Tak dowiaduję się, co zjem na obiad... |
Mieszkam w tak
zwanym „condo”, czyli kondominium; na tym mi najbardziej zależało! Oznacza to,
że nie mam tylko jednego pokoju z łazienką, co zdecydowanie zaburzało moją
potrzebę przestrzeni, ale coś na kształt małego mieszkanka, wręcz idealnego dla
jednej osoby. Wchodzimy do niedużego pokoju dziennego ze stolikiem, dwoma
krzesłami, kanapą, szafką i telewizorem (tak właśnie, mam telewizor! jest nawet
kilka anglojęzycznych programów, ale oglądanie tajsko-chińsko-angielskiego MTV
jest po prostu bezcenne). Dalej jest sypialnia z szafą i dużym łóżkiem,
oddzielona od pokoju dziennego przeszklonymi, rozsuwanymi drzwiami, a po lewej
stronie mała kuchnia – niestety bez żadnego palnika ani piekarnika, ale za to z
lodówką (nareszcie! nie ma nic bardziej orzeźwiającego niż mrożona kawa lub dobrze
schłodzony arbuz) i mikrofalówką (nawet nie miałam jeszcze okazji jej użyć).
Z kuchni są drzwi do łazienki i na balkonik, na który prawdopodobnie już nie
wyjdę... Boję się azjatyckich robali!
Kiedy
przyjechałam tu w niedzielę, trochę się zdziwiłam, że właściciel nie pomyślał o
tym, żeby posprzątać. Może miał po prostu nadzieję, że ja to zrobię?
WSZYSTKO było koszmarnie brudne. Podłoga, szafy zarówno na zewnątrz jak i w
środku, wiszące obrazki… Nawet kanapa pokryta była warstwą kurzu. Dwa dni
zajęło mi szorowanie, a i tak mam wrażenie, że gdzieś jeszcze może ukrywać się
jakiś wstrętny karaluch (nie wiem, czy ten spotkany w łazience gdzieś się
wcześniej schował, czy po prostu mnie przechytrzył i wlazł do środka, gdy wyszłam
na chwilę na balkon). W każdym razie, gdy tylko widzę jakiegoś małego pajączka,
to niestety od razu muszę z nim skończyć – nigdy nie wiadomo, do jakich
rozmiarów urośnie…
...a tak, jakie autobusy odjeżdżają z tego przystanku. |
Mieszkanie
znajduję się na czymś w rodzaju strzeżonego osiedla – jest tu sporo
ochroniarzy, którzy za każdym razem promiennie się do mnie uśmiechają. Podobno
tylko dlatego, że jestem „biała”, ale ja jednak staram się wierzyć, że są po
prostu mili. Po wyjściu z osiedla, znajdujemy się już jednak na typowej,
tajskiej ulicy. Nie spotkamy tu turysty, bo to tak, jakbyśmy mieli spotkać
turystę w podpoznańskim Luboniu. Jest za to dużo bezpańskich psów (staram się
je omijać z daleka, zwłaszcza że dowiedziałam się niedawno, że jedna z moich
koleżanek z TEFLa została przez takiego właśnie psa ugryziona), sporo wózków z
jedzeniem (przede wszystkim w porze lunchu i wieczorem), oraz różnego rodzaju
sklepiki. Jest też niestety bardzo duży ruch, który znacznie utrudnia życie; nie jest
to bowiem główna ulica (jeździ tylko jeden autobus! w dodatku nie udało mi się
jeszcze na niego załapać, bo ma jakąś dziwną trasę i napisy wyłącznie po
tajsku), nie ma więc chodnika, a idąc poboczem ryzykujemy, że potrąci nas motor
lub ugryzie pies (nie wiem, co gorsze). Do głównej ulicy (Lam Luk Ka) jest
niecałe 10 minut pieszo, czyli niedaleko; od czasu jednak, gdy przeszłam się
dwa razy, już zawszę łapię motocykl - jest ich sporo i mają w okolicy dużo
punktów (coś jakby przystanków), a dojazd do głównej Lam Luk Ka kosztuje zwykle
10 bahtów, czyli 1zł. Tam też jadę, aby złapać autobus do Thai Wake Parku, do
którego teraz – jak na warunki bangkockie – mam całkiem blisko (ja mieszkam
przy Khlong Song, czyli Kanale Drugim, a TWP jest przy Khlong Ho, czyli Kanale
Szóstym); najpierw muszę się więc dostać na przystanek, potem jadę autobusem
około 20min, a na końcu przesiadam się na motocykl i po kolejnych 15 minutach
jestem u celu. Łatwizna! Mam też całkiem niedaleko do dużego Tesco Lotus
(dojazd motocyklem 20 bahtów), gdzie jest nie tylko supermarket, ale też kilka
mniejszych sklepów i punktów z jedzeniem. Generalnie rzecz biorąc, lokalizacja
nie jest najgorsza, ale mogłaby być znacznie lepsza – sporym utrudnieniem (i obciążeniem dla
portfela) jest fakt, że prawie wszędzie trzeba się przemieszczać motorem.
Najlepiej byłoby mieć własny, ale niestety póki co mam tylko prawo jazdy
kategorii B.
Już nie otworzę balkonu! |
Jest jeszcze
jedna rzecz, do której staram się przyzwyczaić od czasu, gdy przyjechałam do
Tajlandii – jestem „biała”, czyli „inna”. Ani w Bang Kapi nie było turystów,
ani nie ma ich tutaj, dlatego gdziekolwiek nie pójdę, wszyscy na mnie patrzą.
Czasem tak po prostu, czasem tylko zerkają… W każdym razie, cały czas czuję na
sobie czyjś wzrok i jest to zarówno krępujące, jak i irytujące. Nie wiadomo
też, czy ludzie są dla mnie mili, bo po prostu są, czy może dlatego, że tego
się od nich wymaga lub oczekują czegoś w zamian. Zwykle muszę się też upewniać
co do cen (bo skoro jestem „biała” to chyba oczywiste, że mam więcej pieniędzy
i mogę zapłacić więcej), chociaż absolutnie nic bardziej mnie nie irytuje, niż
gdy na pytanie „jakim autobusem dojechać do…” słyszę „najlepiej taksówką”.
Litości! Pomijając wszelkie kwestie, także te finansowe, to taksówkarze są
drudzy – zaraz po kierowcach tuk tuków – na mojej liście Tajów, których wolę unikać.
Zarówno dlatego, że na widok białego klienta włącza im się lampka łatwego
zarobku, jak i dlatego, że samotne podróżowanie z nimi w nocy nie zalicza się
niestety do bezpiecznych, o czym mnie ostrzegali, a i miałam okazję
przekonać się na własnej skórze (jeśli dobrze pamiętam, polscy taksówkarze nie
mają w zwyczaju proponować swoim pasażerom whisky). Możecie więc
chyba sobie wyobrazić, co mnie trafiło, gdy pewnego razu, zmęczona, głodna i z
ciężką torbą czekałam od 20 minut na autobus, a gdy w końcu go zobaczyłam i
zamachałam, to zatrzymała się jadąca przed nim taksówka, a autobus nawet nie
zwolnił. No bo chyba oczywiste jest, że „biała” nie macha na autobus? Musiałam
jednak rozczarować taksówkarza i uparcie czekałam na następny. Zdaje się
jednak, że wtedy zszedł mi z twarzy ten wypracowany już, tajski uśmiech.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz