To chyba prawda,
że nieszczęścia chodzą parami. Ledwo co przestałam gorączkować i w miarę
panować nad kaszlem, a już udało mi się załatwić sobie gips na lewej nodze.
Tajlandio, litości!
Na początku usztywniliśmy plastrami. Uśmiech to podstawa! |
Było to w sobotę,
gdy pojechaliśmy, jak co dzień, do Thai Wake Parku – trochę popływać, trochę
poleniuchować. Ostatnia godzina, ostatnie minuty pływania… Bach! Źle
wylądowałam 360 z przeszkody – niskiej, wąskiej wyskoczni przypominającej
skrzyżowanie małego kickera z railem. Był to nowy trik, którego nauczyłam się
tego dnia, więc lądowania były jeszcze dość niepewne. Niestety, deska znalazła
się na wodzie w poprzek, a ja z impetem zgięłam kolana, wyginając lewe do
wewnątrz. Uderzyłam przy tym kolanem w twarz, ale w porównaniu z bólem samego
kolana, moja twarz była w tym momencie mało istotna. Kolejną godzinę spędziłam
z workiem lodu na kolanie, ale już wiedziałam, że dobrze to nie wygląda.
Straszne usztywnienie, kule i koniec uśmiechu. |
Następnego dnia
ból był co najmniej tak silny, jak w sobotę, jeśli nie większy. Był to już
ostatni dzień mojego znajomego w Tajlandii, dlatego postanowiliśmy pojechać
jeszcze po raz ostatni do TWP – on pływał, a ja siedziałam, rozpaczliwie
próbując znaleźć jakąkolwiek dogodną pozycję dla mojej nogi. Wiedziałam już
jednak, że bez wizyty u lekarza się nie obejdzie. Zadzwoniłam w końcu do mojej
ubezpieczalni, która wskazała mi szpital, do którego miałam się udać. Po
południu spakowaliśmy więc sprzęt, wsiedliśmy w taksówkę i prosto z wake parku
pojechaliśmy do ogromnego Bangkok Hospital w centrum miasta. Szpital okazał się
prywatny, wielki i drogi – na szczęście za wszelkie konsultacje zapłaciło moje ubezpieczenie.
Spędziliśmy tam prawie cztery godziny – konsultacja, rentgen, nauka chodzenia o
kulach, usztywnienie nogi… Nie chciano mi jednak zrobić USG (??), zalecono za
to MRI (rezonans) i jeszcze jedną konsultację, tym razem z lekarzem sportowym.
Trudno powiedzieć, czy takie są procedury, czy po prostu chcieli ściągnąć jak
najwięcej kasy. No cóż. Tego dnia nie założyli mi jeszcze gipsu, tylko jakieś
koszmarne usztywnienie z gipsową szyną pod spodem i górą opatrunków na wierzchu
– było to wielkie, ciężkie i niewygodne. Zalecili mi też leżenie w domu z nogą uniesioną
do góry i nie mogli uwierzyć, gdy powiedziałam, że mam jednak zamiar iść rano
do pracy.
Wyrażenie „iść do
pracy” diametralnie zmienia znaczenie gdy jedna noga jest sztywna, pozawijana i
w dodatku boli, kule są niewygodne (pachowe) i strasznie uciążliwe, a jedyne
środki transportu to motocykl i autobus… No cóż, nie było rady, więc szybko
okazało się, że chcieć to móc. Jazda motorem nie należała do
najprzyjemniejszych (pozostało mi siedzenie bokiem, czego nie lubię, a do tego
nie miałam gdzie oprzeć nogi), za to w zatłoczonym, porannym autobusie od razu
znalazło się dla mnie miejsce. Gorzej jednak było w pracy. Naprawdę, dopiero
teraz zdałam sobie sprawę, jakie to przedszkole jest DUŻE. W dodatku ma PIĘTRO,
a piętro oznacza SCHODY. Najlepsza jednak była reakcja dzieci, jak zawsze
zresztą: „Teacher B! Teacher B!” – i tu następowała seria pytań po tajsku. W
odpowiedzi opowiadałam im po prostu o moim kolanie.
W szpitalu |
Los chciał, że
tego dnia wpadła do przedszkola moja pracodawczyni podrzucić jakieś papiery i
zobaczyła moją nogę (nie powiedziałam jej wcześniej, co się stało; w poprzednim
tygodniu dostałam dwa dni wolnego z powodu choroby, a poza tym nie uważałam,
żeby zwolnienie było konieczne). Następnie natknęłam się na dyrektor
przedszkola, która także wydawała się nieco skonsternowana. Po zajęciach
przyjechała Tien – asystentka mojej pracodawczyni, z którą już wcześniej
załatwiałam wizę – z informacją, że gotowe jest moje pozwolenie o pracę (sic!)
i muszę tylko jechać z nią podpisać jakieś papiery, a potem zawiezie mnie do
domu. Jednak że byłam umówiona w szpitalu na ponowną konsultację, to pojechała
tam ze mną. Uf! Transport w obie strony miałam zapewniony!
Na oddziale „Sport
Clinic” (bardzo ładnym zresztą) lekarz mnie zbadał, pomęczył (ała!) i
stwierdził naderwanie MCL, czyli więzadła pobocznego. Szczerze mówiąc, tego się
spodziewałam i modliłam się tylko, żeby ACL (więzadło główne, które
rekonstruuje się operacyjnie) był cały. Lekarz powiedział, że nie ma na razie
stuprocentowej pewności (Matko Boska), ale zobaczymy po zdjęciu gipsu, który w
tej chwili jest niezbędny (rezonans nie okazał się konieczny). Błagałam o
ortezę, ale nic z tego… Wówczas przerzuciłam moje prośby i błagania o jak
najmniejszy, najcieńszy i najładniejszy gips. I tak oto mam na nodze zielony,
syntetyczny gips, od połowy uda aż po kostkę, który uziemi mnie bezlitośnie na
całe cztery tygodnie. Pożegnałam się już z pływaniem, z wszelkimi planowanymi
wyjazdami i z Sylwestrem; to nie będzie łatwy miesiąc! Mam jednak zamiar jak
najszybciej wrócić do sportu – powiedziano mi, że grunt to ćwiczyć nogę już
teraz, a po zdjęciu gipsu dać sobie jeszcze trochę czasu i nie lecieć od razu
na wodę. Tak zrobię!
Dwudniowy, przymusowy relaks. No niech będzie. |
Moja szefowa
poczuła chyba wyrzuty sumienia i dała mi – wbrew mojej woli – dwa dni wolnego.
Szczerze mówiąc, zależy mi na pracy, bo to JEDYNE, co mogę w tej chwili robić,
nawet jeśli podróż w tę i we w tę jest dość kłopotliwa. Siedzenie w domu z nogą
na poduszce i patrzenie w ścianę – czyli to, co robię w tej chwili - to
ostatnie, na co mam ochotę!
W dniu, w którym
nałożyli mi gips, mój znajomymi wracał już do domu, do Polski. Samej z nogą w
gipsie w upalnej Tajlandii nie jest łatwo! Mam już krzesełko koło łóżka,
krzesełko w łazience, krzesełko przy kanapie… No trudno. Jedyne, co mnie
pociesza, to fakt, że zrobiłam wszystko, co można, aby do tej kontuzji nie
doszło – tak jak zawsze, rozgrzałam się przed pływaniem i tak jak zawsze,
oddzielnie rozgrzałam same kolana. No nic, następnym razem zrobię to lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz