czwartek, 31 października 2013

Laos

W Wientianie nie ma wielu ludzi, jest za to sporo mnichów
Dlaczego Laos? Nadszedł czas zmiany wizy. Jeszcze nigdy z tego powodu nie musiałam wyjeżdżać z kraju, ale to dlatego, że po przyjeździe miałam wizę turystyczną, którą na miejscu można zamienić na Non - Immigrant typu B, czyli pozwalającą na pracę (pisząc "zamienić" mam na myśli "starać się aplikować po okazaniu tony dokumentów, zaświadczeń i podpisów"). Tak więc przez cały miniony rok miałam Non - B, ale po zmianie pracodawcy w lipcu musiałam dostać nową - co prawda taką samą, ale tak jak z wizą turystyczną można aplikować o Non - B w Bangkoku, tak mając już wizę Non - B nie można dostać nowej, tylko trzeba w tym celu pojechać do tajskiej ambasady poza granicami kraju. Jest mnóstwo osób pracujących nielegalnie - z wizami turystycznymi lub nawet bez wiz, a tylko z pozwoleniem pobytu (np. Polacy przylatujący do Tajlandii nie potrzebują wizy, jedynie dostają pieczątkę z pozwoleniem na pobyt do 30 dniu; w przypadku przekroczenia granicy drogą lądową jest to 15 dni); nic więc dziwnego, że jest też wiele agencji i biur podróży, które oferują tzw. "visa runs" (dojazd do granicy - przejście - pieczątka w paszporcie - powrót) lub pomoc w załatwianiu wszelkich wizowych formalności. Chyba najczęściej wybieranym krajem jest w tym wypadku Kambodża, dlatego też właśnie na tamtejszej granicy jest największy kocioł. Chciałam tego uniknąć, więc wybrałam Laos; zwłaszcza, że zamierzałam załatwić wszystko na własną rękę. Poza tym słyszałam, że i kraj ładny, i ludzie mili, i jedzenie dobre :). A że jeszcze miałam wakacje (dziś ostatni dzień wolności!!!), to postanowiłam zostać nieco dłużej, niż wymagały tego wizowe formalności (na załatwienie wizy w ambasadzie potrzebne są dwa dni robocze).

Pierwotnie nikt ze znajomych nie mógł do mnie dołączyć, a zmiana terminu nie była możliwa, bo moja stara wiza traciła ważność. Jednak dzień przed wyjazdem odezwał się do mnie Pat, tajski znajomy, że właściwie to chętnie by pojechał. I tak była nas dwójka, a co dwie (puste) głowy, to nie jedna.

DOJAZD

Rzeka Mekong, czyli tak wita nas Laos
Jeśli ktoś lubi wygodę, ma w nosie azjatyckie klimaty, nie ma ochoty użerać się z mało rozgarniętymi Tajami, nie znosi niepunktualności i jeszcze w dodatku ma nadmiar gotówki, to najlepiej wybrać samolot i skończyć czytanie w tym właśnie punkcie :). Jeśli jednak przygoda nam nie straszna, czas mamy, a ten ewentualny nadmiar gotówki wolimy przeznaczyć na coś innego, to warto wybrać transport lądowy. Są autobusy, które zawiozą nas z Bangkoku prosto do Wientianu (stolica Laosu), z przewidzianą na formalności przerwą na granicy. Dla mnie jednak nie ma nic gorszego, niż wielogodzinna podróż autokarem, zwłaszcza w nocy, nawet jeśli "jest bardzo wygodnie i fotel można odchylić do pozycji półleżącej". Szczerze mówiąc, nie interesuje mnie pozycja półleżąca i wolę spędzić 12 godzin w pociągu faktycznie leżąc, niż trochę mniej, za to umierając w pozycji złamanego banana. Wybrałam więc pociąg. Po sprawdzeniu, jak dojechać do Wientianu pociągiem, trochę zwątpiłam, ale zaraz sobie przypomniałam, że przecież dojazd na Koh Phangan też wcale nie był łatwy.

Zwiedzanie zwiedzaniem, ale dobra kawa musi być! Tu moja ulubiona kawiarnia
Nie ma bezpośredniego pociągu między Tajlandią a Laosem. Kupiłam więc bilet na pociąg sypialny z Bangkoku do Nong Khai, które jest ostatnią stacją po stronie tajskiej (Pat kupował bilety później niż ja, więc tę część podróży spędziliśmy oddzielnie). W Nong Khai trzeba było zapłacić za wizę do Laosu (są różne ceny, w zależności od kraju; Polska plasuje się po środku, a nawet w tej nieco tańszej grupie i wiza kosztuje 30 USD; uwaga, lepiej płacić w dolarach, bo cena w walucie tajskiej to 1500 bahtów, czyli znacznie więcej!), a potem kupić bilety na pociąg wahadłowy z Nong Khai do Thanaleng - stacji już po stronie laotańskiej - który przejeżdża Mostem Przyjaźni (The Friendship Bridge) nad rzeką Mekong, będącą granicą Tajlandii z Laosem (niecałe 10 minut, cena 20 bahtów). Mekong robi wrażenie, choć ktoś mógłby powiedzieć, że rzeka jak rzeka. Jednak woda była brązowa, co nadawało jej iście azjatycki klimat, szczególnie przy wschodzącym słońcu. Thanaleng z kolei to kompletna dziura, z której trzeba się jakoś dostać do Wientianu (cały czas mam wątpliwości, pisząc i odmieniając tę nazwę po polsku!), który jest zaledwie 15 kilometrów dalej, ale nadal nad brzegiem rzeki. Do wyboru są więc tylko busiki i tuk - tuki, które zdzierają z turystów ile wlezie, bo i tak przyjezdni nie mają wielkiego wyboru. My zdecydowaliśmy się już w Nong Khai na kupienie biletu łączonego na pociąg wahadłowy + busik do centrum za 300 bahtów, choć potem musieliśmy dopłacić jeszcze po 50 bahtów za zawiezienie nas do konkretnego hotelu. Wiedzieliśmy, że przepłacamy, ale w tym wypadku nie było już rady, bo żaden inny, publiczny transport tamtędy nie jeździ (bo i po co, skoro miejscowi mogą zarobić). Ale nie miało to już większego znaczenia; mam w paszporcie śliczną, laotańską wizę! :)

ZAKWATEROWANIE

Z widokiem na Mekong
Niektórzy lubią całkowicie pójść na żywioł i nie martwią się na zapas tym, czy i gdzie znajdą miejsce do spania. Ja lubię przygody, ale bez przesady; bo lubię też mieć łóżko za niewielką cenę (niekoniecznie wygodne, ale bez robaków) i czystą toaletę, a zagwarantowanie sobie tego wcześniej daje mi spokój ducha na cały okres podróży. Czasu przed wyjazdem nie miałam dużo - no i chciałam też poleniuchować trochę w wake parku - a pech chciał, że do mojego ledwo żyjącego komputera dołączyła popsuta (znowu!!) ładowarka; w poniedziałek pędziłam więc jeszcze na łeb na szyję do Bangkoku, żeby pożyczyć od Chelsea i Kiddee'ego drugą, po czym wrócić do domu, podładować komputer i zabukować szybko jakieś sensowne miejsce, którego zarówno położenie, jak i cena byłyby zadowalające. I tak w środę koło południa wysiedliśmy przed Vientianestar Garden - małym hostelu w samym centrum miasteczka (tak, Wientian to po prostu miasteczko), blisko Mekongu, knajpek, kawiarni i wypożyczalni rowerów, a ok. 2,5 km od tajskiego konsulatu; krótko mówiąc, lokalizacja idealna.

TAJOWIE O LAOSIE

Tajowie mało podróżują, a jak już, to byle nie do krajów sąsiednich, które, generalizując, uważają za gorsze. Kilka osób, które zapytałam o Laos, powiedziały - raczej pogardliwie - że "wygląda jak Tajlandia 20 - 30 lat temu". Pewnie to prawda, chociaż darowałabym sobie tę pogardę. Faktem jest, że porównywać Bangkok z Wientianem to jak porównywać Londyn z Władysławowem, co wcale nie oznacza, że ludzie nie lubią Władysławowa.

JA O WIENTIANIE

Cudownie pyszna bagietka
Nie mogę mówić o całym Laosie, ale mogę mówić o Wientianie, który mnie osobiście urzekł. Plusy: sympatyczni ludzie (bardziej przyjaźni, niż "turysto-daj-mi-pieniądze" Tajowie), mnóstwo małych, klimatycznych kawiarenek z pyszną kawą, PRAWDZIWE BAGIETKI, których nie uświadczysz w Tajlandii (jedna z pozostałości po okupacji francuskiej, która zakończyła się dopiero w 1954r.), całkiem sensowne chodniki (o tych w Tajlandii też zapomnij), możliwość objechania miasta rowerem (wypożyczenie to ok. 4zł za dzień) oraz promenada wzdłuż Mekongu, która wieczorem zamykana jest dla ruchu samochodowego, a staje się dla Laotańczyków punktem biegowo - rowerowo - aerobikowo - treningowym. Co mnie zaskoczyło? Tam, gdzie nie było porządnego asfaltu czy chodnika, tam ziemia była pomarańczowo - czerwona, i tak też mniej więcej wyglądały koła wszystkich samochodów. Minusy: sklepu spożywczego trzeba faktycznie POSZUKAĆ (a i te, które znaleźliśmy, miały głównie zachodnie produkty, więc nie wiem, gdzie kupują lokalesi; chyba jestem trochę rozpuszczona przez tajskie 7-11 na każdym kroku), tak samo jak apteki, których w Tajlandii jest jak grzybów po deszczu. No i, o dziwo, nie ma zbyt wiele wózków z ulicznym jedzeniem (jedzenie laotańskie, oprócz bagietek, jest bardzo podobne do tajskiego, ze szczególnym uwzględnieniem części Isaan, czyli północy Tajlandii). Do minusów dorzuciłabym jeszcze bajzel na drodze (ruch prawostronny), gdzie każdy jedzie, jak chce i w którą stronę chce, a pieszy niech najlepiej przefrunie. Najgorsze jest to, że w większości miejsc są pasy i światła dla pieszych (które w Bangkoku są tylko na najgłówniejszych przejściach), co jest podwójnie mylące i niebezpieczne, bo gdy pieszy ma zielone, to samochody nie tylko się nie zatrzymują, ale nawet nie zwalniają. Ponoć to w właśnie w Laosie jest największy odsetek wypadków na motocyklach (czy aby tylko?) wśród krajów azjatyckich i jestem w stanie w to uwierzyć.

Czerwona ziemia i pył na drodze; tutaj w pobliżu Pha That Luang
Laos jest krajem komunistycznym - tutaj flaga laotańska przeplatana z flagą z symbolami sierpa i młota
Lokalny festyn i atrakcje dla dzieci
Wpływ francuski jest tak duży, że wiele nazw i opisów jest tylko po laotańsku i francusku

WALUTA

Laotańska waluta to kip. Pieniądze są naprawdę ładne, za to dość brudne i... trudne w użyciu! Głowy nam pękały od przeliczania na tajskie bahty. Monet nie ma w ogóle, a najniższy bilon to 500 kip, co odpowiada około 2 bahtom (ok. 20gr). A więc 1000 kip to ok. 4 bahty (40gr), a 10000 kip to zaledwie 40 bahtów, czyli 4zł. Dziwnie nam było płacić za obiad po 25000 kip! Co zabawne, w wielu miejscach można też płacić w tajskich bahtach lub dolarach, choć resztę zawsze dostaniemy w kipach, co jest nieco mylące. Ostatniego dnia, żeby pozbyć się "resztek", zapłaciłam w kawiarni koło naszego hoteliku wszystkimi trzema walutami (kipami, dolarami i bahtami). A na pamiątkę zostawiłam sobie najładniejszy ze wszystkich, 500 - kipowy bilon, na którym zresztą jest moja data urodzenia (tak, wiem, że nie wolno wywozić waluty laotańskiej poza granicę!).

JĘZYK

Język laotański jest podobny w mowie i piśmie do tajskiego, za to identyczny z Isaan (północny region Tajlandii). Ja nie rozumiałam, za to Patowi udawało się zwykle jakoś porozumieć. Poza tym, wielu Laotańczyków mówiło lub rozumiało po tajsku, a czasem i po angielsku, a że mam za sobą przeszło roczny staż w Tajlandii, to dało się jakoś dogadać :).

WIZA

W Wientianie nie ma wielu rzeczy do zwiedzania. Jest parę świątyń (odhaczone), najważniejszy w Laosie pomnik narodowy Pha That Luang (na północnym - wschodzie miasta, pojechaliśmy tam na rowerach), nocny bazar nad Mekongiem i w sumie niewiele więcej (chciałam zobaczyć pokaz tańca laotańskiego, który, według mojego przewodnika, miał odbywać się prawie codziennie w Narodowym Centrum Kultury, ale strażnik miał na ten temat inne zdanie, bo "to nie był sezon"; kiedy jest sezon, nie wiadomo). Na zwiedzanie, jedzenie bagietek i picie kawy przeznaczyliśmy dzień przyjazdu, czyli środę (w Tajlandii było to i tak święto narodowe, więc ambasada i konsulat były zamknięte) oraz dzień wyjazdu, czyli sobotę, natomiast w czwartek i piątek musiałam załatwić wizę. Nie chcę się już rozdrabniać i zbytnio wchodzić w szczegóły; powiem tylko, że nie miałam kompletnych dokumentów (wiedziałam o tym wcześniej), bo osobie, która miała podpisać jeden list, po prostu się nie chciało ("no have" to "no have", nie ma rady), ale była szansa, że mimo wszystko i tak dostanę wizę Non - B ("maybe yes, maybe no"), a w razie czego zawsze mogłam aplikować o zwykłą turystyczną, którą potem w Bangkoku zamieniłabym już na Non - B. Koniec końców, dostałam tę, której potrzebowałam, czyli Non - B. Sam konsulat był koszmarnie tajski, czyli mnóstwo ludzi i zero informacji + naganiacze pod samą bramą, którzy skserują paszport "tylko za 100 bahtów!" (na piętrze ambasady kserowali za 10 bahtów). Na samo złożenie podania czekałam ze 2 godziny, a potem kolejną godzinę na uiszczenie opłaty (następnego dnia poszło już na szczęście szybciej, bo tylko odbierało się paszporty). W międzyczasie poznaliśmy (Pat był ze mną) przesympatyczną Amerykankę Emmę, której odrzucili podanie o Non - B, bo brakowało jej jakiegoś dokumenty (widocznie ważniejszego niż mnie) i była kompletnie zagubiona w dalszej, wizowej procedurze (ode mnie dowiedziała się, że może ze spokojem aplikować o wizę turystyczną) oraz Brytyjczyka James'a, któremu także zrobiło się Emmy żal ;). Oboje byli "świeżakami", bo w Tajlandii dopiero od kilku tygodni. Zaczęliśmy rozmawiać i ostatecznie spędziliśmy razem całą resztę dnia - najpierw indyjska knajpa, potem kawa, a w końcu pół nocy przy tanim rumie i w towarzystwie lokalesów - i część następnego.

Od lewej: ja, Pat, Emma i James, a w tle konsulat tajski
Laotański, motorkowy tuk tuk. Wizerunek rewolucjonisty Che Guevarry można spotkać w wielu miejscach.
Początek wieczoru przy rumie; od lewej: Emma, James i Pat
A tutaj miejscowi zaprosili nas do swojego stolika - my daliśmy im piwo, oni nam zupę rybną i owoce.
Haw Phra Kaew, niedaleko naszego hostelu
Posąg przy Haw Phra Kaew; prawda, że wygląda trochę "egipsko"?
Pat na rowerze i pomnik Pha That Luang w tle
A to ja i duża głowa na terenie Pha That Luang (pomnik obchodziło się tylko dookoła)


Jedna ze świątyń przy Pha That Luang
Przed świątynią spotkaliśmy parę - prawdopodobnie nowożeńców - w tradycyjnych strojach laotańskich
Patuxai, czyli punkt odniesienia podczas gubienia się w Wientianie
Lokalne przysmaki

Wracając do Tajlandii, było mi trochę przykro. Może dlatego, że wiedziałam, że powoli kończy się mój urlop, a może dlatego, że naprawdę Laos mi się spodobał. Gdy przejechaliśmy pociągiem przez Most Przyjaźni i znaleźliśmy się w Nong Khai, czyli ponownie po stronie tajskiej, trzeba było przejść kontrolę paszportową (wcześniej, jeszcze w Thanaleng, musieliśmy "wymeldować się" z Laosu, uiszczając w tym celu opłatę 40 bahtów; naprawdę, bardzo zabawne...), gdzie celnik miał podbić moją świeżutką wizę na najbliższe trzy miesiące (potem jest ona przedłużana, już bez wyjeżdżania z kraju). Podałam paszport, karta wjazdowa była włożona dokładnie tam, gdzie była moja Non - B wiza, ale... Hola, hola, jesteśmy w Tajlandii! Pan nawet nie spojrzał, tylko z automatu przybił mi 15 dni pobytu (tak jak pisałam, dla Polaków jest 15 dni przy przekroczeniu granicy drogą lądową), po czym odwrócił stronę, zrobił "oooooo" i zaczął skreślać przybite pieczątką daty, podpisywać i dobijać nowe. Jest w miarę czytelnie, choć już i tak ze zgrozą myślę o studiowaniu mojego paszportu przez tajskich celników przy wyjeździe na Święta. Tak to właśnie jest z tymi Tajami!

Stacja Thanaleng, jeszcze po stronie laotańskiej; widok z pociągu wahadłowego
Most Przyjaźni widziany przez tylną, brudną szybę pociągu
Nong Khai, czyli z powrotem w Tajlandii


3 komentarze:

  1. Basiu kiedy nowy post? Fani Twojego bloga czekają z niecierpliwością :)
    Pozdrawiam, Asia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rety, jak mi miło! Trochę byłam ostatnio zabiegana, ale nowy post pojawi się w takim razie jutro po pracy:):)

      Usuń
  2. Kajak, rowerki wodne, wake - super sprawa. Ja dorzuciłbym też jeszcze do tego deski sup. Na stronie www.gosup.pl można takie kupić - warto zainwestować w taki sprzęt.

    OdpowiedzUsuń