piątek, 28 grudnia 2012

To już trzy miesiące!


Dzisiaj mijają trzy miesiące od dnia, w którym przyjechałam do Tajlandii. Aż trzy lub tylko trzy, sama już nie wiem! Tyle rzeczy się w międzyczasie wydarzyło, tyle informacji przyswoiłam, tyle spraw załatwiłam… Znalezienie pracy, znalezienie nowego mieszkania, załatwienie wizy i nieszczęsnego „work permit”, względne opanowanie komunikacji miejskiej, kilkukrotne odwiedzanie szpitali, polubienie ulicznego jedzenia… Można by wymieniać w nieskończoność. Właściwie to chyba jestem bardziej ogarnięta, niż mi się zdawało. Sęk w tym, że na wszystko potrzebuję trochę czasu.

Dziś jest też drugi dzień mojej niewolniczej udręki, a więc jeszcze cztery doby i będę mogła iść do pracy. Święci anieli! Na co komu ta przerwa noworoczna? Naprawdę, nie wiem już, co ze sobą zrobić. Wszyscy ludzie, których znam, są GDZIEŚ, ale na pewno nie w Bangkoku. Dzisiejszy dzień zleciał mi więc głównie na czytaniu, chociaż pobrzdąkałam też na ukulele (mój stroik zwariował!), poćwiczyłam zagipsowaną nogę, przeszłam się po ulicznego kurczaka z ryżem i trochę się nad sobą poużalałam. No i to by było na tyle. Chyba będę musiała pościągać więcej książek w pdf-ie.
A propos wypełniaczy czasu, w środę byłam po raz pierwszy w tajskim kinie! Poszłam zaraz po pracy, żeby poprawić sobie humor drastycznie popsuty nagłą informacją o nadprogramowych dniach wolnych. Kina w Bangkoku (no i w Pathum Thani), są niemalże na każdym kroku. Chyba najpopularniejszą sieciówką jest Major Cineplex, czyli coś na kształt naszego rodzimego Multikina. Co ważniejsze, filmy są dostępne w dwóch wersjach językowych, a ceny różne, w zależności od filmu, dnia i – o tak! – lokalizacji kina oraz opcji sali, jaką wybierzemy (możemy na przykład zażyczyć sobie wygodną, dwuosobową kanapę, zamiast tradycyjnego fotela, choć obawiam się, że ryzyko zaśnięcia przed końcem filmu niebezpiecznie tutaj wzrasta). Sala, w której ja byłam, była nieduża, za to miała rewelacyjne fotele (bardzo miękkie i z lekko kołyszącymi się oparciami) grupowane po dwa, a między każdą taką dwójką był stoliczek. Myślę, że pod tym względem, polskie kina mogłyby uczyć się od tajskich!
„Życie Pi”, czyli film, na którym byłam, nie okazał się już niestety taki rewelacyjny (premiera w Polsce chyba dopiero w styczniu). Szczerze powiedziawszy, trochę się wynudziłam, a po tak rozreklamowanej produkcji spodziewałam się czegoś znacznie więcej. Jedyny ciekawy według mnie wątek to rozterki duchowe głównego bohatera i poszukiwanie wiary (jako dziecko wierzył w kilku, zupełnie różnych Bogów). Ale poza tym film był zdecydowanie (!) za długi, przewidywalny, a obrazy sztuczne i przerysowane - chwilami nie byłam już pewna, czy tak miało być, czy może zatrudnili tak fatalnego grafika. Gra aktorska nie powalała (czasem wręcz bawiła, mimo że nie takie było założenie), a narratorem był Hindus, co wcale nie ułatwiało mi zrozumienia tekstu. Szkoda! Ale niedługo chyba znowu się wybiorę. Te tajskie kina jakieś takie przyjemne… ;)

Aha, najważniejsze! I najciekawsze. Niezależnie od tego, do jakiego kina i na jaki film idziemy, zawsze - tuż przed rozpoczęciem - grany jest hymn do króla. Naprawdę! Wszyscy widzowie wstają, a na ekranie przewijają się zdjęcia monarchy w otoczeniu uradowanego narodu. A potem można już usiąść i spokojnie obejrzeć film, na który przyszliśmy. Swoją drogą, to niesamowite, jak bardzo Tajowie kochają swojego króla i jak wielkim darzą go szacunkiem. Szkoda, że my, Polacy, nie podzielamy takiego zachwytu w stosunku do naszej władzy!

środa, 26 grudnia 2012

Boże Narodzenie


Mały Gwiazdor
A więc plan wsadzenia mnie w strój Gwiazdora był prawdą! Ledwo przekroczyłam próg pokoju nauczycielskiego, a już zaczęto na mnie wciskać czerwone wdzianko. Może nie tyle wciskać, co zaciskać, bo wdzianko okazało się być w rozmiarze uniwersalnym (europejskim, nie azjatyckim; w azjatycki bym się nie zmieściła), więc równie dobrze można by w nie wsadzić pokaźnych rozmiarów goryla. Tak czy inaczej, wybroniłam się jedynie przed doczepieniem drapiącej i dość mocno sfatygowanej brody. Zdaje się, że przeżyła już kilka takich imprez.
 
Gangnam style - pełna gotowość!
I tak więc, ku ogólnej radości zgromadzonych dzieci (oraz ich rodziców, względnie opiekunów), May i ja zostałyśmy wypchnięte przez panią dyrektor na scenę, gdzie – przy akompaniamencie wtórujących nam maluchów - miałyśmy śpiewać Jingle Bells. Małe paskudy ograniczyły się oczywiście tylko do mętnego „dżingy bel, dżingy bel”. Wszystkiemu przewodził iście tajski rozgardiasz i brak planu, w rezultacie czego śpiewałyśmy to samo jakieś pięć razy, przy czym już za trzecim dzieci miały dosyć. Potem pani dyrektor koniecznie chciała zaprezentować rodzicom, jak to dwulatki mówią po angielsku, więc kazała nam zadawać im pytania, których oczywiście nie rozumiały i wymagać odpowiedzi, które znikąd nie chciały nadejść. Biedne maluchy, niewątpliwie doszły do wniosku, że ich „teacher May” i „teacher B.” ewidentnie zwariowały. Gdy w końcu udało nam się szczęśliwie opuścić scenę, a ja z ulgą zdjęłam czerwony strój (gorąco!), z głośników popłynęły zgoła inne dźwięki. I tak naszym oczom ukazał się zabawny i iście azjatycki – acz przeuroczy! – obrazek; czterysta pięćdziesięcioro dzieci przebranych za Świętego Mikołaja (choć znalazło się też paru Spidermanów) zaczęło tańczyć Gangnam Style, czyli najbardziej chyba w tej chwili popularny utwór wykonywany przez nieco niezrównoważonego Koreańczyka. Maluchy nie tylko dokładnie znały właściwe ruchy taneczne rodem z MTV, ale też z zapałem śpiewały pojawiające się w refrenie „Op, op, op, gangnam style!”. Takie rzeczy tylko w Azji ;)

Klasowy poczęstunek, czyli głównie czipsy
 Po występach nadszedł czas na zajęcia, ale szybko okazało się, że dzieci faktycznie mają w klasach swego rodzaju „Christmas Party” i wychowawczynie poprosiły nas, żebyśmy przeprowadziły luźne lekcje, na co z ochotą przystałyśmy. Koniec końców, my same zostałyśmy wciągnięte w wir zabawy, a dzieci i nauczyciele częstowali nas przyniesionymi słodyczami. W niejednej klasie puściłyśmy ponownie „Gangnam style”, a reakcja była zawsze taka sama – najpierw wrzask radości, a potem pełna gotowość do tańca i śpiewu. Ot, istna świąteczna atmosfera ;)

Luźne zajęcia? Nie ma sprawy!


Dzisiaj niewiele już pozostało z wczorajszej zabawy; wygłupy się skończyły i trzeba było wziąć się do pracy. Na koniec jeszcze uraczono nas wiadomością, która mnie osobiście dobiła ostatecznie – z powodu jakiejś rozprzestrzeniającej się choroby, postanowiono przeprowadzić dezynfekcję, a co za tym idzie, zamknąć przedszkole na dwa dni. Gorzej nie mogli trafić! Z okazji Nowego Roku, poniedziałek i wtorek także są wolne, co oznacza dla mnie sześć dni wolnego. SZEŚĆ DNI Z NOGĄ W GIPSIE. BEZ PRACY. Bez książek, bo ostatnią właśnie skończyłam (zabieram się za ściąganie jakichś w pdf-ie!) i bez filmów, bo wszystkie obejrzałam. No i mój pakiet internetowy też się zaraz skończy. I pomyśleć, że gdybym miała oba kolana, to byczyłabym się przez te sześć dni w wake parku, pijąc schłodzonego kokosa i przysypiając na słońcu. A nie, prawda, przecież miałam jechać do Kambodży… Nie ma rady, coś muszę wymyślić, bo w domu najprawdopodobniej zwariuję!

Bożonarodzeniowe zdjęcie w promieniach słońca. Wesołych Świąt!

P.S. A propos gipsu, zapomniałam wspomnieć o pewnym przyjemnym przywileju, który z okazji mojego niewątpliwego kalectwa został mi przyznany. Otóż jako że nie mieszczę teraz nogi w nogawkę długich spodni, ani w ogóle w żadną inną nogawkę, zgodzono się zrobić wyjątek i – po długich wahaniach – pozwolić mi na przychodzenie do pracy w szortach. Hip hip, hurra!

Pasterka

Warto było pójść na pasterkę! Przyznam, że na początku trochę mi się nie chciało. Msza była na 22.00, do kościoła musiałam jechać taksówką, a następnego dnia wstawałam rano do pracy. Ale gdzie indziej mogłam poczuć atmosferę Świąt?

Jasełka, czyli rozmazane, tańczące aniołki
Zgodnie z poradą (dziękuję!) pojechałam trochę wcześniej, akurat żeby zdążyć na jasełka. Szczerze mówiąc, zupełnie już zapomniałam o tej tradycji! Przedstawienie się udało, a dzieci nagrodziliśmy zasłużonymi brawami. Zaraz potem zaczęła się msza; niestety, po tajsku, ale byłam o tym uprzedzona. Po mszy za to miało miejsce zabawne zdarzenie. Przy ołtarzu stanęli księża, a do nich w kolejce ustawiło się kilkadziesiąt osób; myślałam, że to błogosławieństwo, więc grzecznie stanęłam w rządku razem z pozostałymi. Przy ołtarzu okazało się jednak, że to wcale nie błogosławieństwo; księża, za okazaniem tajemniczego kuponu, wręczali wiernym pudełka o równie tajemniczej zawartości. Kuponu oczywiście nie miałam, więc zrobiło mi się strasznie głupio, ale skąd miałam wiedzieć… Wycofałam się więc chyłkiem przed kościół (choć ciężko mówić o wycofywaniu się chyłkiem, gdy jest się białym o kuli i z nogą w zielonym gipsie), gdzie częstowano pyszną, tajską , bliżej niezidentyfikowaną zupą (z ryżem, mięsem, małymi krewetkami i trawą cytrynową – tyle udało mi się zidentyfikować) i lodami, do których ustawiła się taka kolejka, że postanowiłam poprzestać na zupie. Prawie udało mi się zapomnieć o incydencie z pudelkami! I wówczas podszedł do mnie obcy chłopak, wręczając jedno z nich; takie samo, jakie wcześniej dostawali szczęśliwi posiadacze kuponów. Wyobraźcie sobie moje zakłopotanie! Kategorycznie odmówiłam, ale chłopak był uparty i łamaną angielszczyzną wyjaśnił, że ma ich (jeszcze nie wiedziałam, czego) w domu dużo i że to prezent. Nie wypadało już odmówić. Podziękowałam, żałując, że nie mam się czym odwdzięczyć.

Wracając do domu odkryłam, że tajemnicza zawartość pudełka to duży, pięknie rzeźbiony krzyż, w dodatku z napisem po tajsku. Będzie pamiątka!

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wesołych Świąt!

-->

Jest duża figurka! W tym roku kalendarz adwentowy mnie nie oszukał.
Dziwne są święta w Tajlandii. To znaczy w ogóle nie ma tu świąt. Wszystko jest sztuczne i na pokaz – choinki w centrach handlowych, piosenki świąteczne, ozdoby, prezenty… Tajowie na siłę chcą być tacy strasznie „zachodni” – skoro reszta globu obchodzi święta, to przecież nie będą gorsi. Nie wiedzą jednak za bardzo, jak się za to wszystko zabrać. Dzisiaj widziałam zarówno czekoladowe Mikołaje, jak i czekoladowe pisanki i zające… Ciekawe, co się będzie działo na Wielkanoc! Niby nie ma w tym nic złego, jest tyko jeden mały szkopuł – przecież to święto chrześcijańskie. Ale jak to? Ale naprawdę? Myślę, że większość Tajów nie ma o tym pojęcia. Zagorzali buddyści, modlący się nawet przed ołtarzykami w supermarkecie, przez połowę grudnia żyją Bożym Narodzeniem. Paradoks? Hipokryzja? Wiadomo, że każda okazja do świętowania (i do obdarowywania!) jest dobra, ale irytuje mnie po prostu sam fakt, że Tajowie są tych świąt kompletnie nieświadomi. Chwytają to, co podrzuca im Zachód, ale nie zastanawiają się, dlaczego, jak i z czym to się je. W przedszkolu, w którym pracuję, nie ma nawet jednego dnia wolnego. Wiem za to, że jutro mają być jakieś obchody (?), a dzieci będą sobie wręczać prezenty, które już dzisiaj leżały w klasach pod przyozdobionymi choinkami. O zgrozo, doszły mnie też słuchy, że chcą mnie przebrać za Gwiazdora. Oby ograniczyli się do czerwonej czapki, bo przy tych temperaturach jakoś sobie tego nie wyobrażam! Poza tym, Gwiazdor w gipsie będzie się raczej mało korzystnie prezentował.

Wigilia, w drodze do pracy (gips sterczy z boku, więc się nie załapał).
A propos temperatur, dzisiaj - po raz pierwszy od mojego przyjazdu – poranek był naprawdę rześki. Nie wiem, ile było stopni, może nawet spadło do 22. Dzień też był zaskakująco idealny, chyba nie więcej, niż 28-29 stopni. Tak naprawdę, to po ostatnich tygodniach, gdy dzień w dzień było dobre 35 w cieniu, każda niższa temperatura będzie się już wydawała przyjazna. Dowiedziałam się jednak od pewnego Taja, że to nie jest normalna, grudniowa pogoda - powinno być chłodniej, około 25 stopni! Zdaje się więc, że w tej chwili mamy jakieś lato stulecia.

A może królewską kartkę świąteczną?
A wracając do świąt, to tematem na oddzielny wątek powinny być jeszcze kartki świąteczne. Owszem, można kupić „zachodnie” kartki bożonarodzeniowe, czyli z wpisem po angielsku i za podwójną cenę oraz kartki noworoczne, już normalne, tajskie, bo Nowy Rok to akurat Tajowie obchodzą (chociaż, zgodnie z ich kalendarzem, nie żegnamy teraz 2012, tylko 2555). Nigdzie natomiast – co jest logiczne - nie dostaniemy kartek świątecznych po tajsku, ale w ramach rekompensaty możemy kupić kartki z portretem króla zatytułowane „Christmas Cards” – co już jest mniej logiczne. I zrozum tu człowieku Tajów!

Lub taką, z drugiego profilu.
Moja Wigilia jest dzisiaj trochę smutna. Tęsknię za tym, co się dzieje teraz w domu, za rodziną, która się krząta, ubiera, przebiera i stroi, za tym, jak pachnie choinką i makowcem w piekarniku, za tym całym jedzeniem, którego „nie wolno, bo to na wieczór”, albo „nie wolno, bo to na jutro”. Od biedy nawet kompot z suszu bym zjadła! ;) No cóż, pisane jest mi być w tym roku gdzie indziej. Na 22.00 planuję za to pójść na chrześcijańską pasterkę w wersji tajskiej. Może usłyszę chociaż jakąś znajomą kolędę?

A tak na marginesie – dziś, wychodząc z pracy, zobaczyłam na bramie przedszkola wielki plakat, między innymi ze mną w roli głównej ;) Znajdziecie mnie na drugim, trzecim i czwartym zdjęciu! Swoją drogą, nikt nie pytał mnie o zgodę, ale domyślam się, ze uśmiechanie się z plakatu na bramie wejściowej to niepisany obowiązek białego nauczyciela.

No cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć - z pełną świadomością - Wesołych Świąt!

Plakat na bramie

czwartek, 20 grudnia 2012

Wielki Pałac i Wat Phra Keo

Z Sobotą. Już nam się nie chce!
Mimo, że po środowych urodzinach króla nie byliśmy już tak skorzy do wycieczek, a wake park kusił ciepłą wodą i wygodnymi leżakami, postanowiliśmy wykorzystać wolny poniedziałek (10.12 – Dzień Konstytucji) i wybrać się ponownie do centrum, żeby zwiedzić w końcu Wielki Pałac i Wat Phra Keo, których ja sama też jeszcze nie widziałam. Przeszło trzydziestostopniowy upał nie był żadną wymówką, bo pogoda jest zawsze i niezmienne taka sama, trzeba więc po prostu do niej przywyknąć.

Ledwo dotarliśmy na miejsce, a już zaczęło się to, czego najbardziej nie lubię – naganianie, naciąganie i zagadywanie. Jednym słowem, wykorzystywanie. Bardzo się cieszę, że nie mieszkam w centrum, bo tam, na widok białego (a jest ich sporo), Tajowie po prostu wariują i natychmiast zaczynają kombinować, co by tu zrobić, żeby zarobić. Bo biały to turysta, a turysta to Amerykanin. Tak, na pewno Amerykanin. I na pewno chce kupić masę bezsensownych rzeczy, pojeździć tuk tukiem w kółko, mieć uszyty garnitur na miarę, pójść na masaż w cenie trzykrotnie wyższej niż normalnie i Bóg wie, co jeszcze. Tu, gdzie mieszkam, czyli w Pathum Thani, nie ma białych, dlatego jestem po prostu pewnego rodzaju ciekawostką. Ludzie sobie popatrzą, jeden czy drugi taksówkarz zaczepi, i tyle. Wiem, że za jedzenie na ulicy lub transport zapłacę tyle samo, co Tajowie. Ale to tak na marginesie, wróćmy więc do Wielkiego Pałacu.

Uwielbiam tych małych, kolorowych strażników
Ledwo dotarliśmy na miejsce i stanęliśmy przed jedną z bram wejściowych, a już wyrósł przed nami pan z informacją, ze do godziny 14.00 pałac jest zamknięty tylko dla Tajów, a później będą mogli zwiedzać go turyści. Zabrzmiało wiarygodnie. Następnie zaproponował, żebyśmy pojechali do świątyni Wat Arun (co akurat było nam na rękę, bo i tak chcieliśmy ją zobaczyć), która była niedaleko (choć po drugiej stronie rzeki), a potem możemy wrócić do pałacu. Powiedzieliśmy, że w porządku. Wówczas zaproponował, żebyśmy pojechali tuk tukiem („only 10 baht!”), co już nie było w porządku. Poinformowałam pana, że nie szkodzi, że to jest „20-30 minutes walking!”, i że wolimy się przejść. Chyba się obraził, ja zresztą też, ale na szczęście Sobota, całkiem przytomnie, powiedział, żebyśmy zapytali jeszcze przy drugim wejściu. A tam się okazało, że nie ma czegoś takiego, jak oddzielne godziny otwarcia dla Tajów i dla turystów, i że owszem, możemy kupić bilety. Zupełnie nie rozumiem, po co Tajowie tak uparcie bawią się w oszustwa.

Na terenie całego zespołu pałacowego obowiązują dość restrykcyjne zasady, jeśli chodzi o ubiór. Przy wejściu zobaczyć więc można turystów, z większą lub mniejszą rozpaczą wciągających długie spodnie. Gdyby ktoś nie był przygotowany, ubrania można wypożyczyć też na miejscu. Sobota i ja mieliśmy ze sobą to, co potrzeba, więc szybko się przebraliśmy, kupiliśmy bilety (Matko Boska, 400 bahtów!) i weszliśmy do Wat Phra Keo.

Zwiedzamy
Było dużo ludzi, było naprawdę upalnie i nie było gdzie kupić wody, czego nie przewidzieliśmy (znaleźliśmy co prawda automat, ale trzeba było mieć swoje naczynie). Trochę więc pochodziliśmy wśród eklektycznych, malowniczych budynków, bardzo zresztą podobnych do tych, które widziałam w Wat Pho, po czym udaliśmy do głównego botu, gdzie na złotym, bogato zdobionym ołtarzu, znajdował się Szmaragdowy Budda, czyli centralny punkt naszej wycieczki. Szczerze mówiąc, trochę mnie ten budda rozczarował. Może dlatego, że był mały i ledwo widoczny, może dlatego, że – według mojego przewodnika – wcale nie był szmaragdowy, tylko jadeitowy, a może po prostu dlatego, że za 400 bahtów chciałam czegoś więcej. Leżący Budda w Wat Pho zdecydowanie wywarł na mnie większe wrażenie.

Chłodzimy się mrożoną kawą, czyli widok z murku numer 1

Sam pałac okazał się za to zamknięty dla zwiedzających (czy to tak na stałe, czy po prostu mieliśmy pecha?), pokręciliśmy się więc jeszcze trochę w kółko, zmokliśmy w przelotnym deszczu, który wziął się nie wiadomo skąd w porze suchej (a wilgotność dodatkowo jeszcze spotęgowała upał) i znaleźliśmy w końcu kawiarnię, gdzie uzupełniliśmy płyny. A potem drugą, tym razem przy wyjściu i z kawą na wynos. Usiedliśmy więc na murku i patrzyliśmy, jak kompleks pałacowy pustoszeje, a słońce powoli zmierza ku zachodowi, odbijając ostatnie promienie w pozłacanych budynkach Wat Phra Keo. Byliśmy jednymi z ostatnich, którzy wychodzili.

Widok z murku numer 2 - po lewej Wat Arun

Szkoda nam było tak od razu wracać do domu, więc dowlekliśmy się jeszcze nad brzeg rzeki, gdzie przez dobrą godzinę siedzieliśmy, obserwując przepływające łodzie i delektując się nieco bardziej rześkim powietrzem. Przed nami, po drugiej stronie, wznosił się dumnie Wat Arun.



środa, 19 grudnia 2012

Urodziny króla


Domowe przysmaki
Jak już wspominałam w dwóch poprzednich postach, na początku grudnia przyjechał do mnie pierwszy gość, co skutecznie uniemożliwiło mi regularne uzupełnianie bloga. Niejaki gość, zwany po prostu Sobotą, odwiedził wcześniej moją mamę; znaczy się, przywiózł ze sobą pyszności! :) Ze zgrozą spojrzał, gdy rzuciłam się na paczkę kabanosów ;) Nie zrozumcie mnie źle, ja uwielbiam tajskie jedzenie! Ale dobrych wędlin czy serów to tutaj nie ma, a co jak co, ale polska kiełbasa to polska kiełbasa. 

To były bardzo intensywne dwa tygodnie, zarówno dla Soboty, jak i dla mnie. Wstawaliśmy rano i ja jechałam do pracy, a on do wake parku. Po południu dołączałam do niego jeszcze na dwie godziny, a wieczory spędzaliśmy przy tajskich trunkach i amerykańskich serialach. W międzyczasie zdążyłam zachorować, rozciąć nogę podczas skakania do wody (o tym nie pisałam, bo to drobiazg, chociaż przez parę dni było to dość uciążliwe) i naderwać więzadło. No cóż, jak pech to pech. Wyjeżdżając, Sobota śmiał się, że nic mi już nie grozi ;)

Błogie lenistwo i dobre jedzonko. Miniona sobota, jeszcze przed upadkiem.
Przez kilka dni było też w TWP dwoje naszych znajomych z Krakowa (a właściwie znajoma – Aga – i jej brat, którego dopiero wtedy poznaliśmy), którzy wcześniej byli w podróży po Birmie i Kambodży, a na końcu przyjechali do Tajlandii, żeby trochę popływać. Tak więc kilka wieczorów spędziliśmy wspólnie, głównie przy kokosie i ginie z tonikiem. Raz też, dla odmiany - jeszcze przed przyjazdem Soboty – wybraliśmy się na masaż; póki co skusiłam się na oliwkowy, ale na tajski też jeszcze przyjdzie czas.

Podczas tych dwóch tygodni, tylko dwa razy udało nam się wybrać do centrum (nie licząc wizyty w szpitalu). Raz dlatego, że były obchody z okazji urodzin króla, a drugi raz, żeby zwiedzić Wielki Pałac. Zostańmy jednak, póki co, przy urodzinach.

Pamiątkowe zdjęcie przed (rozświetlonym i niewidocznym) portretem króla
Urodziny króla przypadają 5. grudnia i tego dnia obchodzony jest także Dzień Ojca (ponieważ król, rzecz jasna, jest ojcem narodu). Jest to też dzień wolny od pracy, dlatego w przedszkolu już dzień wcześniej miały miejsce związane z tym świętem uroczystości – przemówienia, występy dzieci, itd. W środę, czyli 5. grudnia, wszędzie widać było powiewające żółte flagi oraz Tajów ubranych w żółte koszulki (żółty to kolor króla, który urodził się w poniedziałek; w Tajlandii, poszczególnym dniom tygodnia przypisane są konkretne kolory). Tego dnia, aby poczuć klimat i wagę święta, Sobota i ja postanowiliśmy wybrać się do miasta. Plan był taki, żeby najpierw zahaczyć o centrum handlowe na Siam Square (szukaliśmy pewnego sklepu), a potem przemieścić się do oddalonego o kilka kilometrów parku przy Wielkim Pałacu, gdzie miały mieć miejsce obchody. Plan wydawał się łatwy i klarowny, nie przewidzieliśmy tylko jednego – tabunów ludzi, którzy będą zmierzali dokładnie w tym samym kierunku, co my. Kiedy nadszedł czas, aby z Siam Square kierować się pod pałac, nie było w ogóle opcji, żeby dostać się tam taksówką - kolejka oczekujących na postoju nie miała końca (potem dowiedzieliśmy się, że w tym przypadku najszybsze i najprostsze połączenie jest drogą wodną, czyli rzeką, ale wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy). Metro i skytrain też nie wchodziły w grę (mimo, że mieliśmy je nad głowami), bo nie dojeżdżały tam, gdzie chcieliśmy. Wybraliśmy więc jedyny, sprawdzony sposób – drogę na piechotę. Po prawie godzinnym marszu w wieczornym upale dotarliśmy na miejsce, ale nie zastaliśmy tam nic, poza wielotysięcznym tłumem, gigantycznymi korkami i hałasem. 
Obchody urodzin króla w parku.
Usiedliśmy w zaśmieconym parku patrząc na odległą scenę, gdzie bliżej nieokreślone postaci pląsały w prawo i w lewo, śpiewając przy tym coś do mikrofonu. A może wcale nie śpiewali? Już nie pamiętam. Było w każdym razie głośno i gorąco, a my byliśmy zmęczeni. Trochę więc posiedzieliśmy, wypiliśmy wino z 7Eleven, po czym zrodziło się pytanie: JAK wrócimy do domu? Zdawaliśmy sobie sprawę, że znalezienie wolnej taksówki oraz taksówkarza, który zgodzi się zawiedź nas do Lam Luk Ka, włączając jeszcze przy tym taksometr, graniczy niemalże z cudem. Pierwsze więc, co zrobiliśmy, to oddaliliśmy się znacznie od fetującego tłumu (kolejne pół godziny marszu!), a następnie ustaliliśmy, na jaką ewentualnie kwotę możemy się zgodzić. Pierwszy i drugi taksówkarz, gdy usłyszeli, dokąd chcemy jechać, parsknęli tylko śmiechem. Kolejny natomiast zdawał się wręcz na nas czekać, a że cena, którą chciał, była całkiem sensowna, to się zgodziliśmy (pamiętajcie, żeby NIGDY nie jeździć po Bangkoku taksówkami bez taksometru, bo ZAWSZE wyjdzie to na Waszą niekorzyść! nasza sytuacja była jednak podbramkowa, a poza tym wiedzieliśmy, w granicach jakich stawek powinniśmy się obracać). Taksówkarz nieszczególnie przejmował się ograniczeniami prędkości, więc do domu dotarliśmy nawet szybciej, niż byśmy chcieli.

Niech żyje Król!

Biała maść tygrysia - najlepsza na ugryzienia komarów!

Nieszczęścia chodzą parami


To chyba prawda, że nieszczęścia chodzą parami. Ledwo co przestałam gorączkować i w miarę panować nad kaszlem, a już udało mi się załatwić sobie gips na lewej nodze. Tajlandio, litości!
Na początku usztywniliśmy plastrami. Uśmiech to podstawa!

Było to w sobotę, gdy pojechaliśmy, jak co dzień, do Thai Wake Parku – trochę popływać, trochę poleniuchować. Ostatnia godzina, ostatnie minuty pływania… Bach! Źle wylądowałam 360 z przeszkody – niskiej, wąskiej wyskoczni przypominającej skrzyżowanie małego kickera z railem. Był to nowy trik, którego nauczyłam się tego dnia, więc lądowania były jeszcze dość niepewne. Niestety, deska znalazła się na wodzie w poprzek, a ja z impetem zgięłam kolana, wyginając lewe do wewnątrz. Uderzyłam przy tym kolanem w twarz, ale w porównaniu z bólem samego kolana, moja twarz była w tym momencie mało istotna. Kolejną godzinę spędziłam z workiem lodu na kolanie, ale już wiedziałam, że dobrze to nie wygląda.

Straszne usztywnienie, kule i koniec uśmiechu.
Następnego dnia ból był co najmniej tak silny, jak w sobotę, jeśli nie większy. Był to już ostatni dzień mojego znajomego w Tajlandii, dlatego postanowiliśmy pojechać jeszcze po raz ostatni do TWP – on pływał, a ja siedziałam, rozpaczliwie próbując znaleźć jakąkolwiek dogodną pozycję dla mojej nogi. Wiedziałam już jednak, że bez wizyty u lekarza się nie obejdzie. Zadzwoniłam w końcu do mojej ubezpieczalni, która wskazała mi szpital, do którego miałam się udać. Po południu spakowaliśmy więc sprzęt, wsiedliśmy w taksówkę i prosto z wake parku pojechaliśmy do ogromnego Bangkok Hospital w centrum miasta. Szpital okazał się prywatny, wielki i drogi – na szczęście za wszelkie konsultacje zapłaciło moje ubezpieczenie. Spędziliśmy tam prawie cztery godziny – konsultacja, rentgen, nauka chodzenia o kulach, usztywnienie nogi… Nie chciano mi jednak zrobić USG (??), zalecono za to MRI (rezonans) i jeszcze jedną konsultację, tym razem z lekarzem sportowym. Trudno powiedzieć, czy takie są procedury, czy po prostu chcieli ściągnąć jak najwięcej kasy. No cóż. Tego dnia nie założyli mi jeszcze gipsu, tylko jakieś koszmarne usztywnienie z gipsową szyną pod spodem i górą opatrunków na wierzchu – było to wielkie, ciężkie i niewygodne. Zalecili mi też leżenie w domu z nogą uniesioną do góry i nie mogli uwierzyć, gdy powiedziałam, że mam jednak zamiar iść rano do pracy.
Bangkok Orthopedic Center

Wyrażenie „iść do pracy” diametralnie zmienia znaczenie gdy jedna noga jest sztywna, pozawijana i w dodatku boli, kule są niewygodne (pachowe) i strasznie uciążliwe, a jedyne środki transportu to motocykl i autobus… No cóż, nie było rady, więc szybko okazało się, że chcieć to móc. Jazda motorem nie należała do najprzyjemniejszych (pozostało mi siedzenie bokiem, czego nie lubię, a do tego nie miałam gdzie oprzeć nogi), za to w zatłoczonym, porannym autobusie od razu znalazło się dla mnie miejsce. Gorzej jednak było w pracy. Naprawdę, dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jakie to przedszkole jest DUŻE. W dodatku ma PIĘTRO, a piętro oznacza SCHODY. Najlepsza jednak była reakcja dzieci, jak zawsze zresztą: „Teacher B! Teacher B!” – i tu następowała seria pytań po tajsku. W odpowiedzi opowiadałam im po prostu o moim kolanie.

W szpitalu
Los chciał, że tego dnia wpadła do przedszkola moja pracodawczyni podrzucić jakieś papiery i zobaczyła moją nogę (nie powiedziałam jej wcześniej, co się stało; w poprzednim tygodniu dostałam dwa dni wolnego z powodu choroby, a poza tym nie uważałam, żeby zwolnienie było konieczne). Następnie natknęłam się na dyrektor przedszkola, która także wydawała się nieco skonsternowana. Po zajęciach przyjechała Tien – asystentka mojej pracodawczyni, z którą już wcześniej załatwiałam wizę – z informacją, że gotowe jest moje pozwolenie o pracę (sic!) i muszę tylko jechać z nią podpisać jakieś papiery, a potem zawiezie mnie do domu. Jednak że byłam umówiona w szpitalu na ponowną konsultację, to pojechała tam ze mną. Uf! Transport w obie strony miałam zapewniony!

Na oddziale „Sport Clinic” (bardzo ładnym zresztą) lekarz mnie zbadał, pomęczył (ała!) i stwierdził naderwanie MCL, czyli więzadła pobocznego. Szczerze mówiąc, tego się spodziewałam i modliłam się tylko, żeby ACL (więzadło główne, które rekonstruuje się operacyjnie) był cały. Lekarz powiedział, że nie ma na razie stuprocentowej pewności (Matko Boska), ale zobaczymy po zdjęciu gipsu, który w tej chwili jest niezbędny (rezonans nie okazał się konieczny). Błagałam o ortezę, ale nic z tego… Wówczas przerzuciłam moje prośby i błagania o jak najmniejszy, najcieńszy i najładniejszy gips. I tak oto mam na nodze zielony, syntetyczny gips, od połowy uda aż po kostkę, który uziemi mnie bezlitośnie na całe cztery tygodnie. Pożegnałam się już z pływaniem, z wszelkimi planowanymi wyjazdami i z Sylwestrem; to nie będzie łatwy miesiąc! Mam jednak zamiar jak najszybciej wrócić do sportu – powiedziano mi, że grunt to ćwiczyć nogę już teraz, a po zdjęciu gipsu dać sobie jeszcze trochę czasu i nie lecieć od razu na wodę. Tak zrobię!

Dwudniowy, przymusowy relaks. No niech będzie.
Moja szefowa poczuła chyba wyrzuty sumienia i dała mi – wbrew mojej woli – dwa dni wolnego. Szczerze mówiąc, zależy mi na pracy, bo to JEDYNE, co mogę w tej chwili robić, nawet jeśli podróż w tę i we w tę jest dość kłopotliwa. Siedzenie w domu z nogą na poduszce i patrzenie w ścianę – czyli to, co robię w tej chwili - to ostatnie, na co mam ochotę!

W dniu, w którym nałożyli mi gips, mój znajomymi wracał już do domu, do Polski. Samej z nogą w gipsie w upalnej Tajlandii nie jest łatwo! Mam już krzesełko koło łóżka, krzesełko w łazience, krzesełko przy kanapie… No trudno. Jedyne, co mnie pociesza, to fakt, że zrobiłam wszystko, co można, aby do tej kontuzji nie doszło – tak jak zawsze, rozgrzałam się przed pływaniem i tak jak zawsze, oddzielnie rozgrzałam same kolana. No nic, następnym razem zrobię to lepiej.

środa, 12 grudnia 2012

Loy Krathong


Wieniec Marka (z liści bananowca) i mój (chlebowy)
Jestem chora! Biorąc pod uwagę fakt, że codziennie mam styczność z maluchami, które mają na swoich rękach dosłownie wszystko, a do tego regularnie kaszlą i kichają, to nie powinno mnie to dziwić. Nie sądzę, żeby to była jakaś tajska zaraza (oby!), ale gorączka zrobiła swoje i siedzę dziś w domu. Idealny moment, żeby uzupełnić posty na blogu! Znajomy został wydelegowany do wake parku (ale tak naprawdę to bardzo o mnie dba!), więc jest chwila na pisanie.

Dzieci ubrane były tego dnia w tradycyjne stroje
Dwa tygodnie temu, czyli w środę 28. listopada (pełnia księżyca 12. miesiąca kalendarza tajskiego), przypadało święto Loy Krathong. W tym dniu, zwykle wieczorem, puszcza się na rzece kupione lub ręcznie wykonane wianuszki. Tradycyjnie są one robione z liści bananowca, a potem przyzdabiane kwiatami, świeczkami i kadzidełkami, ale popularne są też wianki z barwionego chleba (zostają one natychmiast zjedzone przez ryby) oraz te najtańsze i zupełnie nieekologiczne, z plastiku. Rzucając wianek na rzekę, odpędzamy od siebie złe duchy i wszelkie nieszczęścia. Przypomina mi to trochę naszą Marzannę i powitanie wiosny, gdy wrzucamy do wody kukły. 

Dziewczyny wystrojone przed występami
Tego dnia przed południem nie mieliśmy zajęć, za to pojawiliśmy się w przedszkolu z naszymi wianuszkami. Dla dzieciaków były zorganizowane różne gry i zabawy, w których May, Mark i ja nie omieszkaliśmy aktywnie uczestniczyć, co bardzo bawiło naszą publikę :) Były wyścigi na skorupach kokosa (dwie połówki kokosa przewleczone i połączone sznurkiem; sznurek trzyma się w ręce, a stopy kładzie na kokosowych połówkach, wsuwając wystający z nich sznurek pomiędzy palce – aby iść, musimy zsynchronizować nogi i ręce, a więc jednocześnie podnosić albo prawą nogę i prawą rękę, albo lewe), „latanie” na miotłach z liści bambusa i uderzenie kijem w metalowe pudło z zawiązanymi oczami. Nie zabrakło też występów dzieci, kilku przemów nauczycieli i pani dyrektor oraz tradycyjnych tańców, do których tym razem zostaliśmy zmuszeni („Teachers! Teachers!”… a więc chowanie się w ostatnich rzędach nic nie dało). Po zakończeniu obchodów, wzięliśmy nasze wianki i – tak jak 450 maluchów - wsadziliśmy je do przedszkolnego bajora, z którego pan porządkowy regularnie je usuwał i wyrzucał do kosza. Nie mogliśmy tego przeboleć, chociaż dzieci nie wydawały się tym faktem chyba aż tak zgorszone, jak my.

Tradycyjne, smażone mleczko kokosowe
Mleczko kokosowe z dynią lub szczypiorkiem

Wyścigi na skorupkach kokosa


Bambusowe latające miotły (koniki?)


Wieńce w przedszkolnej fontannie

Ważny moment!

Następnego dnia rano, wzdłuż kanałów, oglądać można było resztki po ozdobnych wiankach i górę śmieci. To nie pierwszy raz, gdy widzę, że Tajowie nie są mistrzami ekologii.


niedziela, 9 grudnia 2012

Pierwszy gość

Tak właśnie! Jest u mnie pierwszy gość! W związku z tym, opóźnienia na blogu są dość znaczące... Zdaję sobie z tego sprawę i przyznaję się do winy! Poza tym, wypomniano mi już to wielokrotnie. Obecnie tkwię jednak w maratonie praca - pływanie - wieczorne leniuchowanie (nie najgorzej, przyznaję) i na jakiekolwiek nowe posty po prostu nie ma czasu. Obiecuję jednak, że jak tylko znowu wrócę do normalnego, tajskiego trybu życia, to napiszę coś sensownego.
Póki co, zabieram się za ponowne wycinanie i nakłuwanie pęcherzy na dłoniach (codzienne pływanie niestety daje się we znaki) i może skubnę jeszcze plasterek przywiezionego z Polski salami (sic!), czyli przysmaku nad przysmakami.
Do usłyszenia!

poniedziałek, 19 listopada 2012

Na bieżąco, czyli rozklejone wiązania, zapalenie spojówek i walka z tajską biurokracją.

Ostatnie dni były pasmem większych i mniejszych pechów. Dlatego pechów, bo grzechem byłoby je nazywać nieszczęściami - jak by nie patrzeć, nadal żyję i mam się dobrze. Jednak ten złośliwy, tajski Budda (nie chcę niesłusznie obwiniać, ale jak nie on, to kto?) mógłby już sobie powoli dać spokój.

Zła passa zaczęła się w zeszły weekend, gdy szlag trafił moje wiązania wake’owe – cała tylnia część jest rozklejona, co praktycznie uniemożliwia pływanie. To znaczy wiadomo, wszystko można; jest to jednak nie tylko niekomfortowe (noga jest zupełnie niestabilna), ale też niebezpieczne, bo przy każdym twardszym lądowaniu ryzykuję kontuzją kostki lub kolan. Szukałam pomocy zarówno u obsługi wyciągu, jak i wśród znajomych, ale większość bezradnie rozkłada ręce. Kupiłam najmocniejszy klej, jaki znalazłam, ale niestety wytrzymał tylko kilka okrążeń. Ponoć najlepiej oddać buty do szewca i zszyć nylonowymi nićmi, ale obawiam się, że tajski, uliczny szewc, na sam widok wiązań wake’owych i prośby połączenia skóry z plastikiem, jak nic popuka się w głowę. Pytałam też o nowe wiązania w sklepie, który jest na terenie TWP, ale niestety – wszystkie modele na 2013 (sic!) zostały już sprzedane, a nowej dostawy spodziewać się można dopiero w grudniu. Tak czy siak, na najnowsze i najlepsze i tak nie mogę sobie w tej chwili pozwolić, ale obsługa sklepu obiecała sprawdzić, czy nie zostało jeszcze coś z zeszłorocznych modeli przecenionych o 50%. Są to dość słabe buty, ale w tej chwili zdecydowanie lepsze słabe, niż żadne. A moje obecne poddane zostały jeszcze raz próbie sklejenia, tym razem przez obsługę wyciągu. Dowiedziałam się też, że są jeszcze na gwarancji, więc mam nadzieję, że koniec końców dostanę nowe; obawiam się jednak, że mogę spodziewać się tego raczej później, niż wcześniej.

Nie skończyłam jeszcze rozpaczać nad wiązaniami, a już następnej nocy nie mogłam spać z powodu bólu gardła. Co by nie mówić, miałam dość długą przerwę w nauczaniu, więc po tygodniu nadwyrężania głosu, gardło miało absolutne prawo się zbuntować. Przez tydzień ssałam sobie więc jakieś pastylki, aż nadszedł Straszny Piątek, kiedy to miałam okazję zapomnieć o bólu gardła, który został bezkonkurencyjnie wyparty jakimś koszmarnym zapaleniem spojówek. Zaczęło się od tego, że po skończeniu pracy zauważyłam, że coś dziwnego leci mi z oka. Ropa? Nigdy wcześniej nic takiego mi się nie przytrafiło i nie bardzo wiedziałam, co z tym zrobić. Nie bolało jednak, nie było też zaczerwienione, więc spokojnie (!) czekałam na rozwój wydarzeń. Nie musiałam niestety długo czekać. Po kilku godzinach to już nie była jakaś tam ropka, tylko cały strumień, i to nie z jednego oka, tylko z obu. Do tego zrobiły się tak czerwone, jak nigdy przedtem (kolor zapłakanych, zapitych lub swędzących od alergii oczu to w tym przypadku mały pikuś) i spuchły tak, że ledwo mogłam je otworzyć. Sobota była nieco lepsza, choć kolor pozostał bez zmian (wyszłam z domu tylko do apteki i po jedzenie, a przez całą drogę starałam się patrzeć w ziemię), a w niedzielę kolor zmienił się już na jasnoczerwony, przechodząc wieczorem w ciemny róż. Dzięki Bogu, bo bardzo się bałam, że w poniedziałek nie będę mogła pójść do pracy, lub że dzieci się mnie przestraszą. Na szczęście dziś są jasnoróżowe, wyglądam więc po prostu na mocno niewyspaną. Ale co by nie mówić, tak beznadziejnego i nudnego weekendu spędzonego w domu jeszcze nie miałam. O, losie!

Żebym jednak przypadkiem nie miała za mało atrakcji, przyszło mi się jeszcze użerać z tajską biurokracją. Szczerze mówiąc, nie myślałam nigdy, że będę jedną z tych osób, które zmuszone są myśleć, analizować i kombinować, jak i gdzie dostać nową wizę, albo może ją przedłużyć, albo może przedłużyć tylko pobyt... I tak dalej, i tak bez końca. Krótko mówiąc, jak dostać odpowiednią pieczątkę z odpowiednią datą. Zacznijmy jednak od początku.

Wjeżdżając do Tajlandii, można mieć albo załatwioną wcześniej wizę turystyczną ważną dwa miesiące, albo wizę non-immigrant pozwalającą na zatrudnienie (takiej jednak nie otrzymamy bez wszystkich niezbędnych papierów od naszego pracodawcy). Obywatele polscy mogą też wjechać bez wizy na okres 15 dni – wówczas wszelkich formalności dopełniamy na lotnisku zaraz po przyjeździe. Ja miałam wizę turystyczną, jednak gdy zaczęłam pracę, poprosiłam o możliwość zmiany na wizę non-immigrant oraz o złożenie wniosku o pozwolenie na pracę.

Z wizą turystyczną mam możliwość przedłużyć w biurze imigracyjnym mój pobyt o kolejne 30 dni (za dodatkową opłatą 200zł, rzecz jasna), ale potem muszę już robić tak zwane „visa tours”, bardzo zresztą popularne, czyli jednodniowe wycieczki do granicy z Kambodżą lub Laosem, dzięki którym – także za magiczne 200zł – dostaję pieczątkę przedłużającą pobyt o kolejne 15 dni. Mogę też pojechać do sąsiedniego kraju na kilka dnia i złożyć podanie o nową wizę turystyczną do Tajlandii, ważną aż dwa miesiące; cena takiej wyprawy to już jednak 800zł. Można też POLECIEĆ do sąsiedniego kraju, wówczas dostaniemy przedłużenie pobytu nie na 15, a na 30dni. Opcji jest wiele, ale wszystkie równie kosztowne, co bezsensowne.

Z kolei wiza non-immigrant nie wymaga wyjazdu z kraju, kosztuje zaledwie 200zł i ważna jest przez trzy miesiące. Po tym czasie należy udać się do biura imigracyjnego i po prostu „zameldować”, za co dostaniemy darmowe (bodajże) przedłużenie wizy o kolejne trzy miesiące. Jest to jednak wiza jednowjazdowa, czyli żeby wyjechać z Tajlandii i ponownie do niej wjechać bez konieczności wyrabiania nowej wizy, muszę wcześniej to zgłosić i uiścić odpowiednią opłatę (ponoć 100zł, ale to i tak wychodzi taniej, niż gdybym miała wyrabiać wizę wielowjazdową za przeszło 500zł). Wiza non-immigrant daję mi też tę przewagę, że obowiązują mnie – przynajmniej teoretycznie – ceny tajskie; oznacza to, że gdy opłata za jakąś atrakcję turystyczną jest inna (czyt. niższa) dla Tajów, i inna dla turystów, ja mam przyjemność uiszczać tę niższą.

Niestety Alex, mój pracodawca (jest kobietą, ale chyba nie ma gorszego słowa niż „pracodawczyni”; zostańmy więc przy imieniu), nie widziała konieczności wyrobienia mi wizy non-immigrant i pozwolenia o pracę; powiedziała, że pozwolenie można dostać tylko na cały rok, więc nie jest w stanie mi takiego załatwić (a co za tym idzie, także wizy), skoro nie chcę u niej tak długo pracować. Poza tym, moja wiza turystyczna nie była dla niej problemem - ja mogę sobie regularnie przedłużać pobyt w Tajlandii (haha, dobre sobie), a ona będzie mi wypłacać moje należne wynagrodzenie w gotówce (bo przecież bez pozwolenia o pracę konta w banku nie założę…). Porozmawiałam wówczas z kilkorgiem znajomych, którzy również planowali pracować w Tajlandii tylko przez kilka miesięcy i okazało się, że owszem, pozwolenie o pracę jest na rok, czemu nie przeszkadza fakt, że pracować będą tylko przez pół. Alex jednak nie wydawała się tym faktem przekonana i ponownie stwierdziła, że niestety – mimo, że bardzo chce, nic nie jest w stanie w tej sprawie zrobić. Wówczas porozmawiałam z jednym bardzo konkretnym Anglikiem, który także pracuje w naszym przedszkolu, a który wie o Azjatach już nie jedno, bo mieszka tu od 11 lat; kazał mi się postawić i powiedzieć po prostu, że albo dostanę pozwolenie o pracę, albo będę musiała zrezygnować. Zapewnił mnie też, że Alex mnie po prostu potrzebuje. Tak więc jeszcze tego samego dnia, z ręką na sercu, udałam się do jej biura i przedstawiłam sprawę jasno. Mark, Anglik, miał rację; bardzo szybko się okazało, że „może jednak coś da się z tym zrobić”. Ja też jednak postanowiłam być nieco bardziej elastyczna, co było mi zresztą na rękę; okazało się bowiem, że w marcu i kwietniu przypadają wakacje letnie (= brak dochodów), dlatego dorobienie sobie w ciągu kolejnych jeszcze dwóch miesięcy byłoby jak najbardziej wskazane. Zgodziłam się więc zostać wstępnie do końca czerwca, jednak zaznaczyłam, że nie ma możliwości, abym pracowała przez cały następny semestr, czyli do końca września; lipiec i sierpień zdecydowanie chcę spędzić w domu.

Gdy już ustaliłyśmy szczegóły i skompletowałyśmy dokumenty oraz gdy złożyłam milion podpisów na kopiach paszportów, pozwoleń, zaświadczeń, certyfikatów, dyplomów, i tak dalej, i tak dalej, udałam się w piątek z Tien - asystent Alex - do biura imigracyjnego (tak, tak, to był właśnie ten miniony piątek, kiedy zaczęło mi ropieć oko). Gdy już odczekałyśmy 1,5 godziny w nudnej poczekalni i w końcu nasz numerek wyświetlił się na tablicy, a pani schowana w przeszklonym pokoiku zgodziła się nas przyjąć, okazało się, że po pierwsze, jeden dokument jej się nie spodobał i trzeba było go zastąpić innym, a po drugie, moja wiza traci ważność za 10 dni, a zamianę na wizę non-immigrant można zrobić przynajmniej 16 dni wcześniej, dlatego najpierw w okienku naprzeciwko muszę przedłużyć moją wizę turystyczną o kolejne 30 dni pobytu (oczywiście po odstaniu w kolejce i zapłaceniu kolejnego 200zł), a dopiero potem mogę zgłosić się (+200zł) po wizę non-immigrant. Tego dnia nie mogłyśmy już jednak nic załatwić, bo było za późno, więc kazano nam wrócić w poniedziałek. O, biurokracjo! Święty straciłby cierpliwość.

W poniedziałek, czyli dziś, maszerowałyśmy do Biura Imigracyjnego już niemalże pewnie. Najpierw niecałą godzinę – jest nieźle! - czekałyśmy do pierwszego okienka, aby przedłużyć moją wizę turystyczną o 30 dni (czyli żeby po uiszczeniu należnej kwoty dostać stempelek). Pani jednak pokręciła smętnie głową, że jeśli zatrudniona jestem w Pathum Thani (to znaczy w innej prowincji, niż Bangkok), to muszę udać się do tamtejszego biura imigracyjnego… Tien jednak pospieszyła z informacją, że powiedziano nam, że skoro potrzebujemy tego przedłużenia pobytu tylko po to, aby wyrobić nową wizę, to możemy załatwić wszystko w jednym miejscu. Pani się na tę wiadomość bardzo ucieszyła i przyznała, ze skoro tak, to faktycznie, może nam dać pieczątkę i przyjąć 2000 bahtów. Litości… Wyszłyśmy z przeszklonego pokoiku szczęśliwe, że połowę mamy już za sobą. Niestety miny nam nieco zrzedły gdy zorientowałyśmy się, jakim tempem posuwa się kolejka do naszego następnego okienka. Nie było jednak rady, trzeba było poczekać. Po 1,5h przywitała nas ta sama pani, która obsługiwała nas w piątek. Wszystko szło gładko do momentu, gdy pani, studiując mój odpis od dyplomu (przetłumaczony na angielski), zapytała: „A gdzie jest napisane ‘master’s degree’?” Przyznam, że troszkę mnie zamurowało. Na dyplomie zarówno oceny, jak i tytuł („magister”) nie zostały przetłumaczone. Pokazałam jej napis: „the degree awarded: magister”. Pani jednak pozostała niewzruszona: „Musi być napisane „master’s degree”. W panice zaczęłyśmy więc szukać – Tien i ja – tak niezmiernie ważnego dla urzędnika zwrotu. Jest! Pojawił się on jednak przy okazji opisu różnych procedur zaliczeniowych, ale co za różnica… Jest „master’s degree”, jest pieczątka.

I tak oto od czterech godzin nie jestem już zwykłym turystą w Tajlandii. I co najważniejsze, póki co mogę spać spokojnie.

Cóż, trochę się rozpisałam… Jestem pod wrażeniem, jeśli doczytaliście do końca!


niedziela, 18 listopada 2012

"A-nuu-baan", czyli przedszkole

Kolorujemy dom
Praca! Długo wyczekiwana i szukana praca! Rozmowa kwalifikacyjna poszła gładko. Właściwie to nie było żadnej rozmowy, a tylko omawianie szczegółów mojego zatrudnienia. Cóż, nauczyciel był im potrzebny od teraz zaraz, a ja od teraz zaraz potrzebowałam pracy, w dodatku właśnie takiej, właśnie w takim wymiarze godzin i mniej więcej w takim miejscu. Trafiliśmy więc na siebie idealnie!

Pracuję w Thammasat University Kindergarten, czyli w przedszkolu znajdującym się na terenie uniwersyteckiego kampusu. Tak, mnie również zdziwiło, że na terenie kampusu jest przedszkole! Ale jest tu też szkoła podstawowa, szpital, obiekt sportowy i pewnie jeszcze parę innych rzeczy. W każdym razie, można się nieźle pogubić.

Zadanie wykonane
Przedszkole jest duże i na wpół otwarte, czyli pośrodku jest coś w rodzaju przestronnego patio, wokół którego rozmieszczone są poszczególne klasy (dzięki Bogu, klimatyzowane!). Na powietrzu, jedynie pod zadaszeniem, jest też stołówka, na którą składa się kilkanaście długich stołów z ławami. Dzieci mają też do dyspozycji wybudowany w tym roku basen, salę komputerową i z tego, co wiem, także jakąś salę do tańca. Poza tym, jest bardzo kolorowo, jak to w przedszkolach. Zarówno tajskie nauczycielki, jak i trzech nauczycieli angielskiego, z którymi mam styczność, są bardzo sympatyczni

Pracuję od poniedziałku do piątku i mam łącznie 28 godzin lekcyjnych (czyli 45-minutowych) tygodniowo; oznacza to, że prowadzę zajęcia z 14 grupami, po dwa razy w tygodniu z każdą. W klasach jest przeważnie około 25-30 dzieci, tak więc mam do zapamiętania mniej więcej 400 imion małych rozrabiaków :) Patrząc realnie, chciałabym się nauczyć  choćby połowy z nich do końca semestru.

Przerwa na lunch
Zaczynam codziennie o 9.00, ale w przedszkolu muszę być już o 8.30, a w środy godzinę wcześniej; jest to dzień, w którym zobligowana jestem stać przed bramą, topnieć w porannym słońcu i witać dzieci (w Azji niestety wiele rzeczy robionych jest na pokaz, a nie ma przecież nic lepszego, niż pochwalenie się rodzicom nauczycielem angielskiego, w dodatku „białym”). Od 9.00 do 11.15 prowadzę zajęcia z trzema grupami, od 11.15 do 12.00 jest przerwa na lunch (dostajemy to samo, co tajskie przedszkolaki, tyle że znacznie więcej) i od 12.00 do 13.30 (w poniedziałki i piątki) lub do 14.15 (wtorki, środy, czwartki) znowu zajęcia. Wbrew pozorom, po pracy jestem już nieźle wymęczona i czuję się, jakbym pokonała co najmniej drogę na Kasprowy (nauczyciel nie siedzi! nauczyciel skacze, biega, tańczy, ustawia, strofuje, nawołuje, pomaga, mówi, mówi, mówi…). Nic jednak tak nie pomaga, jak mały tajski Red Bull i parę rundek w wake parku; zamykają o 18.00, więc gdy mam ochotę popływać, to zwykle na dwie godzinki jeszcze się załapię.


Czasem dobre, czasem mniej, ale zawsze tajskie
Chyba największą zaletą mojej pracy jest to, że nie prowadzę zajęć sama; razem ze mną jest jeszcze druga osoba (od poniedziałku do środy Filipinka May, a w czwartki i piątki Amerykanka Chelsea). Razem przygotowujemy materiały na cały tydzień - piosenki, arkusze z zadaniami, gry i tzw. „flashcards”, czyli obrazkowe karty ze słownictwem, którego uczymy dzieci danego dnia – a potem prowadzimy lekcję (czasami wspólnie kierujemy jakimś zadaniem, a czasem na zmianę; wówczas druga osoba stara się zapanować na klasą). Poza tym, w sali jest też zawsze co najmniej jedna tajska nauczycielka, co jest bardzo pomocne; zdarzyło nam się już dwa razy, że dziecko zwymiotowało – wcale mnie to nie dziwi, bo rano piją swoje obowiązkowe mleko, a potem z nami skaczą – i wtedy właśnie zajęła się nim wychowawczyni, a nie my. Wiem już jednak, że gdy dziecko podchodzi do mnie z poważną miną i mówi jakieś śmieszne słowo, którego nie pamiętam, ale zawiera w sobie „p” i „cz”, to wiem, że chce iść do toalety. Wtedy mówię po prostu „OK” :)

Uśmiechnij się!
Stąd, gdzie mieszkam, dojazd do przedszkola nie jest wcale taki prosty. Sęk w tym, że najpierw muszę dostać się do Future Park, czyli jednego z centralnych punktów na północ od Bangkoku - tu też zresztą znajduje się ponoć największe lub jedno z największych centrów handlowych w Azji - skąd mogę złapać autobus lub mini bus wprost na kampus uniwersytecki (jedzie około 20 minut, w zależności od korków). Do Future Park nie jest bardzo daleko, może ok. 6km, ale żeby się tam dostać, musiałabym jechać chyba trzema autobusami! Poza tym, przy porannych korkach zajęłoby mi to jak nic 1,5 godziny. Pierwsze więc, co zrobiłam, gdy przeprowadziłam się na Khlong Song, to udałam się na przystanek moto-taksówek na małe negocjacje. Nie było łatwo! Zwłaszcza, że nikt praktycznie nie mówił po angielsku… W pierwszym punkcie koło mojego domu zażyczyli sobie 100 bahtów (pokazali mi na cenniku, że to ich stała cena, choć nie wiem, czy naprawdę; „100” było cyframi arabskimi, ale napis obok już po tajsku, więc nie mam pojęcia, czy rzeczywiście było tam napisane „Future Park”) i minimalna kwota, do której mogli zejść przy codziennym wożeniu, to 70-75. Za dużo. Udałam się więc na drugi postój (równie blisko mojego domu) i tam kwotą wyjściową było 75-85, więc udało mi się zejść do 50. W ten oto sposób, codziennie o 7.30 (a w środy o 6.30) czeka na mnie pan, który za 5 złotych zawozi mnie najkrótszą drogą do Future Park, wymijając po drodze wszystkie stojące w korku samochody; zajmuje nam to zaledwie 15-20min! W dodatku kierowca jest bardzo punktualny i to on zawsze na mnie czeka. Uf!

Gaduły...
Najlepsze chyba w mojej pracy jest to, że dzieciaki są naprawdę fajne. Faktem jest, że czasami trochę rozrabiają, czasami w ogóle nie słuchają, czasami musimy przekrzykiwać się nawzajem i grozić, że kto będzie niegrzeczny, ten nie dostanie na koniec pieczątki, które zwykle przybijamy dzieciom na rękę (oczywiście, samo wytłumaczenie tego – albo raczej narysowanie i zobrazowanie – też wymaga czasu). Ostatnio nawet May i ja musiałyśmy kupić gwizdki, których używamy w ostateczności… Ale w końcu to są przecież dzieci, więc trudno wymagać od nich, żeby przez 45 minut siedziały grzecznie i nas słuchały. Niezwykłe jest jednak to, jak widząc nas w klasie lub na korytarzu wołają: Teacher May!! Teacher Chelsea!! Teacher B!! Tak, tak, skróciłyśmy moje imię do zwykłego „Bi”, bo „Barbara” jest nie tylko za długie, ale też tutaj bardzo egzotyczne. Na jednym z pierwszych zajęć usłyszałam od dziecka: „Teacher B! Teacher beautiful!”. No i jak tu ich nie lubić!

Małe rozrabiaki