niedziela, 18 listopada 2012

"A-nuu-baan", czyli przedszkole

Kolorujemy dom
Praca! Długo wyczekiwana i szukana praca! Rozmowa kwalifikacyjna poszła gładko. Właściwie to nie było żadnej rozmowy, a tylko omawianie szczegółów mojego zatrudnienia. Cóż, nauczyciel był im potrzebny od teraz zaraz, a ja od teraz zaraz potrzebowałam pracy, w dodatku właśnie takiej, właśnie w takim wymiarze godzin i mniej więcej w takim miejscu. Trafiliśmy więc na siebie idealnie!

Pracuję w Thammasat University Kindergarten, czyli w przedszkolu znajdującym się na terenie uniwersyteckiego kampusu. Tak, mnie również zdziwiło, że na terenie kampusu jest przedszkole! Ale jest tu też szkoła podstawowa, szpital, obiekt sportowy i pewnie jeszcze parę innych rzeczy. W każdym razie, można się nieźle pogubić.

Zadanie wykonane
Przedszkole jest duże i na wpół otwarte, czyli pośrodku jest coś w rodzaju przestronnego patio, wokół którego rozmieszczone są poszczególne klasy (dzięki Bogu, klimatyzowane!). Na powietrzu, jedynie pod zadaszeniem, jest też stołówka, na którą składa się kilkanaście długich stołów z ławami. Dzieci mają też do dyspozycji wybudowany w tym roku basen, salę komputerową i z tego, co wiem, także jakąś salę do tańca. Poza tym, jest bardzo kolorowo, jak to w przedszkolach. Zarówno tajskie nauczycielki, jak i trzech nauczycieli angielskiego, z którymi mam styczność, są bardzo sympatyczni

Pracuję od poniedziałku do piątku i mam łącznie 28 godzin lekcyjnych (czyli 45-minutowych) tygodniowo; oznacza to, że prowadzę zajęcia z 14 grupami, po dwa razy w tygodniu z każdą. W klasach jest przeważnie około 25-30 dzieci, tak więc mam do zapamiętania mniej więcej 400 imion małych rozrabiaków :) Patrząc realnie, chciałabym się nauczyć  choćby połowy z nich do końca semestru.

Przerwa na lunch
Zaczynam codziennie o 9.00, ale w przedszkolu muszę być już o 8.30, a w środy godzinę wcześniej; jest to dzień, w którym zobligowana jestem stać przed bramą, topnieć w porannym słońcu i witać dzieci (w Azji niestety wiele rzeczy robionych jest na pokaz, a nie ma przecież nic lepszego, niż pochwalenie się rodzicom nauczycielem angielskiego, w dodatku „białym”). Od 9.00 do 11.15 prowadzę zajęcia z trzema grupami, od 11.15 do 12.00 jest przerwa na lunch (dostajemy to samo, co tajskie przedszkolaki, tyle że znacznie więcej) i od 12.00 do 13.30 (w poniedziałki i piątki) lub do 14.15 (wtorki, środy, czwartki) znowu zajęcia. Wbrew pozorom, po pracy jestem już nieźle wymęczona i czuję się, jakbym pokonała co najmniej drogę na Kasprowy (nauczyciel nie siedzi! nauczyciel skacze, biega, tańczy, ustawia, strofuje, nawołuje, pomaga, mówi, mówi, mówi…). Nic jednak tak nie pomaga, jak mały tajski Red Bull i parę rundek w wake parku; zamykają o 18.00, więc gdy mam ochotę popływać, to zwykle na dwie godzinki jeszcze się załapię.


Czasem dobre, czasem mniej, ale zawsze tajskie
Chyba największą zaletą mojej pracy jest to, że nie prowadzę zajęć sama; razem ze mną jest jeszcze druga osoba (od poniedziałku do środy Filipinka May, a w czwartki i piątki Amerykanka Chelsea). Razem przygotowujemy materiały na cały tydzień - piosenki, arkusze z zadaniami, gry i tzw. „flashcards”, czyli obrazkowe karty ze słownictwem, którego uczymy dzieci danego dnia – a potem prowadzimy lekcję (czasami wspólnie kierujemy jakimś zadaniem, a czasem na zmianę; wówczas druga osoba stara się zapanować na klasą). Poza tym, w sali jest też zawsze co najmniej jedna tajska nauczycielka, co jest bardzo pomocne; zdarzyło nam się już dwa razy, że dziecko zwymiotowało – wcale mnie to nie dziwi, bo rano piją swoje obowiązkowe mleko, a potem z nami skaczą – i wtedy właśnie zajęła się nim wychowawczyni, a nie my. Wiem już jednak, że gdy dziecko podchodzi do mnie z poważną miną i mówi jakieś śmieszne słowo, którego nie pamiętam, ale zawiera w sobie „p” i „cz”, to wiem, że chce iść do toalety. Wtedy mówię po prostu „OK” :)

Uśmiechnij się!
Stąd, gdzie mieszkam, dojazd do przedszkola nie jest wcale taki prosty. Sęk w tym, że najpierw muszę dostać się do Future Park, czyli jednego z centralnych punktów na północ od Bangkoku - tu też zresztą znajduje się ponoć największe lub jedno z największych centrów handlowych w Azji - skąd mogę złapać autobus lub mini bus wprost na kampus uniwersytecki (jedzie około 20 minut, w zależności od korków). Do Future Park nie jest bardzo daleko, może ok. 6km, ale żeby się tam dostać, musiałabym jechać chyba trzema autobusami! Poza tym, przy porannych korkach zajęłoby mi to jak nic 1,5 godziny. Pierwsze więc, co zrobiłam, gdy przeprowadziłam się na Khlong Song, to udałam się na przystanek moto-taksówek na małe negocjacje. Nie było łatwo! Zwłaszcza, że nikt praktycznie nie mówił po angielsku… W pierwszym punkcie koło mojego domu zażyczyli sobie 100 bahtów (pokazali mi na cenniku, że to ich stała cena, choć nie wiem, czy naprawdę; „100” było cyframi arabskimi, ale napis obok już po tajsku, więc nie mam pojęcia, czy rzeczywiście było tam napisane „Future Park”) i minimalna kwota, do której mogli zejść przy codziennym wożeniu, to 70-75. Za dużo. Udałam się więc na drugi postój (równie blisko mojego domu) i tam kwotą wyjściową było 75-85, więc udało mi się zejść do 50. W ten oto sposób, codziennie o 7.30 (a w środy o 6.30) czeka na mnie pan, który za 5 złotych zawozi mnie najkrótszą drogą do Future Park, wymijając po drodze wszystkie stojące w korku samochody; zajmuje nam to zaledwie 15-20min! W dodatku kierowca jest bardzo punktualny i to on zawsze na mnie czeka. Uf!

Gaduły...
Najlepsze chyba w mojej pracy jest to, że dzieciaki są naprawdę fajne. Faktem jest, że czasami trochę rozrabiają, czasami w ogóle nie słuchają, czasami musimy przekrzykiwać się nawzajem i grozić, że kto będzie niegrzeczny, ten nie dostanie na koniec pieczątki, które zwykle przybijamy dzieciom na rękę (oczywiście, samo wytłumaczenie tego – albo raczej narysowanie i zobrazowanie – też wymaga czasu). Ostatnio nawet May i ja musiałyśmy kupić gwizdki, których używamy w ostateczności… Ale w końcu to są przecież dzieci, więc trudno wymagać od nich, żeby przez 45 minut siedziały grzecznie i nas słuchały. Niezwykłe jest jednak to, jak widząc nas w klasie lub na korytarzu wołają: Teacher May!! Teacher Chelsea!! Teacher B!! Tak, tak, skróciłyśmy moje imię do zwykłego „Bi”, bo „Barbara” jest nie tylko za długie, ale też tutaj bardzo egzotyczne. Na jednym z pierwszych zajęć usłyszałam od dziecka: „Teacher B! Teacher beautiful!”. No i jak tu ich nie lubić!

Małe rozrabiaki

4 komentarze:

  1. A co tam masz na talerzu??? Co w ogóle dają na obiad??? ;-D

    OdpowiedzUsuń
  2. Na talerzu mam ryż (na górze), drobno pokrojonego kurczaka, choć niestety chyba razem w tłustą skórką (na dole) zupę (Tajowie często jadają zupy, coś podobnego do naszego rosołu) i luksusowe winogrona ;)
    A tak w ogóle to prawie zawsze jest ryż, do tego jakieś lepsze czy gorsze mięso lub jakaś dziwna mieszanka, albo coś na kształt posiekanego omleta czy w ogóle jajek w różnej postaci, czasami takie ohydne kulki "mięsne" lub kawałki rybne, itp. Często do tego jest zupa (ostatnio była taka typowo tajska z kurczakiem na mleczku kokosowym; była o niej już mowa w komentarzach w poprzednich postach) i prawie zawsze jakiś owoc (często bardzo dobre "rose apple", którego wcześniej nie znałam). W środy jest za to "noodle day", ale te ich "noodles" smakują zwykle jak słaby, chiński makaron z tytki w wersji azjatyckiej.. ;)
    Dziwadła, ale generalnie nie narzekam!

    OdpowiedzUsuń
  3. „Future Park” to kiedyś moje stałe miejsce bytności, bo dają tam najlepszą PIZZE z ananasami w Pizza Company.... to były czasy.... . Jest tam tez bardzo fajna perfumeria "Ksiezniczka Orientu" czy jakos tak i maja tam same naturalne kosmetyki, ktore sa rewelacyjne.

    OdpowiedzUsuń
  4. o tak, kojarzę jedno i drugie! jeszcze nie jadłam pizzy w Tajlandii, ale jestem absolutną fanką ananasowej ;) mówisz, że w Pizza Company najlepsza? :D ja się zawsze skuszę na sushi na wynos za 5thb/sztuka, jest przy tym wyjściu przez parking na główną ulicę. a poza tym to naprawdę uwielbiam pad thai i ten ich zwykły, uliczny ryż z kurczakiem. nie wszędzie, rzecz jasna (nie lubię, jak dają ten dziwny, popularny sos chili, który dla mnie pachnie jak dafnie dla ryb), ale mam już swoje ulubione miejsca :)

    OdpowiedzUsuń