Pracujemy, pracujemy |
W poniedziałek stawiliśmy się punktualnie i z notatkami w rękach w miejscu zbiórki. Wszyscy w odpowiednich strojach (długie spodnie/spódnica za kolana, koszula z długim lub "dłuższym" krótkim rękawem, pełne buty) i z mrożoną kawą, marząc tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się w jakimś chłodniejszym miejscu. Ku naszej radości, szkoła, do której trafiliśmy, była wyposażona w klimatyzację; istniała więc nadzieja, że jakoś ten pierwszy dzień przetrwamy. Naszymi uczniami była młodzież w wieku 14-17 lat (doprawdy, trudno określić wiek Tajów...), co było nie lada wyzwaniem. Dodatkowym czynnikiem stresującym był fakt, że każdej lekcji (czy raczej osobie, która daną lekcję prowadziła) przyglądało się dwóch "obserwatorów", którzy potem z każdym indywidualnie komentowali przeprowadzone zajęcia i sporządzali opinię. Wszystkim nam w końcu udało się uporać z tajskimi nastolatkami, ale do domu wracaliśmy naprawdę wykończeni!
Wtorek był nieco wolniejszy, bo był to dzień świąteczny (niestety nikomu z nas nie udało się ustalić, jakie to było święto), więc nie mieliśmy praktyk, a tylko przygotowywaliśmy się do przeprowadzenia zajęć w środę. Jeśli jednak myślicie, że przygotowanie zajęć to kwestia pół godziny, to jesteście w błędzie! Najpierw był przydział tematów, potem przydział partnera/partnerki do wspólnego opracowywania danego zagadnienia i wreszcie przygotowywanie całych zajęć według nauczonych wcześniej schematów. Koniec końców, byliśmy wolni po czterech godzinach, czyli ok. 13.00; zdążyłam jeszcze skoczyć na dwie godzinki do Lam Luk Ka popływać na desce!
W przedszkolu |
Piątek był już ostatnim dniem praktyk i jednocześnie ostatnim dniem kursu. Tym razem zajęcia mieliśmy przeprowadzić... w przedszkolu! Wszyscy byliśmy tym faktem bardzo podekscytowani, jednak przygotowanie wymagało od nas dużo większego wkładu - obrazki, kolorowanki, puzzle... W czwartek naprawdę długo nad tym siedzieliśmy. Mnie akurat trafiła się najmłodsza grupa - trzylatki. Zajęcia prowadziłam jako pierwsza, więc dzieci były tak zaaferowane moją osobą, że tylko siedziały nieruchomo i na mnie patrzyły, podczas gdy ja próbowałam je zachęcić do zabawy. Tajskie maluchy są jednak tak urocze, że naprawdę wszystko byłabym w stanie im wybaczyć.
Tajskie przedszkolaki i my |
Po powrocie z przedszkola udzielono nam jeszcze paru ostatnich uwag i wskazówek, i wręczono certyfikaty; każdy z nich oznaczony jest numerem, pod którym można nas znaleźć w bazie osób posiadających TEFLa. Wiem już zatem, w jaki sposób odróżnić oryginalny dokument od tego kupionego na Khao San Road! ;)
Wieczorem żegnaliśmy się w towarzystwie Chang, Singhy (tajskie piwa) i wina z kartonika. Część z nas zostaje w Bangkoku, niektórzy rozjeżdżają się po Tajlandii, a jeszcze inni wybrali Chiny. Obyśmy byli w kontakcie!
Ja z kolei mam jutro rozmowę o pracę. Trzymajcie kciuki, a nuż coś z tego wyjdzie!
TEFL |