środa, 19 grudnia 2012

Nieszczęścia chodzą parami


To chyba prawda, że nieszczęścia chodzą parami. Ledwo co przestałam gorączkować i w miarę panować nad kaszlem, a już udało mi się załatwić sobie gips na lewej nodze. Tajlandio, litości!
Na początku usztywniliśmy plastrami. Uśmiech to podstawa!

Było to w sobotę, gdy pojechaliśmy, jak co dzień, do Thai Wake Parku – trochę popływać, trochę poleniuchować. Ostatnia godzina, ostatnie minuty pływania… Bach! Źle wylądowałam 360 z przeszkody – niskiej, wąskiej wyskoczni przypominającej skrzyżowanie małego kickera z railem. Był to nowy trik, którego nauczyłam się tego dnia, więc lądowania były jeszcze dość niepewne. Niestety, deska znalazła się na wodzie w poprzek, a ja z impetem zgięłam kolana, wyginając lewe do wewnątrz. Uderzyłam przy tym kolanem w twarz, ale w porównaniu z bólem samego kolana, moja twarz była w tym momencie mało istotna. Kolejną godzinę spędziłam z workiem lodu na kolanie, ale już wiedziałam, że dobrze to nie wygląda.

Straszne usztywnienie, kule i koniec uśmiechu.
Następnego dnia ból był co najmniej tak silny, jak w sobotę, jeśli nie większy. Był to już ostatni dzień mojego znajomego w Tajlandii, dlatego postanowiliśmy pojechać jeszcze po raz ostatni do TWP – on pływał, a ja siedziałam, rozpaczliwie próbując znaleźć jakąkolwiek dogodną pozycję dla mojej nogi. Wiedziałam już jednak, że bez wizyty u lekarza się nie obejdzie. Zadzwoniłam w końcu do mojej ubezpieczalni, która wskazała mi szpital, do którego miałam się udać. Po południu spakowaliśmy więc sprzęt, wsiedliśmy w taksówkę i prosto z wake parku pojechaliśmy do ogromnego Bangkok Hospital w centrum miasta. Szpital okazał się prywatny, wielki i drogi – na szczęście za wszelkie konsultacje zapłaciło moje ubezpieczenie. Spędziliśmy tam prawie cztery godziny – konsultacja, rentgen, nauka chodzenia o kulach, usztywnienie nogi… Nie chciano mi jednak zrobić USG (??), zalecono za to MRI (rezonans) i jeszcze jedną konsultację, tym razem z lekarzem sportowym. Trudno powiedzieć, czy takie są procedury, czy po prostu chcieli ściągnąć jak najwięcej kasy. No cóż. Tego dnia nie założyli mi jeszcze gipsu, tylko jakieś koszmarne usztywnienie z gipsową szyną pod spodem i górą opatrunków na wierzchu – było to wielkie, ciężkie i niewygodne. Zalecili mi też leżenie w domu z nogą uniesioną do góry i nie mogli uwierzyć, gdy powiedziałam, że mam jednak zamiar iść rano do pracy.
Bangkok Orthopedic Center

Wyrażenie „iść do pracy” diametralnie zmienia znaczenie gdy jedna noga jest sztywna, pozawijana i w dodatku boli, kule są niewygodne (pachowe) i strasznie uciążliwe, a jedyne środki transportu to motocykl i autobus… No cóż, nie było rady, więc szybko okazało się, że chcieć to móc. Jazda motorem nie należała do najprzyjemniejszych (pozostało mi siedzenie bokiem, czego nie lubię, a do tego nie miałam gdzie oprzeć nogi), za to w zatłoczonym, porannym autobusie od razu znalazło się dla mnie miejsce. Gorzej jednak było w pracy. Naprawdę, dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jakie to przedszkole jest DUŻE. W dodatku ma PIĘTRO, a piętro oznacza SCHODY. Najlepsza jednak była reakcja dzieci, jak zawsze zresztą: „Teacher B! Teacher B!” – i tu następowała seria pytań po tajsku. W odpowiedzi opowiadałam im po prostu o moim kolanie.

W szpitalu
Los chciał, że tego dnia wpadła do przedszkola moja pracodawczyni podrzucić jakieś papiery i zobaczyła moją nogę (nie powiedziałam jej wcześniej, co się stało; w poprzednim tygodniu dostałam dwa dni wolnego z powodu choroby, a poza tym nie uważałam, żeby zwolnienie było konieczne). Następnie natknęłam się na dyrektor przedszkola, która także wydawała się nieco skonsternowana. Po zajęciach przyjechała Tien – asystentka mojej pracodawczyni, z którą już wcześniej załatwiałam wizę – z informacją, że gotowe jest moje pozwolenie o pracę (sic!) i muszę tylko jechać z nią podpisać jakieś papiery, a potem zawiezie mnie do domu. Jednak że byłam umówiona w szpitalu na ponowną konsultację, to pojechała tam ze mną. Uf! Transport w obie strony miałam zapewniony!

Na oddziale „Sport Clinic” (bardzo ładnym zresztą) lekarz mnie zbadał, pomęczył (ała!) i stwierdził naderwanie MCL, czyli więzadła pobocznego. Szczerze mówiąc, tego się spodziewałam i modliłam się tylko, żeby ACL (więzadło główne, które rekonstruuje się operacyjnie) był cały. Lekarz powiedział, że nie ma na razie stuprocentowej pewności (Matko Boska), ale zobaczymy po zdjęciu gipsu, który w tej chwili jest niezbędny (rezonans nie okazał się konieczny). Błagałam o ortezę, ale nic z tego… Wówczas przerzuciłam moje prośby i błagania o jak najmniejszy, najcieńszy i najładniejszy gips. I tak oto mam na nodze zielony, syntetyczny gips, od połowy uda aż po kostkę, który uziemi mnie bezlitośnie na całe cztery tygodnie. Pożegnałam się już z pływaniem, z wszelkimi planowanymi wyjazdami i z Sylwestrem; to nie będzie łatwy miesiąc! Mam jednak zamiar jak najszybciej wrócić do sportu – powiedziano mi, że grunt to ćwiczyć nogę już teraz, a po zdjęciu gipsu dać sobie jeszcze trochę czasu i nie lecieć od razu na wodę. Tak zrobię!

Dwudniowy, przymusowy relaks. No niech będzie.
Moja szefowa poczuła chyba wyrzuty sumienia i dała mi – wbrew mojej woli – dwa dni wolnego. Szczerze mówiąc, zależy mi na pracy, bo to JEDYNE, co mogę w tej chwili robić, nawet jeśli podróż w tę i we w tę jest dość kłopotliwa. Siedzenie w domu z nogą na poduszce i patrzenie w ścianę – czyli to, co robię w tej chwili - to ostatnie, na co mam ochotę!

W dniu, w którym nałożyli mi gips, mój znajomymi wracał już do domu, do Polski. Samej z nogą w gipsie w upalnej Tajlandii nie jest łatwo! Mam już krzesełko koło łóżka, krzesełko w łazience, krzesełko przy kanapie… No trudno. Jedyne, co mnie pociesza, to fakt, że zrobiłam wszystko, co można, aby do tej kontuzji nie doszło – tak jak zawsze, rozgrzałam się przed pływaniem i tak jak zawsze, oddzielnie rozgrzałam same kolana. No nic, następnym razem zrobię to lepiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz