poniedziałek, 10 lutego 2014

Kuala Lumpur, Malezja (dzień 3.)

Dzień 3.

Niedzielę także postanowiliśmy spędzić poza miastem - tym razem wręcz na łonie natury. Pojechaliśmy do Kepong, miasteczka oddalonego o około 20km na północy - zachód od centrum Kuala Lumpur, gdzie naszym celem był FRIM (Forest Research Institue Malaysia), a wraz z nim las tropikalny i zawieszony na wysokości 30 metrów "Canopy Walkway", czyli przejście wśród koron drzew po zawieszonych na linach kładkach.


Wyobraźcie sobie upał, las tropikalny i niemalże kompletną pustkę. Na początku wręcz zwątpiliśmy, czy jesteśmy we właściwym miejscu! Cały park zajmuje olbrzymią powierzchnię i stanowi pewnego rodzaju enklawę (jest tam nawet szkoła i kilka domów). Najpierw idzie się wzdłuż asfaltowej drogi otwartej dla uprzywilejowanych samochodów - na tym etapie nie wiedzieliśmy jeszcze, że czeka nas jakakolwiek wspinaczka. Dalej minęliśmy informację turystyczną, do której chwilę później musieliśmy zawrócić, bo okazało się, że tylko tam można kupić bilety na znajdujący się prawię godzinę drogi dalej Canopy Walkway (nadal jesteśmy wdzięczni przypadkowo spotkanym turystom za tę informację!). W końcu weszliśmy do lasu; było bardzo zielono i tropikalnie, ale przeraźliwie duszno. No i przez pierwsze kilkaset metrów w miarę płasko (ta mała na zdjęciu to ja!).


Nagle jednak droga zrobiła się stroma... Przy 20 stopniach mniej, byłaby to naprawdę przyjemna wspinaczka, ale w malezyjskich warunkach - mimo że nadal sympatycznie - to jednak byliśmy zlani potem od stóp do głów. Lub raczej na odwrót... Ale wciąż z prawie-uśmiechem na twarzy! :)


Gdy po około 45 minutach wdrapywania się dotarliśmy na górę - a tym samym do Canopy Walkway - byliśmy niemalże wśród koron drzew i wiedzieliśmy już, że było warto! Nawet mimo nie najlepszego wyglądu ;).


A potem pokazaliśmy bilety, weszliśmy na kładkę i... przypomniałam sobie, że drewniana kładka w lesie deszczowym w środku Malezji niekoniecznie przeszła testy bezpieczeństwa i że chyba jednak mam lęk wysokości! :D Nie było oprócz nas innych ludzi (dopiero później pojawiły się za nami trzy zasapane osoby), a kładki o łącznej długości 150 metrów kołysały się przy każdym kroku. A pod stopami korony drzew! Krótki, ale jakże ekscytujący spacer! :)




Syci wrażeń, zaczęliśmy schodzić w dół, co jednak okazało się - jak zwykle! - bardziej męczące, niż w górę (zwłaszcza dla moich kolan). Po drodze znaleźliśmy mały strumyk, gdzie trochę posiedzieliśmy mocząc stopy, a potem zeszliśmy już na sam dół, mijając grupkę Malezyjczyków odpoczywających nad wątpliwej czystości pobliskim bajorem i ich kąpiące się dzieci.


Mimo upału, kąpiel więc sobie darowaliśmy, za to chwilę później dotarliśmy do małej, bardzo lokalnej kawiarenki, gdzie skusiliśmy się na malezyjski deser Ice Kacang, czyli rozdrobniony, wręcz "zmielony" lód z syropem i dodatkami (ja nie jestem fanką dziwacznych galaretek i równie dziwacznych kandyzowanych owoców - popularnych także w Tajlandii - więc ograniczyłam się do orzeszków ziemnych i gałki loda). Na tę temperaturę okazał się idealny!


Wracając pociągiem z FRIMu do Kuala Lumpur zdecydowaliśmy, że to jeszcze nie czas do domu. Chcieliśmy por raz kolejny spróbować szczęścia i sfotografować Petronas Towers nocą (fotografować chciał głównie Pat, bo mnie satysfakcjonowało samo oglądanie). Wymagało to od nas - przede wszystkim od Pata - trochę cierpliwości (ustawianie aparatu, statywu, itd.), zwłaszcza że byliśmy bardzo zmęczeni, ale tym razem się udało! Fotograf dobry, to i zdjęcia ładne :). To, na którym jesteśmy razem, udało się zrobić samowyzwalaczem. I tym oto miłym akcentem skończyliśmy dzień!





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz