sobota, 30 marca 2013

Poniedziałek - Środa (11.-13. marca)

Sztuka uliczna
Życie nie jest sprawiedliwe, więc cztery dni na Koh Samui minęły znacznie szybciej, niż dwa dni w pracy. Gdy wylądowaliśmy na lotnisku w Bangkoku, nadszedł czas pożegnania z rodzicami. Niestety! Wracali już do pracy, śniegu i szarego nieba. Marysi za to udało się załapać na trochę dłuższy urlop, więc miałyśmy jeszcze całe trzy dni dla siebie. Samolot miała dopiero w środę w nocy.

W poniedziałek pojechałyśmy... TAK. MUSIAŁYŚMY tam pojechać! Do Thai Wake Parku. Marysia nigdy (!) nie pływała na wakeboardzie. Nadal nie mogę uwierzyć, że swoje pierwsze kroki poczyniła właśnie tam, czyli na jednym z najfajniejszych - a już zdecydowanie najcieplejszych! - wyciągów na świecie! Nijak on się ma do wyciągu w Margoninie, ani już tym bardziej do pływania tam na przykład we wrześniu, gdy zamarza wszystko, poza chęcią bycia na wodzie ;) Co nie zmienia faktu, że Margonin już zawsze będzie dla mnie "home cable" i to właśnie z niego będę miała najlepsze wspomnienia. Ale wracając do pływania. Chciałam dać Marysi moją deskę, a nawet poświęcić moje nowe, jeszcze "nie pływane" wiązania, ale obsługa dała jej inną, "łatwiejszą". Według mnie wcale nie była ona dużo prostsza do nauki, no ale niech im tam będzie. Początki były trudne, ale w końcu udało się Marysi przypłynąć kilkanaście metrów. Mam nadzieję, że jej się podobało!!! No bo przecież to najlepszy sport na świecie ;) A przez resztę dni słuchałam tylko, jak bardzo bolą ją wszystkie mięśnie... ;) No cóż, wiem coś o tym!

Chyba jest zadowolona!





Wtorek i środa upłynęły nam na włóczeniu się po upalnym centrum. Wszystkie najważniejsze rzeczy tak naprawdę już widziałyśmy, więc nie pozostało nam nic innego, jak wtopić się w uliczny tłum i chłonąć ducha Bangkoku. Poza tym, walczyłam z jakąś straszną wysypką na stopach, która nie dała mi żyć przez dobre pięć dni. A swędziała niemiłosiernie! W środę spotkałyśmy się też z Chelsea i Kiddeem oraz ich znajomymi na lunchu (Marysia zostawiła u nich w pracy bagaż, bo w nocy jechała prosto z centrum na lotnisko), a wieczorem zjedliśmy jeszcze razem obiad. Na a potem przyszedł ten moment, że znowu trzeba było się pożegnać! Ja z Marysią, a Marysia ze mną, Bangkokiem i zielonym curry.

Pierwsze starty
I pierwsze upadki
Piesek też pomagał!
We wtorek i środę włóczyłyśmy się po centrum - w tle Wielki Pałac
Walczyłam z wysypką, a maść tygrysia była bezradna
Nie dało się też nie zahaczyć o Khao San!
No i o kilka kawiarni :)
Pożegnalny obiad z Chelsea i Kideem


2 komentarze:

  1. Muszę przyznać, że wyglądam bardzo profesjonalnie ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha no jest całkiem nieźle, może poza tą szrotową deską... :P

      Usuń