czwartek, 20 grudnia 2012

Wielki Pałac i Wat Phra Keo

Z Sobotą. Już nam się nie chce!
Mimo, że po środowych urodzinach króla nie byliśmy już tak skorzy do wycieczek, a wake park kusił ciepłą wodą i wygodnymi leżakami, postanowiliśmy wykorzystać wolny poniedziałek (10.12 – Dzień Konstytucji) i wybrać się ponownie do centrum, żeby zwiedzić w końcu Wielki Pałac i Wat Phra Keo, których ja sama też jeszcze nie widziałam. Przeszło trzydziestostopniowy upał nie był żadną wymówką, bo pogoda jest zawsze i niezmienne taka sama, trzeba więc po prostu do niej przywyknąć.

Ledwo dotarliśmy na miejsce, a już zaczęło się to, czego najbardziej nie lubię – naganianie, naciąganie i zagadywanie. Jednym słowem, wykorzystywanie. Bardzo się cieszę, że nie mieszkam w centrum, bo tam, na widok białego (a jest ich sporo), Tajowie po prostu wariują i natychmiast zaczynają kombinować, co by tu zrobić, żeby zarobić. Bo biały to turysta, a turysta to Amerykanin. Tak, na pewno Amerykanin. I na pewno chce kupić masę bezsensownych rzeczy, pojeździć tuk tukiem w kółko, mieć uszyty garnitur na miarę, pójść na masaż w cenie trzykrotnie wyższej niż normalnie i Bóg wie, co jeszcze. Tu, gdzie mieszkam, czyli w Pathum Thani, nie ma białych, dlatego jestem po prostu pewnego rodzaju ciekawostką. Ludzie sobie popatrzą, jeden czy drugi taksówkarz zaczepi, i tyle. Wiem, że za jedzenie na ulicy lub transport zapłacę tyle samo, co Tajowie. Ale to tak na marginesie, wróćmy więc do Wielkiego Pałacu.

Uwielbiam tych małych, kolorowych strażników
Ledwo dotarliśmy na miejsce i stanęliśmy przed jedną z bram wejściowych, a już wyrósł przed nami pan z informacją, ze do godziny 14.00 pałac jest zamknięty tylko dla Tajów, a później będą mogli zwiedzać go turyści. Zabrzmiało wiarygodnie. Następnie zaproponował, żebyśmy pojechali do świątyni Wat Arun (co akurat było nam na rękę, bo i tak chcieliśmy ją zobaczyć), która była niedaleko (choć po drugiej stronie rzeki), a potem możemy wrócić do pałacu. Powiedzieliśmy, że w porządku. Wówczas zaproponował, żebyśmy pojechali tuk tukiem („only 10 baht!”), co już nie było w porządku. Poinformowałam pana, że nie szkodzi, że to jest „20-30 minutes walking!”, i że wolimy się przejść. Chyba się obraził, ja zresztą też, ale na szczęście Sobota, całkiem przytomnie, powiedział, żebyśmy zapytali jeszcze przy drugim wejściu. A tam się okazało, że nie ma czegoś takiego, jak oddzielne godziny otwarcia dla Tajów i dla turystów, i że owszem, możemy kupić bilety. Zupełnie nie rozumiem, po co Tajowie tak uparcie bawią się w oszustwa.

Na terenie całego zespołu pałacowego obowiązują dość restrykcyjne zasady, jeśli chodzi o ubiór. Przy wejściu zobaczyć więc można turystów, z większą lub mniejszą rozpaczą wciągających długie spodnie. Gdyby ktoś nie był przygotowany, ubrania można wypożyczyć też na miejscu. Sobota i ja mieliśmy ze sobą to, co potrzeba, więc szybko się przebraliśmy, kupiliśmy bilety (Matko Boska, 400 bahtów!) i weszliśmy do Wat Phra Keo.

Zwiedzamy
Było dużo ludzi, było naprawdę upalnie i nie było gdzie kupić wody, czego nie przewidzieliśmy (znaleźliśmy co prawda automat, ale trzeba było mieć swoje naczynie). Trochę więc pochodziliśmy wśród eklektycznych, malowniczych budynków, bardzo zresztą podobnych do tych, które widziałam w Wat Pho, po czym udaliśmy do głównego botu, gdzie na złotym, bogato zdobionym ołtarzu, znajdował się Szmaragdowy Budda, czyli centralny punkt naszej wycieczki. Szczerze mówiąc, trochę mnie ten budda rozczarował. Może dlatego, że był mały i ledwo widoczny, może dlatego, że – według mojego przewodnika – wcale nie był szmaragdowy, tylko jadeitowy, a może po prostu dlatego, że za 400 bahtów chciałam czegoś więcej. Leżący Budda w Wat Pho zdecydowanie wywarł na mnie większe wrażenie.

Chłodzimy się mrożoną kawą, czyli widok z murku numer 1

Sam pałac okazał się za to zamknięty dla zwiedzających (czy to tak na stałe, czy po prostu mieliśmy pecha?), pokręciliśmy się więc jeszcze trochę w kółko, zmokliśmy w przelotnym deszczu, który wziął się nie wiadomo skąd w porze suchej (a wilgotność dodatkowo jeszcze spotęgowała upał) i znaleźliśmy w końcu kawiarnię, gdzie uzupełniliśmy płyny. A potem drugą, tym razem przy wyjściu i z kawą na wynos. Usiedliśmy więc na murku i patrzyliśmy, jak kompleks pałacowy pustoszeje, a słońce powoli zmierza ku zachodowi, odbijając ostatnie promienie w pozłacanych budynkach Wat Phra Keo. Byliśmy jednymi z ostatnich, którzy wychodzili.

Widok z murku numer 2 - po lewej Wat Arun

Szkoda nam było tak od razu wracać do domu, więc dowlekliśmy się jeszcze nad brzeg rzeki, gdzie przez dobrą godzinę siedzieliśmy, obserwując przepływające łodzie i delektując się nieco bardziej rześkim powietrzem. Przed nami, po drugiej stronie, wznosił się dumnie Wat Arun.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz