poniedziałek, 21 października 2013

Koh Phangan

Wakacje: start!
Byłyśmy w raju. Nie żartuję. Przez cały, calutki tydzień. Idealna pogoda i zero ludzi. Mimo, że Koh Phangan słynie raczej z Full Moon Party, czyli comiesięcznej imprezy (za którą zresztą lawinowo zaczęły pojawiać się Half Moon Party, Black Moon Party, i tak dalej, i tym podobne), która przyciąga tabuny backpackerów i niewyżytych turystów wprost z Khao San lub okolicznych wysp, to nam się udało. Korzystając ze wskazówek mojego znajomego, wybrałyśmy spokojną wioskę rybacką Chaloklum na północy, a że nie trafiłyśmy ani na pełnię księżyca, ani na wysoki sezon, to ludzi było mniej, niż w noworoczny poranek na ulicach Poznania. Opalałyśmy się, jadłyśmy, opalałyśmy się, pływałyśmy, jadłyśmy, opalałyśmy się, pływałyśmy... I tak do znudzenia. Raz było też pływanie na wake'u za motorówką, raz wycieczka po wyspie (zwiedzanie chińskiej świątyni, wdrapywanie się na wodospad, który o tej porze roku okazał się wyschnięty, nurkowanie z fajką, przeprawa kajakami do pobliskiej wysepki i kąpiel w lagunie, a dla chętnych też przejażdżka na słoniach), a na koniec pobytu jeszcze masaż aloesowy, coby utrwalić naszą złocistą opaleniznę ;) Traf chciał, że Aga i Wiwi wymasowane zostały przez tzw. "lady boy'ów", czyli mężczyzn po zmianie płci (niekoniecznie całkowitej). W Tajlandii ich niemało i czasem naprawdę ciężko się zorientować, kto jest kim!

Raj
Raj rajem, ale nikt nie powiedział, że droga do raju jest łatwa i przyjemna; zwłaszcza, jeśli ma być niedroga. Najpierw była taksówka do metra, którym dojechałyśmy na główny dworzec kolejowy w Bangkoku Hua Lamphong. Potem pociąg z wagonami sypialnymi. Spanie - całkiem wygodne. Toaleta - lepiej przestać przyjmować jakiekolwiek płyny już dzień przed wyjazdem. Punktualność - jesteśmy w Tajlandii ( = wyjechaliśmy z prawie godzinnym opóźnieniem, a dotarliśmy na miejsce z prawie dwugodzinnym). Pociąg dowiózł nas do Surat Thani, gdzie czekał na nas autobus, którym po przeszło godzinie dotarłyśmy na portu Don Sak. Tam miał czekać na nas prom (miałyśmy bilet łączony pociąg - autobus - prom), ale że byłyśmy dość solidnie spóźnione - a w dodatku nadal w Tajlandii - to nie pozostało nam nic innego, jak usiąść grzecznie wraz z pozostałymi podróżującymi i czekać, by w końcu powlec się w stronę jedynego w porcie obiecująco wyglądającego budynku w poszukiwaniu jedzenia. Gdy w końcu nasz statek przycumował do portu, wsiadłyśmy na niego z nadzieję, że lada moment dotrzemy do celu. Nic bardziej mylnego! Podróż zajęła nam trzy (TRZY) godziny. Najpierw siedziałyśmy na pokładzie ciesząc się słońcem, potem zaczęłyśmy się rozbierać, aż wreszcie pozakładałyśmy bikini i ległyśmy na pokładzie, przeklinając upał i twardą podłogę. Gdy w końcu dobiłyśmy do Koh Phangan, znajdowałyśmy się na samym południu wyspy, a więc dokładnie po przeciwnej stronie, niż nasz hotelik. I nasze puste plaże. I nasze jedzenie... Nie było rady. Załadowałyśmy się na tzw. "taxi track" (podobne do songthaew, tyle że pełniło rolę taksówki) i za 200 bahtów od osoby (rozbój w biały dzień!) przedostałyśmy się do Chaloklum. A potem była już tylko kąpiel w morzu i zachód słońca.

W drodze powrotnej miałyśmy oczywiście powtórkę z rozrywki. Nawet z dodatkowymi atrakcjami, bo prawie uciekł nam nasz prom (co prawda byłyśmy w porcie 1,5h przed czasem, ale informacja była iście tajska), a potem przez kilka godzin musiałyśmy koczować na dworcu. Do Bangkoku wróciłyśmy w sobotę rano. Niby fajnie, niby tak samo, ale... ale ja jednak wolałabym mieszkać na wyspie!

Z Koh Phangan najważniejsze są oczywiście zdjęcia, a te będą - obiecuję. Póki co, dziewczyny i ja musimy dojść z nimi do ładu, a że jutro wieczorem wyjeżdżam do Laosu (tak! do Laosu!), to nie mam kiedy się tym zająć. Zajrzyjcie tu w przyszłym tygodniu, obejrzycie kawałek raju!


Edycja: wrzucam zdjęcia! :)


Pociąg nie był taki zły!
A tu przesiadka na prom. Jeszcze nie wiedziałyśmy, że podróż potrwa 3 godziny.

Ale u kresu czekała na nas nagroda! Ta plaża i huśtawka są przy naszym hoteliku.
Nawet na plaży nie może zabraknąć Domu Duchów!
Szukamy idealnego miejsca do plażowania (tu Wiwi)...
...ale w sumie to nie ma co szukać (tu Aga)...
...bo idealne miejsca są wszędzie!
Wycieczka
Aga i Wiwi na słoniu - nie mogły mi darować, że nie ma zdjęcia przodem!
Tutaj chińska świątynia (na zdjęciu czary - mary na szczęście)...
...a tu słońce daje nam się już chyba we znaki :)
No i znowu pusta plaża.
Wieczorem zdarzył się też bar (na zdjęciu rosyjski Jazz Bar),
a raz i masaż (po lewej stronie widać na stojaku benzynę w butelkach po tajskiej whisky).
Aga i Wiwi - odpoczynek od odpoczynku.
Ale najfajniejsze było pływanie na wake'u za motorówką!!
A to moje ulubione zdjęcie naszej trójki. Jesteśmy super piękne! :)
I na koniec w chustach, które były naszym podstawowym odzieniem.
Niestety czas już wracać. Żegnamy Koh Phangan!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz