środa, 19 grudnia 2012

Urodziny króla


Domowe przysmaki
Jak już wspominałam w dwóch poprzednich postach, na początku grudnia przyjechał do mnie pierwszy gość, co skutecznie uniemożliwiło mi regularne uzupełnianie bloga. Niejaki gość, zwany po prostu Sobotą, odwiedził wcześniej moją mamę; znaczy się, przywiózł ze sobą pyszności! :) Ze zgrozą spojrzał, gdy rzuciłam się na paczkę kabanosów ;) Nie zrozumcie mnie źle, ja uwielbiam tajskie jedzenie! Ale dobrych wędlin czy serów to tutaj nie ma, a co jak co, ale polska kiełbasa to polska kiełbasa. 

To były bardzo intensywne dwa tygodnie, zarówno dla Soboty, jak i dla mnie. Wstawaliśmy rano i ja jechałam do pracy, a on do wake parku. Po południu dołączałam do niego jeszcze na dwie godziny, a wieczory spędzaliśmy przy tajskich trunkach i amerykańskich serialach. W międzyczasie zdążyłam zachorować, rozciąć nogę podczas skakania do wody (o tym nie pisałam, bo to drobiazg, chociaż przez parę dni było to dość uciążliwe) i naderwać więzadło. No cóż, jak pech to pech. Wyjeżdżając, Sobota śmiał się, że nic mi już nie grozi ;)

Błogie lenistwo i dobre jedzonko. Miniona sobota, jeszcze przed upadkiem.
Przez kilka dni było też w TWP dwoje naszych znajomych z Krakowa (a właściwie znajoma – Aga – i jej brat, którego dopiero wtedy poznaliśmy), którzy wcześniej byli w podróży po Birmie i Kambodży, a na końcu przyjechali do Tajlandii, żeby trochę popływać. Tak więc kilka wieczorów spędziliśmy wspólnie, głównie przy kokosie i ginie z tonikiem. Raz też, dla odmiany - jeszcze przed przyjazdem Soboty – wybraliśmy się na masaż; póki co skusiłam się na oliwkowy, ale na tajski też jeszcze przyjdzie czas.

Podczas tych dwóch tygodni, tylko dwa razy udało nam się wybrać do centrum (nie licząc wizyty w szpitalu). Raz dlatego, że były obchody z okazji urodzin króla, a drugi raz, żeby zwiedzić Wielki Pałac. Zostańmy jednak, póki co, przy urodzinach.

Pamiątkowe zdjęcie przed (rozświetlonym i niewidocznym) portretem króla
Urodziny króla przypadają 5. grudnia i tego dnia obchodzony jest także Dzień Ojca (ponieważ król, rzecz jasna, jest ojcem narodu). Jest to też dzień wolny od pracy, dlatego w przedszkolu już dzień wcześniej miały miejsce związane z tym świętem uroczystości – przemówienia, występy dzieci, itd. W środę, czyli 5. grudnia, wszędzie widać było powiewające żółte flagi oraz Tajów ubranych w żółte koszulki (żółty to kolor króla, który urodził się w poniedziałek; w Tajlandii, poszczególnym dniom tygodnia przypisane są konkretne kolory). Tego dnia, aby poczuć klimat i wagę święta, Sobota i ja postanowiliśmy wybrać się do miasta. Plan był taki, żeby najpierw zahaczyć o centrum handlowe na Siam Square (szukaliśmy pewnego sklepu), a potem przemieścić się do oddalonego o kilka kilometrów parku przy Wielkim Pałacu, gdzie miały mieć miejsce obchody. Plan wydawał się łatwy i klarowny, nie przewidzieliśmy tylko jednego – tabunów ludzi, którzy będą zmierzali dokładnie w tym samym kierunku, co my. Kiedy nadszedł czas, aby z Siam Square kierować się pod pałac, nie było w ogóle opcji, żeby dostać się tam taksówką - kolejka oczekujących na postoju nie miała końca (potem dowiedzieliśmy się, że w tym przypadku najszybsze i najprostsze połączenie jest drogą wodną, czyli rzeką, ale wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy). Metro i skytrain też nie wchodziły w grę (mimo, że mieliśmy je nad głowami), bo nie dojeżdżały tam, gdzie chcieliśmy. Wybraliśmy więc jedyny, sprawdzony sposób – drogę na piechotę. Po prawie godzinnym marszu w wieczornym upale dotarliśmy na miejsce, ale nie zastaliśmy tam nic, poza wielotysięcznym tłumem, gigantycznymi korkami i hałasem. 
Obchody urodzin króla w parku.
Usiedliśmy w zaśmieconym parku patrząc na odległą scenę, gdzie bliżej nieokreślone postaci pląsały w prawo i w lewo, śpiewając przy tym coś do mikrofonu. A może wcale nie śpiewali? Już nie pamiętam. Było w każdym razie głośno i gorąco, a my byliśmy zmęczeni. Trochę więc posiedzieliśmy, wypiliśmy wino z 7Eleven, po czym zrodziło się pytanie: JAK wrócimy do domu? Zdawaliśmy sobie sprawę, że znalezienie wolnej taksówki oraz taksówkarza, który zgodzi się zawiedź nas do Lam Luk Ka, włączając jeszcze przy tym taksometr, graniczy niemalże z cudem. Pierwsze więc, co zrobiliśmy, to oddaliliśmy się znacznie od fetującego tłumu (kolejne pół godziny marszu!), a następnie ustaliliśmy, na jaką ewentualnie kwotę możemy się zgodzić. Pierwszy i drugi taksówkarz, gdy usłyszeli, dokąd chcemy jechać, parsknęli tylko śmiechem. Kolejny natomiast zdawał się wręcz na nas czekać, a że cena, którą chciał, była całkiem sensowna, to się zgodziliśmy (pamiętajcie, żeby NIGDY nie jeździć po Bangkoku taksówkami bez taksometru, bo ZAWSZE wyjdzie to na Waszą niekorzyść! nasza sytuacja była jednak podbramkowa, a poza tym wiedzieliśmy, w granicach jakich stawek powinniśmy się obracać). Taksówkarz nieszczególnie przejmował się ograniczeniami prędkości, więc do domu dotarliśmy nawet szybciej, niż byśmy chcieli.

Niech żyje Król!

Biała maść tygrysia - najlepsza na ugryzienia komarów!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz