sobota, 22 lutego 2014

Pran Buri - długi weekend i kawałek raju

Już chyba wiem, co lubię najbardziej!
Poniedziałek, wtorek, środa, czwartek i ufffff, piątek 14. lutego był wolny! Bynajmniej nie z okazji Walentynek, ale z powodu przypadającego wtedy buddyjskiego święta Magha Puja (święto ruchome, więc co roku przypada inaczej; można się też spotkać z nazwami Magha Bucha lub Makha Bucha, a i pewnie jeszcze paroma innymi). Czekałam na ten długi weekend z utęsknieniem, bo w końcu co trzy dni, to nie dwa! A i można wtedy coś konstruktywnego zrobić. Chelsea, Kiddee i ja uznaliśmy, że wypad nad morze zdecydowanie zalicza się do pomysłów konstruktywnych ;).

Najpierw planowaliśmy jakąś wyspę, ale że na najbliższej Koh Samet wszyscy już byliśmy nie raz, a pozostałe wydawały się trochę za daleko, to padło w końcu na Pran Buri (spotykana też pisownia łączna) - nadmorską prowincję oddaloną o około 250km na południe od Bangkoku. Znajduje się ona tuż za turystycznym Hua Hin, więc liczyliśmy na względny spokój i tajskie otoczenie. Nie pomyliliśmy się!

W piątek rano, po małych przygodach (uwaga: ze stacji Ekkamai NIE MA autobusów do Pran Buri; trzeba jechać aż na Southern Bus Terminal), złapaliśmy autobus jadący "dokądś" (w końcu nie dowiedzieliśmy się, dokąd) i mijający Pran Buri. Kierowca łaskawie zgodził się nas zabrać i wysadzić po drodze :). Po kilku godzinach wysiedliśmy na przystanku w małym miasteczku, nie wiedząc za bardzo, którędy i jak dalej iść. Orientowaliśmy się, w którą stronę jest morze, ale według Google Maps (dzięki Bogu za nasze telefony i Internet!), nie był to dystans do pokonania pieszo. Chcieliśmy znaleźć jakieś songthaew (wersja oszczędna) lub cokolwiek innego, co dowiozłoby nas do plaży, ale nawet taksówek nie było w pobliżu. Mimo, że Kiddee mówi po tajsku, to miejscowi nie bardzo wiedzieli, o co nam chodzi; okazało się, że prawie wszyscy, którzy zapuszczają się w te strony, są zmotoryzowani, więc nie mają takich problemów ;). W końcu dogadaliśmy się z taksówkarzem, który nie był taksówkarzem (za to miał samochód), żeby zawiózł nas tam, gdzie chcieliśmy (czyli "w stronę wody", bo zakwaterowania mieliśmy szukać dopiero później), i dobrze się stało, bo dystans ten faktycznie nie był do pokonania na piechotę. No i wtedy zaczęły się nasze wakacje!

Tu wysadziła nas taksówka i dalej trzeba było iść
Ale mimo gorąca, humory dopisywały!
Najpierw dobra godzina marszu z plecakami i w pełnym słońcu, za to wzdłuż plaży i z przyjemnym wiatrem (potem odkryliśmy, że jest to miejscówka kitesurferów), później wymarzony prysznic w cudem znalezionym ośrodku wypoczynkowym (bardzo przyjemne miejsce, jeśli nie liczyć pająka wielkości dłoni, który nieźle nas przestraszył jeszcze tego samego wieczoru; żałuję że nie uchwyciłam na zdjęciu chwili, gdy miejscowy Taj, wyposażony w kij i szmatę, sprawnie go obezwładnił!), a w końcu przejażdżka wzdłuż morza na wypożyczonych rowerach do oddalonego o zaledwie dwa kilometry cypelka, gdzie wraz ze zgromadzonymi miejscowymi legliśmy na plażowych leżakach i zajadając się przysmakami z porozstawianych na piasku straganów, świętowaliśmy Magha Puja.



Jedziemy na cypelek
Wieczorne świętowanie Magha Puja
Niespodzianka!

Następnego dnia wypożyczyliśmy skutery z planem dostania się do Parku Narodowego Khao Sam Roi Yot (Khao Sam Roi Yot National Park) oraz mieszczących się na jego terenie jaskini Phraya Nakhon i plaży. Do pokonania mieliśmy prawie 30 kilometrów, ale droga była prze-pię-kna, a nowe doświadczenie z automatycznym skuterem - bezcenne (NIC nie trzeba robić!). W parku czekała nas opłata za wejście 200 bahtów od faranga ("białego") i 40 bahtów od Taja... Cóż za niesprawiedliwość! Chelsea i ja próbowałyśmy zagadać po tajsku i ładnie się uśmiechnąć, ale sprzedawcy biletów byli nieubłagani. Bilet zniżkowy dostał więc tylko Kiddee :(. Ale szybko o tym wszystkim zapomnieliśmy, bo okazało się, że czeka nas dużo większy wysiłek, niż zakładaliśmy. Najpierw była wspinaczka (w górę, a potem w dół), żeby dostać się do plaży. Piękna! Ale zdecydowaliśmy, że aby zasłużyć sobie na lenistwo, musimy najpierw odhaczyć jaskinię. I tutaj dopiero zaczęły się schody... Wdrapywanie się na górę zajęło nam dobre 30 minut (przypominam o nieco wyższej niż w Polsce temperaturze powietrza!), po których tak trzęsły mi się nogi, że byłabym wstanie zapłacić pierwszej chętnej osobie za zniesienie mnie na dół ;). Za to jaskinia sama w sobie robiła wrażenie. Duża, oświetlona od góry naturalnym światłem i z podpisami królów na ścianach! ;) Gdy w końcu jednak zwlekliśmy się na dół, kupiliśmy Colę i lody, i z ulgą legliśmy na plaży. Była też oczywiście kąpiel w morzu! Wkrótce jednak nadszedł czas powrotu, bo nie chcieliśmy wracać do domu po ciemku (a z plaży trzeba się było przecież jeszcze wdrapać pod górę, a potem zejść na dół do miejsca, gdzie zostawiliśmy skutery). Gdyby ktoś mnie zapytał, co było najpiękniejsze w ciągu tego całego dnia, to chyba bym powiedziała, że droga powrotna w promieniach zachodzącego słońca.

Rano wypożyczyliśmy skutery
Po drodze mijaliśmy rybackie wioski...
...i pracujących Tajów.
W dodatku było całkiem pusto!
Mijane widoczki
W końcu dotarliśmy do parku; trzeba było się trochę powspinać, żeby potem zejść do plaży!
Za to po drodze było na co popatrzeć
 
Aż trudno uwierzyć, że nie byliśmy na wyspie!
Po wspinaczce numer dwa, dotarliśmy też w końcu do jaskini
Była w niej też kapliczka!
Plażę zostawiliśmy sobie na deser...
...i nie mogłyśmy się nią nacieszyć!
Więc się trochę wygłupiałyśmy :)
Nawet całkiem sporo ;)
A potem trzeba było wracać!
Ale to była chyba najlepsza część wycieczki!
O, tu widać mnie w lusterku!
Ruch uliczny
Cała trójka
Chelsea i Kiddee

W niedzielę rano musieliśmy się jakoś zorganizować z transportem do Bangkoku. Generalnie mieliśmy wrażenie, że nikt nic nie wie, a pytanie, jak i czym dostać się na przystanek autobusowy - jeśli w ogóle jakiś autobus ma szansę koło niego przejeżdżać - to pytanie nie z tej ziemi. W końcu udało nam się załatwić busik, który odebrał nas po południu z wyznaczonego miejsca. Wcześniej jednak wygrzaliśmy się na plaży, wykąpaliśmy w morzu (fale były naprawdę niezłe!) i zjedliśmy przepyszny lunch w knajpce nad samą wodą (z widokiem na kitesurferów;)). Tak bardzo nie chciało nam się wracać do Bangkoku! Ale nie było rady. Następnego dnia czekała nas wszystkich praca!

Ostatni dzień - Kiddee zrobił nam zdjęcie w lusterku!
Pożegnalny lunch


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz