczyłam wystawiony przed jednym z budynków szyld: "English teacher wanted". Stwierdziłam, że nie zaszkodzi wejść, popytać i zrobić rozeznanie. Przywitał mnie przesympatyczny Holender, który - jak się później okazało - już od kilku miesięcy uczy w tej szkole. Chwilę porozmawialiśmy, po czym poprosił mnie, żebym zostawiła swoje dane. W aplikacji, którą wypełniłam, nie było nawet możliwości zaznaczenia narodowości innej, niż Amerykańska, Kanadyjska, Brytyjska lub Australijska (dość wysokie wymagania jak na kraj, w którym nikt nie mówi po angielsku, a koordynatorem szkoły jest Tajka - tak właśnie, Tajka!), dopisałam więc piątą pozycję - narodowość polską. I tak oto po trzech dniach dostałam maila z zaproszeniem na rozmowę.

Moja mapa po zaledwie kilku dniach. Nie rozstajemy się!
Spotkanie trwało dobre 1,5h i miałam po nim kompletny mętlik w głowie; do teraz zresztą nic się nie zmieniło. Pani dyrektor (nie bardzo wiem, jak ją nazwać; "szefowa" brzmi raczej pretensjonalnie, "pracodawczyni" mało profesjonalnie, a "pracodawca" w połączeniu z czasownikiem rodzaju żeńskiego po prostu głupio) okazała się być sympatyczną, chociaż stanowczą i dość podejrzliwą osobą. Pytała mniej o bardziej lub mniej istotne szczegóły dotyczące wykształcenia i doświadczenia zawodowego, i mimo że chyba nie do końca odpowiadał jej mój młody wiek, to jednak ją przekonałam. "You are 24 so you don't know the tricks. But you have the charm." - tym akurat trochę mnie przekupiła!

Warunki wydają się być całkiem dobre, płaca też nie najgorsza, więc dlaczego się waham? Może dlatego, że Tajka bardzo dużą wagę przywiązywała do hasła "w mojej szkole obowiązują moje zasady". A może dlatego, że w listopadzie chciałabym się przeprowadzić w okolicę Lam Luk Ka, a podpisanie umowy wiązałoby się z jeżdżeniem co sobotę na Ramkhamhaeng. Odpowiedź muszę dać do niedzieli. Ale tak sobie myślę, że skoro praca znalazła się sama, i to już pierwszego dnia, to dlaczego nie miałaby się znaleźć także później? Quaerite et invenietis. Oby!

Pełna wątpliwości, wracałam do domu na piechotę. Nie było nawet sensu łapać autobusu, bo i tak wszystkie stały w korku. Poza tym, głowa w tym upale jakoś szybciej mi odparowuje!

piątek, 5 października 2012

Centrum

Podróż nieklimatyzowanym autobusem
Po dwóch dniach pływania, rękom należał się odpoczynek. Nie było rady, trzeba było w końcu ruszyć w to duszne, zatłoczone miasto. Skoro miałam już poznawać Azję, zdecydowałam się na autobus - nie ma opcji, żeby spotkać w nim turystę. Dlaczego? Czas na krótką notkę odnośnie komunikacji miejskiej w Bangkoku.

Skytrain (szybka kolejka), metro, tuk-tuki (trójkołowe pojazdy) i tramwaje wodne - kursują tylko w samym centrum (a w przypadku tramwajów wodnych oczywiście na rzece) i nie miałam okazji z nich jeszcze skorzystać, więc o nich później.

Przed wejściem do świątyni
Taksówki - jest ich w Bangkoku całe mnóstwo. Taksówkarz zawsze będzie próbował nas naciągnąć, więc jak już wspominałam, warto przypomnieć mu o włączeniu taksometru. Zatrzymujemy je po prostu na ulicy, ale można też zadzwonić (wówczas cena jest trochę wyższa). Nie musimy ich nawet szukać, bo na ogół to one znajdują nas - zwalniają albo mrugają światłami przy przystankach autobusowych.

Moto-taksówki - to chyba mój ulubiony środek transportu, chociaż najmniej bezpieczny. Moto-taksówki przewiozą nas na krótkich odcinkach (do kilkunastu kilometrów), a w godzinach szczytu zdecydowanie wygrywają z samochodami i autobusami. Moto-taksówkarza rozpoznamy po pomarańczowej, odblaskowej kamizelce. Cenę ustala się z góry i warto też z góry zapłacić; w przeciwnym razie możemy się spodziewać, że na końcu zostanie nam coś jednak doliczone.


Wat Traimit - Złoty Budda
Autobusy - i tutaj zaczyna się największa zabawa :) Liczba autobusów w Bangkoku jest naprawdę gigantyczna (do Lum Luk Ka dojeżdżam numerem 543 i jestem w stanie uwierzyć, że jest to numer porządkowy), ale niestety nie ma żadnej mapy z ich rozkładem. Trzeba więc wiedzieć, do jakiego i na jakim przystanku wsiąść (tutaj, o dziwo, bardzo sprawdza się opcja dojazdu w google maps) oraz....jak go zatrzymać! Autobusy w Bangkoku nie zatrzymują się na przystanku tak po prostu - trzeba do nich zamachać. Jeśli przegapimy moment zamachania, a nikt akurat nie będzie wysiadał, to przegapimy też autobus. Przy wysiadaniu, system jest podobny, tyle że trzeba wcisnąć guzik - jeśli tego nie zrobimy, a nikt inny nie będzie wysiadał ani wsiadał, to autobus się nie zatrzyma. Pojęcie "zatrzymać się" też jednak nie do końca obrazuje faktyczny stan rzeczy. Bangkockie autobusy maksymalnie zwalniają i zaraz potem ruszają; na wysiadanie i wsiadanie warto więc wybrać ten moment maksymalnego zwolnienia :) Jeśli akurat będzie korek, to autobus oczywiście też będzie stał, a wtedy można na ogół wsiąść i wysiąść, nawet jeżeli nie jest to przystanek. Poza tym, autobusy dzielą się na klimatyzowane (droższe) i nieklimatyzowane. Te drugie za to jeżdżą z otwartymi drzwiami i podniesionymi wszystkimi oknami (spuszczane są tylko w czasie ulewy), a czasem mają też zamontowane na suficie wiatraczki. Jeśli autobus stoi w korku, to warto wybrać klimatyzowany (w tym drugim powietrze będzie po prostu stało razem z korkiem ;) ), a jeśli jedzie, to ja osobiście wolę nieklimatyzowany (na ogół klimatyzacja rozkręcona jest tak bardzo, że jest po prostu zimno). Autobusy nie mają też oczywiście żadnego rozkładu jazdy; obowiązuje zasada, że jak przyjedzie, to będzie :)

Portret króla
Chcąc nie chcąc, krótka dygresja na temat komunikacji miejskiej wyszła mi całkiem długa :) Skończyliśmy jednak na tym, że jechałam autobusem do centrum. Chciałam zobaczyć Wat Traimit, czyli Świątynię Złotego Buddy z największym na świecie pomnikiem buddy z litego złota, a potem pochodzić po dzielnicy chińskiej oraz po słynnych bazarach Phahurat i Nakorn Kasem. Zanim dojechałam do Wat Traimit, zdążyła przejść gigantyczna ulewa, a dach naszego autobusu zaczął przeciekać w dosłownie wszystkich miejscach. Na szczęście potem było już tylko lepiej.

Wat Traimit faktycznie był złotym Buddą i z ciekawością go sobie obejrzałam (wcześniej posłusznie zdjęłam buty i zasłoniłam szorty), choć zastanawiam się, czy większą czcią darzy się Buddę, czy może króla Tajlandii - przed wejściem do świątyni nie mogło zabraknąć także i jego wielkiego portretu.

A potem pozostało mi już tylko jedno - zatopić się w tłum Tajów i Chińczyków, i zgubić się wraz z nimi pośród uliczek bazarów. Słowa tego nie oddadzą, więc zapraszam do obejrzenia filmiku - wybierzcie się w podróż razem ze mną :) Do tego dodajcie zapach jedzenia i targowisk (raz miły, innym razem niekoniecznie), gwar, klaksony samochodów, no i obowiązkowe 35 stopni.




czwartek, 4 października 2012

Thai Wake Park



To musiało się stać jak najszybciej! Nie mogłam już czekać do poniedziałku. Sobotnie spacerowanie i zwiedzanie okolicy odhaczone, tak więc w niedzielę nie pozostało mi nic innego, jak jechać do Thai Wake Parku. Matko Boska!

Tak nas wita TWP
Thai Wake Park to jeden z lepszych wyciągów wake'owych w Azji (tak mówią, chociaż jeszcze tego nie sprawdziłam; ale sprawdzę!), znajdujący się w Lam Luk Ka (jednocześnie ulica i dystrykt), czyli na północny - wschód od Bangkoku. Dojazd tam jest o tyle utrudniony, że metro i skytrain (szybka kolejka) kursują tylko w centrum, a w pozostałych częściach miasta niezmotoryzowani mają do wyboru wyłącznie autobusy, moto-taksówki (na krótkich dystansach) i taksówki, z czego najdroższe (choć i tak tanie) są oczywiście te ostatnie. Ale opis tajskiej komunikacji publicznej to temat na oddzielny post, skupmy się więc teraz na samym TWP ;)

Gorąca woda i mnóstwo przeszkód!
Choć mieszkam po tej "właściwej", czyli wschodniej stronie Bangkoku, to do Lam Luk Ka mam prawie 35km. Niestety, 35km = 35min tylko wtedy, gdy dysponujemy samochodem lub motorem oraz - co najważniejsze - ominiemy godziny szczytu, a tym samym koszmarne korki. W przeciwnym razie, spokojnie możemy pomnożyć nasz wstępnie szacowany czas podróży przez trzy (a w przypadku transportu miejskiego, przez pięć). Tak czy siak, za pierwszym razem postanowiłam nie kombinować i pojechać taksówką, i mimo że zgubiliśmy się na ostatniej prostej, to i tak dość sprawnie dotarliśmy na miejsce; cóż, Tajowie nie są ekspertami w czytaniu map, nawet tych dokładnych.

Ulubiony kurczak w sosie słodko - kwaśnym
Thai Wake Park znajduje się na kompletnym odludziu (wokół są już tylko pola ryżowe), ale to właśnie chyba jest jego największy urok. Wybudowany jest na sztucznym zbiorniku, dzięki czemu temperatura wody jest praktycznie równa temperaturze powietrza, a liczba zamontowanych przeszkód naprawdę robi wrażenie. Nic, tylko pływać! Co prawda jakościowo przeszkody odbiegają nieco od tych, które możemy zobaczyć na niemieckich wyciągach, ale ich różnorodność na pewno zadowoli nawet najbardziej wymagających riderów. Przy wyciągu jest też odpowiednie zaplecze sanitarne i gastronomiczne (polecam kurczaka w sosie słodko - kwaśnym, przepyszny!) oraz mały hotel zbudowany z myślą o przyjezdnych wake'owych zapaleńcach.

Jakbym mało miała tego dnia atrakcji, spotkała mnie jeszcze jedna niespodzianka - Daniel Grant, jeden z najlepszych riderów świata, którego dotychczas oglądałam tylko na ekranie mojego zmaltretowanego laptopa, siedział teraz koło mnie i wpinał nogi w wiązania. Jak zobaczyłam na żywo, co potrafi na wodzie, to poczułam się jak mały, nieopierzony pływak. Zdaje się, że przede mną jeszcze baaaardzo długa droga.

W poniedziałek spędziłam kolejny piękny dzień w TWP (ciężko było się oprzeć!), a wracając moto - taksówką na przystanek autobusowy, udało mi się nakręcić filmik. Oglądajcie!
 

Ale o transporcie, tak samo jak i o centrum Bangkoku, dopiero w następnym poście.

wtorek, 2 października 2012

Ramkhamhaeng

Nazajutrz po przyjeździe plan był prosty: iść na spacer. Chciałam przede wszystkim rozejrzeć się po najbliższej okolicy i zorientować, gdzie dokładnie będzie kurs, który zaczynam w przyszły poniedziałek. Droga bardziej prosta już być nie mogła, bo mieszkam na 30 Ramkhamhaeng (czyli na 30. ulicy odchodzącej od Ramkhamhaeng), a kurs jest przy tej samej, ale kilka przecznic (czyli kilka kilometrów) dalej. Bałam się tak od razu wsiadać w autobus, więc po prostu ruszyłam przed siebie.

Tajskie zakupy w nie-tajskiej sieciówce
Duży ruch i żadnych turystów - to były pierwsze spostrzeżenia. Szybko też zorientowałam się, że pieszy nie ma żadnych praw na drodze, chodniku, ani pasach, więc trzeba mieć oczy wokół głowy. Ale, ale. Na pierwszy plan zeszła w końcu inna kwestia. Co by tu zjeść? Wzdłuż ulicy i na chodnikach było mnóstwo straganików i lepszych czy gorszych przenośnych stoisk, ale w głowie ciągle słyszałam słowa "nie jedz na ulicy...". To właściwie gdzie? W końcu natknęłam się na 7eleven (Tajowie zdecydowanie upodobali sobie tę sieciówkę!) i kupiłam mojego pierwszego tajskiego gotowca, który miał być kurczakiem w sosie słodko - kwaśnym, a zarówno w smaku, jak i konsystencji był raczej bliżej niezdefiniowanym kawałkiem mięsa (?).

Reszta dnia upłynęła mi na odkrywaniu tego maleńskiego skrawka Tajlandii i Tajów zgromadzonych na Ramkhamhaeng. Upał nieziemski, Tajowie są mili, ale NIE MÓWIĄ po angielsku, w małym sklepie trudno o krem z filtrem, za to łatwo o krem wybielający (sic! Nivea Whitening!), młodzież chodzi do szkoły w mundurkach, zawsze coś skądś kapie (wolę nie wnikać), na ulicy można spotkać bezdomne psy, kierowcy używają klaksonów dla własnej przyjemności, a każde jedzenie z założenia zjada się na ulicy lub kupuje do domu, dlatego nawet gotowce z 7eleven można podgrzać na miejscu (dorzucą też do nich plastikowe sztućce, a do napoju słomkę). Mam w głowie straszny mętlik. Istny Bangkok!