|
Już chyba wiem, co lubię najbardziej! |
Poniedziałek, wtorek, środa, czwartek i ufffff, piątek 14. lutego był wolny! Bynajmniej nie z okazji Walentynek, ale z powodu przypadającego wtedy buddyjskiego święta Magha Puja (święto ruchome, więc co roku przypada inaczej; można się też spotkać z nazwami Magha Bucha lub Makha Bucha, a i pewnie jeszcze paroma innymi). Czekałam na ten długi weekend z utęsknieniem, bo w końcu co trzy dni, to nie dwa! A i można wtedy coś konstruktywnego zrobić. Chelsea, Kiddee i ja uznaliśmy, że wypad nad morze zdecydowanie zalicza się do pomysłów konstruktywnych ;).
Najpierw planowaliśmy jakąś wyspę, ale że na najbliższej Koh Samet wszyscy już byliśmy nie raz, a pozostałe wydawały się trochę za daleko, to padło w końcu na Pran Buri (spotykana też pisownia łączna) - nadmorską prowincję oddaloną o około 250km na południe od Bangkoku. Znajduje się ona tuż za turystycznym Hua Hin, więc liczyliśmy na względny spokój i tajskie otoczenie. Nie pomyliliśmy się!
W piątek rano, po małych przygodach (uwaga: ze stacji Ekkamai NIE MA autobusów do Pran Buri; trzeba jechać aż na Southern Bus Terminal), złapaliśmy autobus jadący "dokądś" (w końcu nie dowiedzieliśmy się, dokąd) i mijający Pran Buri. Kierowca łaskawie zgodził się nas zabrać i wysadzić po drodze :). Po kilku godzinach wysiedliśmy na przystanku w małym miasteczku, nie wiedząc za bardzo, którędy i jak dalej iść. Orientowaliśmy się, w którą stronę jest morze, ale według Google Maps (dzięki Bogu za nasze telefony i Internet!), nie był to dystans do pokonania pieszo. Chcieliśmy znaleźć jakieś songthaew (wersja oszczędna) lub cokolwiek innego, co dowiozłoby nas do plaży, ale nawet taksówek nie było w pobliżu. Mimo, że Kiddee mówi po tajsku, to miejscowi nie bardzo wiedzieli, o co nam chodzi; okazało się, że prawie wszyscy, którzy zapuszczają się w te strony, są zmotoryzowani, więc nie mają takich problemów ;). W końcu dogadaliśmy się z taksówkarzem, który nie był taksówkarzem (za to miał samochód), żeby zawiózł nas tam, gdzie chcieliśmy (czyli "w stronę wody", bo zakwaterowania mieliśmy szukać dopiero później), i dobrze się stało, bo dystans ten faktycznie nie był do pokonania na piechotę. No i wtedy zaczęły się nasze wakacje!
|
Tu wysadziła nas taksówka i dalej trzeba było iść |
|
Ale mimo gorąca, humory dopisywały! |
Najpierw dobra godzina marszu z plecakami i w pełnym słońcu, za to wzdłuż plaży i z przyjemnym wiatrem (potem odkryliśmy, że jest to miejscówka kitesurferów), później wymarzony prysznic w cudem znalezionym ośrodku wypoczynkowym (bardzo przyjemne miejsce, jeśli nie liczyć pająka wielkości dłoni, który nieźle nas przestraszył jeszcze tego samego wieczoru; żałuję że nie uchwyciłam na zdjęciu chwili, gdy miejscowy Taj, wyposażony w kij i szmatę, sprawnie go obezwładnił!), a w końcu przejażdżka wzdłuż morza na wypożyczonych rowerach do oddalonego o zaledwie dwa kilometry cypelka, gdzie wraz ze zgromadzonymi miejscowymi legliśmy na plażowych leżakach i zajadając się przysmakami z porozstawianych na piasku straganów, świętowaliśmy Magha Puja.
|
Jedziemy na cypelek |
|
Wieczorne świętowanie Magha Puja |
|
Niespodzianka! |
Następnego dnia wypożyczyliśmy skutery z planem dostania się do Parku Narodowego Khao Sam Roi Yot (Khao Sam Roi Yot National Park) oraz mieszczących się na jego terenie jaskini Phraya Nakhon i plaży. Do pokonania mieliśmy prawie 30 kilometrów, ale droga była prze-pię-kna, a nowe doświadczenie z automatycznym skuterem - bezcenne (NIC nie trzeba robić!). W parku czekała nas opłata za wejście 200 bahtów od faranga ("białego") i 40 bahtów od Taja... Cóż za niesprawiedliwość! Chelsea i ja próbowałyśmy zagadać po tajsku i ładnie się uśmiechnąć, ale sprzedawcy biletów byli nieubłagani. Bilet zniżkowy dostał więc tylko Kiddee :(. Ale szybko o tym wszystkim zapomnieliśmy, bo okazało się, że czeka nas dużo większy wysiłek, niż zakładaliśmy. Najpierw była wspinaczka (w górę, a potem w dół), żeby dostać się do plaży. Piękna! Ale zdecydowaliśmy, że aby zasłużyć sobie na lenistwo, musimy najpierw odhaczyć jaskinię. I tutaj dopiero zaczęły się schody... Wdrapywanie się na górę zajęło nam dobre 30 minut (przypominam o nieco wyższej niż w Polsce temperaturze powietrza!), po których tak trzęsły mi się nogi, że byłabym wstanie zapłacić pierwszej chętnej osobie za zniesienie mnie na dół ;). Za to jaskinia sama w sobie robiła wrażenie. Duża, oświetlona od góry naturalnym światłem i z podpisami królów na ścianach! ;) Gdy w końcu jednak zwlekliśmy się na dół, kupiliśmy Colę i lody, i z ulgą legliśmy na plaży. Była też oczywiście kąpiel w morzu! Wkrótce jednak nadszedł czas powrotu, bo nie chcieliśmy wracać do domu po ciemku (a z plaży trzeba się było przecież jeszcze wdrapać pod górę, a potem zejść na dół do miejsca, gdzie zostawiliśmy skutery). Gdyby ktoś mnie zapytał, co było najpiękniejsze w ciągu tego całego dnia, to chyba bym powiedziała, że droga powrotna w promieniach zachodzącego słońca.
|
Rano wypożyczyliśmy skutery |
|
Po drodze mijaliśmy rybackie wioski... |
|
...i pracujących Tajów. |
|
W dodatku było całkiem pusto! |
|
Mijane widoczki |
|
W końcu dotarliśmy do parku; trzeba było się trochę powspinać, żeby potem zejść do plaży! |
|
Za to po drodze było na co popatrzeć |
| | |
Aż trudno uwierzyć, że nie byliśmy na wyspie! |
|
Po wspinaczce numer dwa, dotarliśmy też w końcu do jaskini |
|
Była w niej też kapliczka! |
|
Plażę zostawiliśmy sobie na deser... |
|
...i nie mogłyśmy się nią nacieszyć! |
|
Więc się trochę wygłupiałyśmy :) |
|
Nawet całkiem sporo ;) |
|
A potem trzeba było wracać! |
|
Ale to była chyba najlepsza część wycieczki! |
|
O, tu widać mnie w lusterku! |
|
Ruch uliczny |
|
Cała trójka |
|
Chelsea i Kiddee |
W niedzielę rano musieliśmy się jakoś zorganizować z transportem do Bangkoku. Generalnie mieliśmy wrażenie, że nikt nic nie wie, a pytanie, jak i czym dostać się na przystanek autobusowy - jeśli w ogóle jakiś autobus ma szansę koło niego przejeżdżać - to pytanie nie z tej ziemi. W końcu udało nam się załatwić busik, który odebrał nas po południu z wyznaczonego miejsca. Wcześniej jednak wygrzaliśmy się na plaży, wykąpaliśmy w morzu (fale były naprawdę niezłe!) i zjedliśmy przepyszny lunch w knajpce nad samą wodą (z widokiem na kitesurferów;)). Tak bardzo nie chciało nam się wracać do Bangkoku! Ale nie było rady. Następnego dnia czekała nas wszystkich praca!
|
Ostatni dzień - Kiddee zrobił nam zdjęcie w lusterku! |
|
Pożegnalny lunch |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz