Domowe przysmaki |
Jak już wspominałam
w dwóch poprzednich postach, na początku grudnia przyjechał do mnie pierwszy
gość, co skutecznie uniemożliwiło mi regularne uzupełnianie bloga. Niejaki
gość, zwany po prostu Sobotą, odwiedził wcześniej moją mamę; znaczy się, przywiózł
ze sobą pyszności! :) Ze zgrozą spojrzał, gdy rzuciłam się na paczkę
kabanosów ;) Nie zrozumcie mnie źle, ja uwielbiam tajskie jedzenie! Ale dobrych
wędlin czy serów to tutaj nie ma, a co jak co, ale polska kiełbasa to polska
kiełbasa.
To były bardzo
intensywne dwa tygodnie, zarówno dla Soboty, jak i dla mnie. Wstawaliśmy rano i
ja jechałam do pracy, a on do wake parku. Po południu dołączałam do niego jeszcze
na dwie godziny, a wieczory spędzaliśmy przy tajskich trunkach i amerykańskich
serialach. W międzyczasie zdążyłam zachorować, rozciąć nogę podczas skakania do
wody (o tym nie pisałam, bo to drobiazg, chociaż przez parę dni było to dość
uciążliwe) i naderwać więzadło. No cóż, jak pech to pech. Wyjeżdżając, Sobota
śmiał się, że nic mi już nie grozi ;)
Błogie lenistwo i dobre jedzonko. Miniona sobota, jeszcze przed upadkiem. |
Przez kilka dni
było też w TWP dwoje naszych znajomych z Krakowa (a właściwie znajoma – Aga – i
jej brat, którego dopiero wtedy poznaliśmy), którzy wcześniej byli w podróży po
Birmie i Kambodży, a na końcu przyjechali do Tajlandii, żeby trochę popływać.
Tak więc kilka wieczorów spędziliśmy wspólnie, głównie przy kokosie i ginie z
tonikiem. Raz też, dla odmiany - jeszcze przed przyjazdem Soboty – wybraliśmy
się na masaż; póki co skusiłam się na oliwkowy, ale na tajski też jeszcze
przyjdzie czas.
Podczas tych dwóch
tygodni, tylko dwa razy udało nam się wybrać do centrum (nie licząc wizyty w
szpitalu). Raz dlatego, że były obchody z okazji urodzin króla, a drugi raz,
żeby zwiedzić Wielki Pałac. Zostańmy jednak, póki co, przy urodzinach.
Pamiątkowe zdjęcie przed (rozświetlonym i niewidocznym) portretem króla |
Urodziny króla
przypadają 5. grudnia i tego dnia obchodzony jest także Dzień Ojca (ponieważ
król, rzecz jasna, jest ojcem narodu). Jest to też dzień wolny od pracy,
dlatego w przedszkolu już dzień wcześniej miały miejsce związane z tym świętem uroczystości
– przemówienia, występy dzieci, itd. W środę, czyli 5. grudnia, wszędzie widać
było powiewające żółte flagi oraz Tajów ubranych w żółte koszulki (żółty to
kolor króla, który urodził się w poniedziałek; w Tajlandii, poszczególnym dniom
tygodnia przypisane są konkretne kolory). Tego dnia, aby poczuć klimat i wagę
święta, Sobota i ja postanowiliśmy wybrać się do miasta. Plan był taki, żeby
najpierw zahaczyć o centrum handlowe na Siam Square (szukaliśmy pewnego
sklepu), a potem przemieścić się do oddalonego o kilka kilometrów parku przy
Wielkim Pałacu, gdzie miały mieć miejsce obchody. Plan wydawał się łatwy i
klarowny, nie przewidzieliśmy tylko jednego – tabunów ludzi, którzy będą
zmierzali dokładnie w tym samym kierunku, co my. Kiedy nadszedł czas, aby z
Siam Square kierować się pod pałac, nie było w ogóle opcji, żeby dostać się tam
taksówką - kolejka oczekujących na postoju nie miała końca (potem
dowiedzieliśmy się, że w tym przypadku najszybsze i najprostsze połączenie jest
drogą wodną, czyli rzeką, ale wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy). Metro i
skytrain też nie wchodziły w grę (mimo, że mieliśmy je nad głowami), bo nie
dojeżdżały tam, gdzie chcieliśmy. Wybraliśmy więc jedyny, sprawdzony sposób –
drogę na piechotę. Po prawie godzinnym marszu w wieczornym upale dotarliśmy na
miejsce, ale nie zastaliśmy tam nic, poza wielotysięcznym tłumem, gigantycznymi
korkami i hałasem.
Obchody urodzin króla w parku. |
Niech żyje Król!
Biała maść tygrysia - najlepsza na ugryzienia komarów! |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz