niedziela, 22 grudnia 2013

Wake Park World Series

Długo wyczekiwane zawody. Nie mogłam uwierzyć, że w ogóle tam jestem! W Thai Wake Parku aż roiło się aż od pro riderów, którzy - o dziwo! - tak mnie onieśmielali, że ledwo zamieniłam z co niektórymi słowo ;) To, co robili na wodzie, nie mieści się w głowie; a wszystko z taką łatwością! Można by pomyśleć, że wakeboard to w zasadzie bardzo prosty sport :).

Zawody trwały przez cały weekend, chociaż najwięcej emocji przyniosła niedziela, a wraz z nią finały. Wśród kobiet nie było niespodzianek - płeć żeńską zdominowała Angelika Schriber, która kilka tygodni wcześniej została nagrodzona przez Alliance Wakeboard za najwyższe wyniki w tegorocznych rankingach. Wśród mężczyzn natomiast w kategorii "professional" poziom był niesamowicie wyrównany, a walka zażarta. San Im, Julian Cohen, Daniel Grant, Tom Fooshee, Matty Hasler, Steffen Vollert, Aaron Gunn, Chandler Powell... Było na co popatrzeć! Mimo dużej konkurencji, prawie we wszystkich kategoriach zwyciężył Daniel, co wzbudziło wątpliwości kilkorga uczestników (jednym z sędziów był jego bliski przyjaciel, co oczywiście nie powinno mieć miejsca). Daniel jest jednym z najlepszych na świecie riderów i temu nie można zaprzeczyć. Uważam też, że pierwsze miejsce w kategorii "przeszkody" na pewno mu się należy (jego popisowy numer to skok z kickera ponad kabel wyciągu!), jednak w kategorii "pro open" (dozwolone są tu zarówno tricki na przeszkodach, jak i tzw. "z wody", czyli z zacięcia) było kilku przynajmniej tak samo dobrych, jak on. Ale cóż. Wakeboard jest jednym z tych sportów, gdzie kryteria oceniania nie są do końca klarowne, a często wręcz subiektywne. Na pewno nie jest więc łatwo ani zawodnikom, ani sędziom.

Najwięcej emocji podczas zawodów budziła nowa przeszkoda Red Bulla, zbudowana specjalnie na tę okazję. Jest na tyle trudna (i niebezpieczna!), że tylko naprawdę doświadczeni riderzy odważyli się na nią wjechać. Pro riderzy natomiast się na niej bawili :).

Ale czas na kilka zdjęć:) Jakoś i rozdzielczość nie zachwycają, ale większe nie mieszczą się po prostu na blogu. Żadne też nie jest mojego autorstwa - część robił Wojtek Kalka, a pozostałe miejscowi (można je znaleźć m.in. na fejsbukowej stronie Thai Wake Parku). To pierwsze to moja największa radość, a nerwowy uśmiech mówi chyba sam za siebie ;).

Matty Hasler, Angelika Schriber, Lior Sofer i ja! :D
Znalazłam sobie idealne miejsce do oglądania zawodów
Daniel Grant i jego popisowy numer
Tak powinno wyglądać zacięcie! :)
Chris O'Shea
Matty Hasler
Matty na przeszkodzie Red Bulla
San Im
Tom Fooshee

P.S. Po 10,5h godzinach lotu pozdrawiam z lotniska w Moskwie! Za oknem śnieg!! :D



wtorek, 17 grudnia 2013

Tajska zima

Miało być od razu o Wake Park World Series, czyli naprawdę imponujących zawodach, które odbyły się w miniony weekend, ale najpierw muszę jednak napisać o grudniowych szaleństwach pogodowych i tajskiej gorączce przedświątecznej.

Choinka jest, ale magii Świąt jakoś nadal brak
Siedzę właśnie w pracy, a za oknem taki wicher, że kitesurferzy chwyciliby pewnie od razu za deski i uciekli na najbliższą plażę. Dzieci biegają po korytarzach, krzycząc: "Teacherrrr! Snoowyyyy!". Oczywiście do śniegu nam daleko, ale przez ten wiatr faktycznie zrobiło się dość chłodno. Jest to dokładne przeciwieństwo wczorajszego dnia, gdy powietrze nieznośnie stało w miejscu i bylo tak duszno, że od samego rana zlana byłam potem. Ku zdziwieniu wszystkich, duchota skończyła się w nocy deszczem; a przecież jest sam środek pory suchej i nie powinna spaść ani kropla! Już początek grudnia był zresztą podejrzany - w nocy zrobiło się zimno (a nawet bardzo zimno, jak na tutejsze warunki), a ranne powietrze miało nawet 18 stopni. Może zabrzmi to śmiesznie, ale chyba po raz pierwszy spałam przy otwartym oknie (w Tajlandii otwarte okna zwykle podnoszą temperaturę, zamiast ją obniżać) i również po raz pierwszy zaczęłam korzystać z ogrzewacza wody pod prysznicem (nie jestem pewna, jak to się nazywa??), który niekoniecznie jest oczywistym elementem wyposażenia łazienki, więc co niektórzy mi go pozazdrościli. Na szczęście w ciągu dnia temperatura raczej nie spada poniżej 30 stopni, więc myślę, że jakoś to wszyscy przetrwamy ;). Na pocieszenie dodam, że to "mroźne" 18 stopni w nocy jest tylko na peryferiach miasta, bo w samym Bangkoku nigdy nie jest nawet chłodno.

Świąteczne zakupy! Tutaj Chatuchak, inaczej JJ Market
Jest i czapka! :) A w tle kolorowa choinka przy Siam.
Grudzień mija szybko, a ja myślę już tylko o Świętach i powrocie do domu. Na szafce w pracy powiesiłam kalendarz adwentowy (musiałam się trochę naszukać, żeby go kupić!), który wzbudził ciekawość chyba każdego, kto koło niego przeszedł. Tydzień temu wybrałam się też z Chelsea, Kiddeem i P'Kaew na zakupy świąteczne, które zajęły nam calutki dzień i doszczętnie wykończyły, ale za to były owocne :). Kupiłam sobie nawet czapkę! Jest to więc w tej chwili najbardziej zimowe odzienie, jakie tu posiadam. Tajlandia też się stara, żeby coś z tych Świąt mieć i jakoś je "obchodzić", ale hasło "Poczuj magię tych Świąt" nigdy nie będzie tu pasować. Co prawda już na początku grudnia zabłysła we Future Parku wielka choinka (ta, którą "budowali" pod koniec listopada), a w witrynach sklepowych widać gdzieniegdzie świąteczno - noworoczne dekoracje, ale na co komu dekoracje, skoro i tak żaden Taj nie wie, czym są Święta? Zdaję sobie sprawę, że niełatwo jest uciec od komercji, ale nadal nie rozumiem tego ślepego pożądania za "zachodem". W mojej szkole na przyklad "obchodzimy Święta" w najbliższy piątek, czyli 20. grudnia. Nie dlatego, żeby później miało być wolne, bo nie jest, ale dlatego, że dyrekcja taką datę sobie "wybrała". Ale jak by to skomentował każdy mieszkający w Tajlandii farang*, "T.I.T.", czyli "This Is Thailand". I już!

Zostały cztery dni!!! Nie mogę się doczekać!!!


*Gwoli przypomnienia: "farang" to powszechne określenie osoby spoza krajów azjatyckich, raczej białej


P.S.: W podsumowaniu grudniowych wydarzeń nie może zabraknąć skorpiona, na którego niedawno skusiłam się na Khao San! Zjadłam całego, nie był taki zły :)

Skorpion na patyku

Jeszcze jedno P.S.: Pamiętacie szczeniaki, które były u nas w szkole? Ostał się jeden (choć i tego ktoś już chyba w zeszłym tygodniu ostatecznie zabrał) i dzieci uwielbiały się z nim "bawić", np. na zjeżdżalni...;) Staraliśmy się go w miarę możliwości ratować!

Ciężkie życie szkolnego szczeniaka


poniedziałek, 9 grudnia 2013

"Learning by Project"

Nasze ukulele
Pod koniec listopada zaczęliśmy projekt pod hasłem "Learning by project"; trwał całe dwa tygodnie, więc dopiero dziś, por raz pierwszy od 14 dni, mieliśmy normalne zajęcia (w końcu!). W projekcie uczestniczyły wszystkie dzieci z programu English Program, a wraz z nimi nauczyciele - mniej lub bardziej tym wszystkim zachwyceni. Generalnie założenie było dobre (dzieci przydzielone zostały do poszczególnych grup tematycznych, na przykład matematycznej, kulinarnej, itd., w których przez kolejne dwa tygodnie uczyły się, ćwiczyły i wykonywały różne zadania), ale jak to w Tajlandii, realizacja gorsza. Mnie przypadła grupa "Ukulele" (udało mi się wymusić zmianę z grupy "Mali przewodnicy" po tym, jak dowiedziałam się, że druga nauczycielka w grupie ukulele nie umie grać na tym, ani na żadnym innym instrumencie).

Ukulele brzmi uroczo, ale wyobraźcie sobie, że:

- w Waszej grupie są wyłącznie pierwszoklasiści (21 sztuk, biegający i wrzeszczący), z których tylko kilkoro zna najbardziej podstawowe chwyty na ukulele, a reszta po prostu wali na oślep;

- spędzacie razem sześć godzin dziennie, mając tylko jedną przerwę (3h + 1h przerwa na lunch + 3h), więc na popołudniowej sesji ledwo starcza Wam głosu;

- macie pracować razem z drugą nauczycielką, której wkład pracy ma być przynajmniej taki sam, jak Wasz, ale okazuje się, że jest ona siostrzenicą tajskiej dyrektorki... tak więc pracujecie Wy, a Wasza "pomoc" - jeśli w ogóle jest w sali - gra w gry na telefonie;

Showgoon - mały wielki rozrabiaka
- musicie napisać przesadnie szczegółowy plan zajęć na każdą GODZINĘ pracy, uwzględniając absolutnie wszystko; przypominam, że godzin jest dziennie sześć, tygodni dwa, a osób, które faktycznie ten plan przeczyta - zero (pisałam go przez pół dnia);

- musicie nauczyć dzieci grać na ukulele i śpiewać dwie piosenki, które w bliżej nieokreślonej przyszłości zaprezentujecie na scenie przed zgromadzonymi rodzicami, nauczycielami, dyrekcją szkoły, i tak dalej; nie zapominając też o odpowiedniej choreografii, prezentacji wykonanych prac oraz przygotowanym (przez Was i tylko przez Was) pokazem slajdów (w końcu trzeba pokazać zdjęcia i filmy ze wspólnie spędzonych radosnych chwil...)

Słodko, prawda? :) Ale projekt skończony, choć najtrudniejsze - czyli przedstawienie - jeszcze przed nami. Kiedy to będzie? Tajski czas pokaże. Niewykluczone, że dowiemy się o tym pół godziny wcześniej.


A Khaopun ćwiczy i ćwiczy!
Wierzy się, że instrumenty mają duszę, dlatego przed grą trzeba się ukłonić. Tutaj w muzeum, przed grą na cymbałkach.

Jednego dnia tajska nauczycielka (ta, która miała ze mną pracować, ale jej się nie chciało) postanowiła mnie przebrać w tradycyjny, tajski strój. To było akurat fajne! Myślałam, że pójdzie raz dwa, a tu... "Najpierw makijaż!". No jak makijaż, to makijaż. Tak więc nakładanie tapety na moją twarz (naprawdę, to była gruba, namacalna i odczuwalna z każdym oddechem tapeta, ale tak właśnie miało być; przykleili mi nawet sztuczne rzęsy!) zajęło około 40 minut. Następnie było upinanie włosów - dobre 30 minut, a w końcu owijanie mnie w kolejne warstwy stroju - 20 minut. Koniec końców, chodziłam tak ubrana i wymalowana przez cały dzień ("Teeeeacherrrr B!!!!! Beauuuuutiiiiifulllll!"), i dopiero przed wyjściem ze szkoły przebrałam się i zmyłam z twarzy maskę. Na zdjęciach wyszłam trochę sztywno, ale twarz i włosy uniemożliwiały mi swobodny ruch głową... ;)

W trakcie przygotowań
Ta daaam! Tu z moją charakteryzatorką
Tak, to naprawdę ja!



A na zakończenie jeszcze taki krótki filmik... :) Karne śpiewanie dla chłopaków, którzy byli tak paskudni, że nawet wyrzucanie ich do sali obok na niewiele się zdało... Przed Wami Showgoon, Noo Noo, Def, Trio, Fame i Art!





P.S. Dziś w Bangkoku miał miejsce największy zapowiadany protest; szacuje się, że przyszło około 100 tysięcy ludzi. Premier Tajlandii ogłosiła rano rozwiązanie parlamentu i zapowiedziała rozpisanie nowych wyborów parlamentarnych. Mimo to, "żółte koszule" nie planują zaprzestania protestów; mówi się, że opozycja nie chce nowych wyborów, bo obawia się przegranej (co w obecnej sytuacji chyba nikogo dziwi).

wtorek, 3 grudnia 2013

Zamieszki polityczne w Bangkoku

Na ulicach Bangkoku robi się trochę nieprzyjemnie, choć wszyscy mamy nadzieję, że wkrótce sprawa ucichnie, a zagrożenie minie. Od kilku tygodni Tajlandia żyje protestami tzw. czerwonych i żółtych koszul, które siłą i groźbą próbują osiągnąć zamierzone cele. Sprawa ta jest w tej chwili na tyle istotna, że głupio byłoby o tym w ogóle nie wspomnieć. Traktujcie więc to raczej jako wiedzę konieczną, a nie jak nudny, polityczny wpis.

„Czerwone koszule” są prodemokratycznym ruchem powiązanym ze Zjednoczonym Frontem dla Demokracji Przeciwko Dyktaturze (UDD). Składa się on głównie z miejskich i wiejskich ubogich popierających socjalną politykę byłego premiera Thaksina Shinawatry [...]. „Żółte koszule” z kolei związane są z Ludowym Przymierzem Demokra­tycznym (PAD) - autorytarnym ruchem rojalistycznym o faszyzujących tendencjach, będącym częścią Partii Demokratycznej. PAD ma poparcie wojskowych i prawników, którzy zdelegalizowali dwie demokratycznie wybrane partie i brali udział w dwóch przewrotach w ostatnich latach. (Źródło wyjaśnienia: http://pracdem0.republika.pl/strony/gazeta0409/5.tajlandia.ruch.czerwonych.koszul.0409.htm

Obecne protesty są kolejnym etapem próby sił trwającej aż od 2005 roku, choć najtragiczniejsze w skutkach zamieszki miały miejsce w 2010r.; załączam nieco przeze mnie okrojoną notkę z Wikipedii:

"Protesty polityczne w Tajlandii w 2010 roku to seria antyrządowych protestów [...], których organizatorem [...] był Zjednoczony Front Demokracji Przeciw Dyktaturze [UDD, czyli "czerwone koszule"], ruch społeczny popierający byłego premiera Thaksina Shinawatrę i domagający się dymisji rządu [...] oraz rozpisania nowych wyborów. Zwolennicy ruchu ["czerwone koszule"] organizowali w Bangkoku wiece, marsze i przejazdy kawalkad pojazdów, rozlali zebraną przez siebie krew przed budynkiem rządu i opanowali handlową dzielnicę miasta. Początkowo pokojowe protesty przybrały na sile w kwietniu 2010, kiedy demonstrujący podjęli szturm na siedzibę parlamentu. Do pierwszych starć z policją doszło 10. kwietnia, gdy służby bezskutecznie próbowały wyprzeć przeciwników rządu z centrum miasta. Zginęło wówczas 25 osób. Na początku kwietnia 2010 demonstranci utworzyli w głównej dzielnicy handlowej i finansowej swoje obozowisko. Z czasem kilkutysięczny obóz został przez nich otoczony barykadami oraz posiadał własne wyposażenie i zaopatrzenie. Na początku maja 2010 rząd zaproponował zakończenie protestów i organizację wcześniejszych wyborów w listopadzie 2010. Choć wstępnie obie strony zadeklarowały wolę porozumienia, ostatecznie do niego nie doszło z powodu różnicy zdań w kwestii odpowiedzialności za przemoc i śmierć demonstrantów. [...] W sumie od początku protestów śmierć poniosło 91 osób, a około 2000 zostało rannych."

Ale na tym się nie skończyło. Nowe wybory miały się odbyć pod koniec 2010 roku, ale przeniesiono je w końcu na maj 2011, a wygrała je Yingluck Shinawatra (patrz wyżej - zbieżność nazwisk nieprzypadkowa!), czyli, mówiąc prościej, "czerwone koszule". Wiele osób nie mogło się z tym pogodzić; stwierdzono też liczne uchybienia i oszustwa podczas wyborów, w wyniku czego powtórzono głosowanie w kilku prowincjach. W tym też momencie Partia Demokratyczna ("żółte koszule") stała się główną partią opozycyjną.

A jak rzeczywiście wygląda w tej chwili w Bangkoku? Jest kilka punktów bardziej niebezpiecznych, których lepiej unikać, choć często ominąć ich się po prostu nie da, bo są głównym punktem komunikacyjnym (np. Pomnik Zwycięstwa) lub turystycznym (Khao San Road). Parę dni temu miała miejsce strzelanina na jednym z uniwersytetów, w związku z czym część szkół zostało zamkniętych (moja nadal otwarta), tak samo zresztą jak wiele placówek rządowych. Protestujący blokują drogi (zostawiają samochody na środku ulicy...) i zajmują różne budynki; niedawno poszła fama, że zostanie "odłączony" Internet w całej Tajlandii, ale miejmy nadzieję, że to tylko plotki. Od przełożonych dostajemy regularnie bieżące informacje na temat tego, co się właśnie dzieje i w których częściach miasta jest najmniej bezpiecznie; należy też oczywiście zrezygnować z noszenia zarówno czerwonego, jak i żółtego koloru. Podejście Tajów do obecnej sytuacji politycznej jest z kolei dość... specyficzne. Nie pamiętam teraz, czy byli to "czerwoni" czy "żółci" (choć stawiam na "czerwonych"), ale widziałam na ulicy tłumy znudzonych ludzi, leżących, śpiących lub korzystających z usług ulicznego masażu (!), którzy "słuchali" wielogodzinnej przemowy jednego z polityków, co jakiś czas gwiżdżąc na komendę w gwizdki (ci śpiący budzili się tylko na ten właśnie moment). Nie chcę być niegrzeczna, ale widok iście tajski ;)

W czwartek świętujemy urodziny króla (jednocześnie jest to w Tajlandii Dzień Ojca), więc zakłada się, że w tym czasie powinien być względny spokój; kłótnia kłótnią, ale Król jest tylko jeden ;). Obchody z tej okazji będziemy mieli w szkole już jutro, ale kazano nam nałożyć różowe koszule, zamiast żółtych (pisałam już kiedyś o tym, że każdy dzień tygodnia ma swój kolor; król urodził się w poniedziałek, a poniedziałkowi przypisuje się kolor żółty, w związku z czym "kolorem króla" jest żółty; uznaje się też jednak różowy).
P.S. Mamo, jestem bezpieczna, więc możesz spokojnie myśleć o pieczeniu tej kaczki z jabłkami i pyzami na mój przyjazd. To już za dwa tygodnie i cztery dni! :):):)


piątek, 29 listopada 2013

Święto Dziękczynienia

Dobre miny do dobrej gry!
Wczoraj po raz pierwszy w życiu obchodziłam Święto Dziękczynienia, powszechnie znane jako Thanksgiving. Przypada ono co roku w czwarty czwartek listopada w Stanach Zjednoczonych i na początku października w Kanadzie, a główne założenie to spotkanie się w gronie rodziny, przyjaciół i nadziewanego indyka, i podziękowanie za to, za co jeszcze nie miało się okazji podziękować. Osobiście uważam, że każde święto zbliżające ludzi ma jak najbardziej sens! Chelsea i Kiddee postanowili podtrzymać tradycję i zaprosili kilkoro znajomych - w tym mnie - byśmy razem uczcili ten szczególny dzień. Każdy przyniósł coś do jedzenia, a na całkiem pokaźnego indyka złożyliśmy się razem (Jaa, która niedawno wróciła ze Stanów, przywiozła nawet tradycyjny, amerykański farsz!). Spotkaliśmy się w zaprzyjaźnionej kawiarni, nad którą znajduje się pracownia Kiddee'ego, udostępnionej nam przez właścicieli (spędzili oni też z nami część wieczoru). Było pysznie i wesoło, a oprócz jedzenia, wina i plączącego się pod nogami Hiro (tym razem miał na szyi muszkę w kratę - Chelsea zawsze stroi go na ważne okazje!), zrobiliśmy konkurs na najlepszy rysunek indyka z obrysowanej ręki. Niestety, nie wygrałam! Może dlatego, że przez przypadek narysowałam mu cztery nogi... Naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego!! :D

I znowu wracałam do domu trochę za późno; dzisiejszego ranka wyglądałam więc tak, jak zwykle, czyli jak człowiek wyrwany z łóżka o nieludzkiej porze ;)


To my, jeszcze nie w komplecie
A to nasz indyk!
Tip, P'Kaew, Chelsea, ja, May i Jaa
Chelsea i Kiddee zawsze dbają o detale

Gospodarze we własnej osobie i elegancki Hiro
Nasz super konkurs! Mój czworonożny indyk na górze po prawej stronie ;)

P.S. Dobre wieści na marginesie - dostałam na gwarancji nową ładowarkę! Więc póki co i komputer jakoś ciągnie, i ładowarka działa. Obym nie pisała tego w złą godzinę!


wtorek, 19 listopada 2013

Kolejny Loy Krathong

To zabawne, jak wraz z upływem czasu, święta zaczynają się powtarzać. Pamiętacie Loy Krathong? Mówiąc w skrócie: wianki na wodzie, lampiony i odganianie złych duchów. Zapominalskich odsyłam do zeszłorocznego wpisu; odnośnik tutaj: http://zyciepotajsku.blogspot.com/2012/12/loy-krathong.html

Loy Krathong był w niedzielę, ale w szkole zaczęliśmy świętowanie już w piątek. Lekcje odbywały się co prawda w miarę normalnie, za to każda z klas miała w którymś momencie przerwę na przygotowanie wianków i wybranie się z nimi nad pobliski strumyk. Mnie udało się dołączyć do czwartoklasistów, z którymi miałam mieć akurat zajęcia (nie wiem, komu bardziej się upiekło; mnie, czy im!), dzięki czemu zrobiłam swój własny wianuszek z liści bananowca, a potem odprawiłam go na dobre ze wszelkimi złymi duchami.

Czwartoklasiści i ja robimy wianki
Produkt końcowy dość pokraczny, ale mieliśmy mało czasu!
Modlitwa przed odprawieniem złych duchów w siną dal
I odpłynęły!
Mój również :)
Jednak faktyczny Loy Krathong, jak pisałam, miał miejsce dopiero w niedzielę. Nie chciałam przegapić świętowania, tak samo zresztą jak kilkoro moich znajomych, więc mimo, że wszyscy byliśmy zmęczeni weekendowym pływaniem, wybraliśmy się razem do Bangkoku. Wojtek - Niemiec polskiego pochodzenia, który przyjechał do Thai Wake Parku na kilka miesięcy; nie mówi niestety po polsku, za to robi całkiem ładne zdjęcia, a te poniżej są jego autorstwa; Maxim i Massi - bardzo sympatyczni pro-riderzy; pływają głównie za motorówką, ale przyjechali do Tajlandii na kilka tygodni potrenować na kablu; Pat - ten sam, który był ze mną w Laosie, i ja. Warto było poświęcić ten wieczór i pójść następnego dnia do pracy nieco zmarnowaną!
 
Od lewej: ja, Maxim, Massi i Pat. A na niebie lampiony!
Massi i Maxime odpalają lampion
Było też bananowe roti z Nutellą. Nikt nie oparł się pokusie! ;)
Ozdobne lampiony

poniedziałek, 18 listopada 2013

Szaro - różowa codzienność

Od dwóch tygodni stąpam już twardo po ziemi, wstając o 6.00 rano do pracy i przeklinając poniedziałki (oraz wtorki, środy i czwartki, bo w piątki już jakoś tak lepiej). Dzieje się wszystko i nic, z czego zdecydowanie nie lubię części "nic". Przesiadywanie w budynku szkoły do 16.30 jest moją zmorą (16.30 brzmi co prawda całkiem nieźle, ale przypominam o tutejszych odległościach; do domu docieram około 18.00, a wtedy już zachodzi słońce), za to w weekendy staram się to sobie wszystko jakoś wynagrodzić. Wczoraj świętowaliśmy Loy Krathong (zdjęcia wrzucę w kolejnym poście!), więc po czterech godzinach snu, całym dniu w pracy i wstrętnych kulkach wieprzowych ("wieprzowych"), na które nieopatrznie się skusiłam, czuję się jak tajski wywłok. Ale wywłok nie wywłok, czas uporządkować minione dwa tygodnie.

Szkoła. Z dnia na dzień coraz bardziej nie znoszę tego miejsca. I to wcale nie dlatego, że wiecznie wyglądam jak zombie (wyraz twarzy z 6.00 rano utrwala mi się na cały dzień), ale dlatego, że tajski system edukacji (= brak systemu) coraz bardziej daje mi się we znaki. Jak już pisałam naście razy, uczę w trybie English Program (tzw. EP), będącym sielanką w porównaniu z Normal Program, które od normy odbiega dość znacznie. Ale mimo to, wisi nad nami tajska przełożona, której wszyscy najchętniej by się pozbyli; cóż z tego, skoro ona postanowiła przeczekać na najwyższym stanowisku aż do emerytury. Co jakiś czas mamy więc dzięki niej zapewnioną rozrywkę w postaci bezsensownej, papierkowej roboty; musiałam na przykład CZTEROKROTNIE przepisywać oceny wszystkich klas i z wszystkich przedmiotów - których mam łącznie 18! - bo z dnia na dzień zmieniała wygląd ostatecznego formularza. Pomijam już, że fraza "nie możesz dać mu mniej, niż 7 na 10 punktów, bo rodzice będą niezadowoleni" doprowadza mnie do szału, ale jestem w tym przypadku bezradna. Zmieniłam za to trochę moje własne metody i po prostu męczę uczniów tym samym testem tak długo, aż w końcu go porządnie zaliczą.

A propos uczniów - zapytałam dziś szóstoklasistów, czy znają jakieś kraje Europy południowej. Jakiekolwiek! W odpowiedzi otrzymałam Afrykę i Peru. Ale geografię wprowadza się dopiero w klasie siódmej... W związku z tym też większość Tajów uważa, że ich kraj jest na kontynencie "South East Asia" (południowo - wschodnio azjatycki). Cóż...

Ale żeby było sympatyczniej, to wraz z początkiem nowego semestru pojawiły się też u nas szczeniaki! :) Jedna z ulicznych suk, która teren szkoły traktowała pewnie jak swój dom (tak, po szkole szwendają się czasami psy), urodziła sześć uroczych szczeniaczków, które miały swoje schronienie w krzakach - niestety w samym centrum zabaw dzieciaków. Dzieci jak to dzieci, ciągle nad tymi pieskami przesiadywały. W końcu, dla dobra tych małych i dużych, strażnicy wynieśli je poza bramę szkoły. Ale... już po kilku dniach pieski i dumna mama były z powrotem! :) Tym razem pod jednym z podwórkowych stołów. Jednak znowu zostały gdzieś wyniesione - prawdopodobnie dalej, bo póki co nie wróciły. Ale to chyba dobrze, bo lada moment zaczną chodzić, a sześciu szczeniakom biegającym z dzieciakami po szkole wróżyłabym raczej kłopoty

Szczeniaki wróciły, tym razem pod stół
Tyle o pracy. Bo najważniejszą w tej chwili nowiną jest moja nowa, piękna deska, kupiona dwa tygodnie temu!!!! Pominę już specyfikację techniczną, bo pewnie nie wszystkich to interesuje, ale grunt, że jest zupełnie inna od poprzedniej - bardzo miękka i bez pomocniczych finów, czyli gładka pod spodem (to jak porównywać jazdę na rolkach i na łyżwach - niby podobne, ale jednak nie). Dobre parę dni zajęło mi przyzwyczajenie się do niej, ale ostatecznie jest super!

Jest i ona! LF Super Trip 2014

A na koniec jeszcze świąteczny akcent. Mimo, że w buddyjskiej Tajlandii Świąt się oczywiście nie obchodzi, to przecież wszystko, co zachodnie, to niezbędne; nieważne, czy z sensem, czy bez. W 7-11 pojawiła się więc już kawa w świątecznych kubkach, a przed Future Parkiem (centrum handlowe pomiędzy moim domem i pracą) zaczęto stawiać rusztowanie pod całkiem pokaźnych rozmiarów choinkę. Nic, tylko kupować prezenty i śpiewać kolędy!

Będzie choinka
Sztuczny klimat sztucznych Świąt, ale zawsze coś!

czwartek, 31 października 2013

Laos

W Wientianie nie ma wielu ludzi, jest za to sporo mnichów
Dlaczego Laos? Nadszedł czas zmiany wizy. Jeszcze nigdy z tego powodu nie musiałam wyjeżdżać z kraju, ale to dlatego, że po przyjeździe miałam wizę turystyczną, którą na miejscu można zamienić na Non - Immigrant typu B, czyli pozwalającą na pracę (pisząc "zamienić" mam na myśli "starać się aplikować po okazaniu tony dokumentów, zaświadczeń i podpisów"). Tak więc przez cały miniony rok miałam Non - B, ale po zmianie pracodawcy w lipcu musiałam dostać nową - co prawda taką samą, ale tak jak z wizą turystyczną można aplikować o Non - B w Bangkoku, tak mając już wizę Non - B nie można dostać nowej, tylko trzeba w tym celu pojechać do tajskiej ambasady poza granicami kraju. Jest mnóstwo osób pracujących nielegalnie - z wizami turystycznymi lub nawet bez wiz, a tylko z pozwoleniem pobytu (np. Polacy przylatujący do Tajlandii nie potrzebują wizy, jedynie dostają pieczątkę z pozwoleniem na pobyt do 30 dniu; w przypadku przekroczenia granicy drogą lądową jest to 15 dni); nic więc dziwnego, że jest też wiele agencji i biur podróży, które oferują tzw. "visa runs" (dojazd do granicy - przejście - pieczątka w paszporcie - powrót) lub pomoc w załatwianiu wszelkich wizowych formalności. Chyba najczęściej wybieranym krajem jest w tym wypadku Kambodża, dlatego też właśnie na tamtejszej granicy jest największy kocioł. Chciałam tego uniknąć, więc wybrałam Laos; zwłaszcza, że zamierzałam załatwić wszystko na własną rękę. Poza tym słyszałam, że i kraj ładny, i ludzie mili, i jedzenie dobre :). A że jeszcze miałam wakacje (dziś ostatni dzień wolności!!!), to postanowiłam zostać nieco dłużej, niż wymagały tego wizowe formalności (na załatwienie wizy w ambasadzie potrzebne są dwa dni robocze).

Pierwotnie nikt ze znajomych nie mógł do mnie dołączyć, a zmiana terminu nie była możliwa, bo moja stara wiza traciła ważność. Jednak dzień przed wyjazdem odezwał się do mnie Pat, tajski znajomy, że właściwie to chętnie by pojechał. I tak była nas dwójka, a co dwie (puste) głowy, to nie jedna.

DOJAZD

Rzeka Mekong, czyli tak wita nas Laos
Jeśli ktoś lubi wygodę, ma w nosie azjatyckie klimaty, nie ma ochoty użerać się z mało rozgarniętymi Tajami, nie znosi niepunktualności i jeszcze w dodatku ma nadmiar gotówki, to najlepiej wybrać samolot i skończyć czytanie w tym właśnie punkcie :). Jeśli jednak przygoda nam nie straszna, czas mamy, a ten ewentualny nadmiar gotówki wolimy przeznaczyć na coś innego, to warto wybrać transport lądowy. Są autobusy, które zawiozą nas z Bangkoku prosto do Wientianu (stolica Laosu), z przewidzianą na formalności przerwą na granicy. Dla mnie jednak nie ma nic gorszego, niż wielogodzinna podróż autokarem, zwłaszcza w nocy, nawet jeśli "jest bardzo wygodnie i fotel można odchylić do pozycji półleżącej". Szczerze mówiąc, nie interesuje mnie pozycja półleżąca i wolę spędzić 12 godzin w pociągu faktycznie leżąc, niż trochę mniej, za to umierając w pozycji złamanego banana. Wybrałam więc pociąg. Po sprawdzeniu, jak dojechać do Wientianu pociągiem, trochę zwątpiłam, ale zaraz sobie przypomniałam, że przecież dojazd na Koh Phangan też wcale nie był łatwy.

Zwiedzanie zwiedzaniem, ale dobra kawa musi być! Tu moja ulubiona kawiarnia
Nie ma bezpośredniego pociągu między Tajlandią a Laosem. Kupiłam więc bilet na pociąg sypialny z Bangkoku do Nong Khai, które jest ostatnią stacją po stronie tajskiej (Pat kupował bilety później niż ja, więc tę część podróży spędziliśmy oddzielnie). W Nong Khai trzeba było zapłacić za wizę do Laosu (są różne ceny, w zależności od kraju; Polska plasuje się po środku, a nawet w tej nieco tańszej grupie i wiza kosztuje 30 USD; uwaga, lepiej płacić w dolarach, bo cena w walucie tajskiej to 1500 bahtów, czyli znacznie więcej!), a potem kupić bilety na pociąg wahadłowy z Nong Khai do Thanaleng - stacji już po stronie laotańskiej - który przejeżdża Mostem Przyjaźni (The Friendship Bridge) nad rzeką Mekong, będącą granicą Tajlandii z Laosem (niecałe 10 minut, cena 20 bahtów). Mekong robi wrażenie, choć ktoś mógłby powiedzieć, że rzeka jak rzeka. Jednak woda była brązowa, co nadawało jej iście azjatycki klimat, szczególnie przy wschodzącym słońcu. Thanaleng z kolei to kompletna dziura, z której trzeba się jakoś dostać do Wientianu (cały czas mam wątpliwości, pisząc i odmieniając tę nazwę po polsku!), który jest zaledwie 15 kilometrów dalej, ale nadal nad brzegiem rzeki. Do wyboru są więc tylko busiki i tuk - tuki, które zdzierają z turystów ile wlezie, bo i tak przyjezdni nie mają wielkiego wyboru. My zdecydowaliśmy się już w Nong Khai na kupienie biletu łączonego na pociąg wahadłowy + busik do centrum za 300 bahtów, choć potem musieliśmy dopłacić jeszcze po 50 bahtów za zawiezienie nas do konkretnego hotelu. Wiedzieliśmy, że przepłacamy, ale w tym wypadku nie było już rady, bo żaden inny, publiczny transport tamtędy nie jeździ (bo i po co, skoro miejscowi mogą zarobić). Ale nie miało to już większego znaczenia; mam w paszporcie śliczną, laotańską wizę! :)

ZAKWATEROWANIE

Z widokiem na Mekong
Niektórzy lubią całkowicie pójść na żywioł i nie martwią się na zapas tym, czy i gdzie znajdą miejsce do spania. Ja lubię przygody, ale bez przesady; bo lubię też mieć łóżko za niewielką cenę (niekoniecznie wygodne, ale bez robaków) i czystą toaletę, a zagwarantowanie sobie tego wcześniej daje mi spokój ducha na cały okres podróży. Czasu przed wyjazdem nie miałam dużo - no i chciałam też poleniuchować trochę w wake parku - a pech chciał, że do mojego ledwo żyjącego komputera dołączyła popsuta (znowu!!) ładowarka; w poniedziałek pędziłam więc jeszcze na łeb na szyję do Bangkoku, żeby pożyczyć od Chelsea i Kiddee'ego drugą, po czym wrócić do domu, podładować komputer i zabukować szybko jakieś sensowne miejsce, którego zarówno położenie, jak i cena byłyby zadowalające. I tak w środę koło południa wysiedliśmy przed Vientianestar Garden - małym hostelu w samym centrum miasteczka (tak, Wientian to po prostu miasteczko), blisko Mekongu, knajpek, kawiarni i wypożyczalni rowerów, a ok. 2,5 km od tajskiego konsulatu; krótko mówiąc, lokalizacja idealna.

TAJOWIE O LAOSIE

Tajowie mało podróżują, a jak już, to byle nie do krajów sąsiednich, które, generalizując, uważają za gorsze. Kilka osób, które zapytałam o Laos, powiedziały - raczej pogardliwie - że "wygląda jak Tajlandia 20 - 30 lat temu". Pewnie to prawda, chociaż darowałabym sobie tę pogardę. Faktem jest, że porównywać Bangkok z Wientianem to jak porównywać Londyn z Władysławowem, co wcale nie oznacza, że ludzie nie lubią Władysławowa.

JA O WIENTIANIE

Cudownie pyszna bagietka
Nie mogę mówić o całym Laosie, ale mogę mówić o Wientianie, który mnie osobiście urzekł. Plusy: sympatyczni ludzie (bardziej przyjaźni, niż "turysto-daj-mi-pieniądze" Tajowie), mnóstwo małych, klimatycznych kawiarenek z pyszną kawą, PRAWDZIWE BAGIETKI, których nie uświadczysz w Tajlandii (jedna z pozostałości po okupacji francuskiej, która zakończyła się dopiero w 1954r.), całkiem sensowne chodniki (o tych w Tajlandii też zapomnij), możliwość objechania miasta rowerem (wypożyczenie to ok. 4zł za dzień) oraz promenada wzdłuż Mekongu, która wieczorem zamykana jest dla ruchu samochodowego, a staje się dla Laotańczyków punktem biegowo - rowerowo - aerobikowo - treningowym. Co mnie zaskoczyło? Tam, gdzie nie było porządnego asfaltu czy chodnika, tam ziemia była pomarańczowo - czerwona, i tak też mniej więcej wyglądały koła wszystkich samochodów. Minusy: sklepu spożywczego trzeba faktycznie POSZUKAĆ (a i te, które znaleźliśmy, miały głównie zachodnie produkty, więc nie wiem, gdzie kupują lokalesi; chyba jestem trochę rozpuszczona przez tajskie 7-11 na każdym kroku), tak samo jak apteki, których w Tajlandii jest jak grzybów po deszczu. No i, o dziwo, nie ma zbyt wiele wózków z ulicznym jedzeniem (jedzenie laotańskie, oprócz bagietek, jest bardzo podobne do tajskiego, ze szczególnym uwzględnieniem części Isaan, czyli północy Tajlandii). Do minusów dorzuciłabym jeszcze bajzel na drodze (ruch prawostronny), gdzie każdy jedzie, jak chce i w którą stronę chce, a pieszy niech najlepiej przefrunie. Najgorsze jest to, że w większości miejsc są pasy i światła dla pieszych (które w Bangkoku są tylko na najgłówniejszych przejściach), co jest podwójnie mylące i niebezpieczne, bo gdy pieszy ma zielone, to samochody nie tylko się nie zatrzymują, ale nawet nie zwalniają. Ponoć to w właśnie w Laosie jest największy odsetek wypadków na motocyklach (czy aby tylko?) wśród krajów azjatyckich i jestem w stanie w to uwierzyć.

Czerwona ziemia i pył na drodze; tutaj w pobliżu Pha That Luang
Laos jest krajem komunistycznym - tutaj flaga laotańska przeplatana z flagą z symbolami sierpa i młota
Lokalny festyn i atrakcje dla dzieci
Wpływ francuski jest tak duży, że wiele nazw i opisów jest tylko po laotańsku i francusku

WALUTA

Laotańska waluta to kip. Pieniądze są naprawdę ładne, za to dość brudne i... trudne w użyciu! Głowy nam pękały od przeliczania na tajskie bahty. Monet nie ma w ogóle, a najniższy bilon to 500 kip, co odpowiada około 2 bahtom (ok. 20gr). A więc 1000 kip to ok. 4 bahty (40gr), a 10000 kip to zaledwie 40 bahtów, czyli 4zł. Dziwnie nam było płacić za obiad po 25000 kip! Co zabawne, w wielu miejscach można też płacić w tajskich bahtach lub dolarach, choć resztę zawsze dostaniemy w kipach, co jest nieco mylące. Ostatniego dnia, żeby pozbyć się "resztek", zapłaciłam w kawiarni koło naszego hoteliku wszystkimi trzema walutami (kipami, dolarami i bahtami). A na pamiątkę zostawiłam sobie najładniejszy ze wszystkich, 500 - kipowy bilon, na którym zresztą jest moja data urodzenia (tak, wiem, że nie wolno wywozić waluty laotańskiej poza granicę!).

JĘZYK

Język laotański jest podobny w mowie i piśmie do tajskiego, za to identyczny z Isaan (północny region Tajlandii). Ja nie rozumiałam, za to Patowi udawało się zwykle jakoś porozumieć. Poza tym, wielu Laotańczyków mówiło lub rozumiało po tajsku, a czasem i po angielsku, a że mam za sobą przeszło roczny staż w Tajlandii, to dało się jakoś dogadać :).

WIZA

W Wientianie nie ma wielu rzeczy do zwiedzania. Jest parę świątyń (odhaczone), najważniejszy w Laosie pomnik narodowy Pha That Luang (na północnym - wschodzie miasta, pojechaliśmy tam na rowerach), nocny bazar nad Mekongiem i w sumie niewiele więcej (chciałam zobaczyć pokaz tańca laotańskiego, który, według mojego przewodnika, miał odbywać się prawie codziennie w Narodowym Centrum Kultury, ale strażnik miał na ten temat inne zdanie, bo "to nie był sezon"; kiedy jest sezon, nie wiadomo). Na zwiedzanie, jedzenie bagietek i picie kawy przeznaczyliśmy dzień przyjazdu, czyli środę (w Tajlandii było to i tak święto narodowe, więc ambasada i konsulat były zamknięte) oraz dzień wyjazdu, czyli sobotę, natomiast w czwartek i piątek musiałam załatwić wizę. Nie chcę się już rozdrabniać i zbytnio wchodzić w szczegóły; powiem tylko, że nie miałam kompletnych dokumentów (wiedziałam o tym wcześniej), bo osobie, która miała podpisać jeden list, po prostu się nie chciało ("no have" to "no have", nie ma rady), ale była szansa, że mimo wszystko i tak dostanę wizę Non - B ("maybe yes, maybe no"), a w razie czego zawsze mogłam aplikować o zwykłą turystyczną, którą potem w Bangkoku zamieniłabym już na Non - B. Koniec końców, dostałam tę, której potrzebowałam, czyli Non - B. Sam konsulat był koszmarnie tajski, czyli mnóstwo ludzi i zero informacji + naganiacze pod samą bramą, którzy skserują paszport "tylko za 100 bahtów!" (na piętrze ambasady kserowali za 10 bahtów). Na samo złożenie podania czekałam ze 2 godziny, a potem kolejną godzinę na uiszczenie opłaty (następnego dnia poszło już na szczęście szybciej, bo tylko odbierało się paszporty). W międzyczasie poznaliśmy (Pat był ze mną) przesympatyczną Amerykankę Emmę, której odrzucili podanie o Non - B, bo brakowało jej jakiegoś dokumenty (widocznie ważniejszego niż mnie) i była kompletnie zagubiona w dalszej, wizowej procedurze (ode mnie dowiedziała się, że może ze spokojem aplikować o wizę turystyczną) oraz Brytyjczyka James'a, któremu także zrobiło się Emmy żal ;). Oboje byli "świeżakami", bo w Tajlandii dopiero od kilku tygodni. Zaczęliśmy rozmawiać i ostatecznie spędziliśmy razem całą resztę dnia - najpierw indyjska knajpa, potem kawa, a w końcu pół nocy przy tanim rumie i w towarzystwie lokalesów - i część następnego.

Od lewej: ja, Pat, Emma i James, a w tle konsulat tajski
Laotański, motorkowy tuk tuk. Wizerunek rewolucjonisty Che Guevarry można spotkać w wielu miejscach.
Początek wieczoru przy rumie; od lewej: Emma, James i Pat
A tutaj miejscowi zaprosili nas do swojego stolika - my daliśmy im piwo, oni nam zupę rybną i owoce.
Haw Phra Kaew, niedaleko naszego hostelu
Posąg przy Haw Phra Kaew; prawda, że wygląda trochę "egipsko"?
Pat na rowerze i pomnik Pha That Luang w tle
A to ja i duża głowa na terenie Pha That Luang (pomnik obchodziło się tylko dookoła)


Jedna ze świątyń przy Pha That Luang
Przed świątynią spotkaliśmy parę - prawdopodobnie nowożeńców - w tradycyjnych strojach laotańskich
Patuxai, czyli punkt odniesienia podczas gubienia się w Wientianie
Lokalne przysmaki

Wracając do Tajlandii, było mi trochę przykro. Może dlatego, że wiedziałam, że powoli kończy się mój urlop, a może dlatego, że naprawdę Laos mi się spodobał. Gdy przejechaliśmy pociągiem przez Most Przyjaźni i znaleźliśmy się w Nong Khai, czyli ponownie po stronie tajskiej, trzeba było przejść kontrolę paszportową (wcześniej, jeszcze w Thanaleng, musieliśmy "wymeldować się" z Laosu, uiszczając w tym celu opłatę 40 bahtów; naprawdę, bardzo zabawne...), gdzie celnik miał podbić moją świeżutką wizę na najbliższe trzy miesiące (potem jest ona przedłużana, już bez wyjeżdżania z kraju). Podałam paszport, karta wjazdowa była włożona dokładnie tam, gdzie była moja Non - B wiza, ale... Hola, hola, jesteśmy w Tajlandii! Pan nawet nie spojrzał, tylko z automatu przybił mi 15 dni pobytu (tak jak pisałam, dla Polaków jest 15 dni przy przekroczeniu granicy drogą lądową), po czym odwrócił stronę, zrobił "oooooo" i zaczął skreślać przybite pieczątką daty, podpisywać i dobijać nowe. Jest w miarę czytelnie, choć już i tak ze zgrozą myślę o studiowaniu mojego paszportu przez tajskich celników przy wyjeździe na Święta. Tak to właśnie jest z tymi Tajami!

Stacja Thanaleng, jeszcze po stronie laotańskiej; widok z pociągu wahadłowego
Most Przyjaźni widziany przez tylną, brudną szybę pociągu
Nong Khai, czyli z powrotem w Tajlandii