sobota, 16 marca 2013

Poniedziałek (4. marca) - Wodny targ, Farma krokodyli, Tajlandia w miniaturze, Silom Village

Wodny targ
Gdy udało nam się już przebić przez poniedziałkowe korki i dojechać do hotelu rodziców, przewodnicy już na nas czekali. Wsiedliśmy więc do busika i pojechaliśmy prosto na Floating Market, czyli Wodny Targ. W samym Bangkoku i poza nim jest wiele targów, a my wybraliśmy chyba najsłynniejszy z nich, czyli w oddalonym o około 100km od Bangkoku Damnoen Saduak. Targ nie bez powodu nazywa się "wodnym", bowiem składa się na niego kilka kanałów, po których pływa się łodzią. Ruch jest naprawdę spory, dlatego lepiej uważać na palce i nie trzymać się krawędzi łodzi! :) Można też zatrzymać się w dowolnym miejscu, żeby kupić coś od lokalnych sprzedawców lub porobić zdjęcia. Skorzystaliśmy z okazji i - jak przystało na prawdziwych turystów - każdy z nas kupił sobie coś na pamiątkę :) Poza tym zjedliśmy przepyszne grillowane banany w słodkim sosie (nie jestem pewna, co to za sos, ale był pyyyszny!), a potem udało mi się jeszcze załapać na mało tajskie, ale zdecydowanie azjatyckie i naprawdę rewelacyjne spring rollsy. Palce lizać!
Och!

Następnym punktem poniedziałkowej wycieczki była farma krokodyli, czyli Samutprakan Crocodile Farm. Ponoć jest to największa farma krokodyli na świecie, ale szczerze mówiąc, nie zrobiła ona na mnie - ani chyba też na pozostałych - wielkiego wrażenia. Faktem jest, że krokodyli było sporo, ale wyglądały one na śmiertelnie znudzone. "Śmiertelnie" jest tu chyba właściwym słowem, bo mam też wątpliwości, czy aby na pewno wszystkie były żywe. Obejrzeliśmy nawet "show" z krokodylami w roli głównej, ale cały pokaz opierał się na ciągnięciu tych biednych zwierząt za ogon i zbieraniu pieniędzy od przybyłych niezbyt licznie turystów. Cała farma wyglądała też tak, jakby wymagała generalnego remontu, którego nie było tam prawdopodobnie od lat (jeśli w ogóle kiedykolwiek był). Cóż jednak począć. Zdaje się, że krokodyla w Azji zobaczyć po prostu trzeba, a może i lepiej spotkać go za kratą, niż twarzą w twarz ;)

Ancient City
Ostatnie miejsce, gdzie pojechaliśmy z naszymi przewodnikami, to Ancient City, czyli Starożytne Miasto (taj.: Mueang Boran), znane po polsku jako "Tajlandia w miniaturze". Jest to park oddalony o około 30 km od Bangkoku, gdzie znajdują się kopie i repliki najsłynniejszych tajskich budowli (jest ich tam przeszło sto!). Po tym naturalnym muzeum poruszać się można albo specjalnym, wynajętym pojazdem, albo rowerem. Przypuszczam, że nikt też nie zabrania chodzić pieszo, jednak odległości są dość duże, więc wszystko zależy od tego, ile mamy czasu i jak bardzo lubimy tajskie słońce, ewentualnie tropikalny deszcz ;)

Mama i Tata w Silom Village
Zwiedzanie skończyliśmy po południu, jednak to nie były wszystkie atrakcje przewidziane na ten dzień. Po powrocie do hotelu mieliśmy niecałe dwie godziny przerwy (rodzice wybrali leniuchowanie w basenie, a Marysia i ja błądzenie - tak, to jest właściwe słowo - po okolicy), po czym wieczorem zabrano nas do Silom Village, gdzie czekała na nas masa pysznego jedzenia (jeeeee!) i gdzie mieliśmy okazję obejrzeć tradycyjne tajskie tańce. Wszystko odbywało się w niezwykle przyjaznej, zorganizowanej i spokojnej atmosferze. Przed wejściem była szatnia (!), gdzie zostawiliśmy buty, a w środku kilka długich stołów ustawionych tuż przy scenie; mieliśmy szczęście, że usadzono nas na samym przedzie! Spodziewałam się typowej restauracji, a wnętrze przypomniało raczej teatr. Patrząc na gości siedzących przy stołach miało się wrażenie, że siedzą na ziemi, jednak w rzeczywistości pod każdym ze stołów była dziura (wiem, że "dziura" to potwornie pospolite słowo, ale jednak dziura to dziura), więc nogi swobodnie można było spuścić w dół. Tańce były bardzo ciekawe, a przy okazji dowiedzieliśmy się, jak ważną rolę odgrywają tu ruchy dłoni. Przypomniało mi się też, że przecież tych samych ruchów uczą się codziennie przed zajęciami moje przedszkolaki! :)

Z Silom Village wróciliśmy tuk-tukiem (to był ten drugi raz, o którym wcześniej pisałam; drugi i ostatni!), bo do hotelu było stamtąd niedaleko. A potem znów się Marysia i ja pożegnałyśmy się z rodzicami i wsiadłyśmy w taksówkę, żeby odstać swoją obowiązkową godzinę w korkach w drodze do Lam Luk Ka.


Floating Market
Sprzedawca bananów
Pyszne grillowane banany z równie pysznym sosem
Sprzedawca... no właśnie, sprzedawca czego?
Mydło i powidło
Krokodyle "show"
Farma krokodyli
Tajskie tańce
Ruchy dłoni są bardzo ważne




3 komentarze:

  1. Basia, pięknie! Bardzo się miło czyta tego Twojego bloga. Przywieź jakiegoś krokodyla do Polski, bo Twoi hispaniści toną w morzu codzienności i lekcji w szkołach językowych!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję! Nie wiem, jak będzie z krokodylem przy kontroli na lotnisku, ale zobaczymy, co da się zrobić. Może przymkną na niego oko ;)

      Usuń
  2. To byłam ja, Aga P., jakby co :) Pozdrowienia z zaśnieżonego znowu Poznania!

    OdpowiedzUsuń