Lot był w moje urodziny wieczorem, czyli w czwartek 23. stycznia. W ostatniej chwili dołączył do mnie Pat - ten sam, z którym byłam w Laosie (nie wszyscy pracują od poniedziałku do piątku, jak widać). Wylądowaliśmy dobrze po północy i trochę się martwiliśmy, że nie uda nam się już złapać autobusu do centrum (według naszego przewodnika, ostatni odjeżdżał w momencie, gdy stanęliśmy na płycie lotniska), ale okazało się, że było ich jeszcze pod dostatkiem, najwyraźniej czekających na resztę pasażerów. Pierwsze wrażenie: GORĄCO. Naprawdę, dużo goręcej, niż w Tajlandii. Niby temperatury podawane dla Kuala Lumpur były tylko nieco wyższe, niż dla Bangkoku, ale zasadniczą różnicę stanowiła wilgotności powietrza (jak później sprawdziliśmy, dla Bangkoku wynosiła ona wówczas około 60%, a dla KL przeszło 80%). Dojechaliśmy autobusem do dworca głównego i stamtąd musieliśmy już złapać taksówkę. Kolejne zaskoczenie - taksówka była raczej rzęchem bez klimy, niż wygodną Toyotą z bangkockich ulic. Dojechaliśmy do naszego hostelu, który okazał się dużo gorszy, niż zakładaliśmy (za wcale nie takie małe pieniądze) i bez Internetu ("wczoraj popsuło się Wi-Fi, ale jutro powinno już działać!"). Mimo, że dochodziła 3.00 w nocy, postanowiliśmy poszukać jeszcze jakiegoś sklepu i kupić wodę. Kolejne zaskoczenie - wszystko droższe, niż w Tajlandii, a czasem nawet niż w Polsce! Ostatecznie z wodą pod pachą i bacznie obserwowani przez nazbyt tłumnie jak na tę godzinę zgromadzonych na ulicy Hindusów i czarnoskórych (zorientowaliśmy się potem, że było to typowe dla Butik Bintang - naszej dzielnicy - zwłaszcza w godzinach nocnych) zobaczyliśmy ten oto znak:
I tak niechlubnie zaczęliśmy od łapania Wi-Fi w McDonald'sie (było już dobrze po 3.30), żeby połączyć się z cywilizacją i poinformować świat o naszym dotarciu na miejsce ;). W końcu wróciliśmy do naszego nie najlepszej klasy hostelu i mimo, że nie mogłam przestać myśleć o chowających się pod łóżkiem karaluchach (których być może wcale tam nie było), to zasnęłam natychmiast.
Dzień 1
Wstaliśmy po kilku godzinach obudzeni przez budzik - nie było czasu na spanie, bo musiałam przed południem załatwić w tajskiej ambasadzie wizę. Mimo upału, postanowiliśmy z mapą w ręce dojść tam na piechotę. Wystarczyło, że przeszliśmy kilka przecznic, a już znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie - mnóstwo wieżowców, eleganckich apartamentów i... szerokie chodniki (miła odmiana po tych dziurawych tajskich!). Zaraz też naszym oczom ukazały się osławione Petronas Towers, które w ciągu dnia tak naprawdę zlewały się z otaczającymi je budynkami, ale wieczorem, oświetlone, naprawdę robiły wrażenie.
Oczywiście nudno by było, gdybyśmy znaleźli ambasadę tak od razu. Po 20 minutach miałam już koszulkę przylepioną do pleców, a dopiero po godzinie z radością i ulgą usiadłam z numerkiem w ręku w kolejce do okienka. Niestety, minęło kolejne pól godziny, a radość i ulga prysły, bo moje podanie o wizę (turystyczną!) odrzucono. Po prostu, bez powodu. Chcieli ode mnie przedziwnych dokumentów (np. wykazu polskiego konta z podpisem banku), których oczywiście nie jestem w stanie załatwić będąc w Azji. Przypuszczam, że prawdziwym powodem mógł być natłok pieczątek w moim paszporcie (choć w rzeczywistości miałam dotychczas tylko dwie wizy non-B i JEDNĄ turystyczną, którą dostałam jeszcze w Polsce przed pierwszym wylotem) i wybitnie zły humor pani w okienku, która skwitowała wszystko stwierdzeniem "to twój problem", co było bardzo nie w porządku. Jak tylko jednak wyszłam z ambasady, postanowiłam szybko o wszystkim zapomnieć i cieszyć się wakacjami w Malezji (po powrocie do Tajlandii przysługiwało mi przecież jeszcze 30 dni bez wizy). Zaczęłam więc od "ciastka pocieszenia" :).
Ruszyliśmy potem w stronę Petronas Twin Towers, które widzieliśmy dotychczas tylko z daleka, zahaczając po drodze o chińską świątynię, udekorowaną już na Nowy Rok (obchodziliśmy go tydzień później, czyli w miniony weekend). Wieże zrobiły na nas wrażenie, chociaż fakt, że znaczną ich część zajmuje po prostu centrum handlowe, trochę mnie rozczarował!
Dalej było włóczenie się po mieście i bolące nogi. Poszliśmy do China Town , gdzie zjedliśmy pyszne, indyjskie curry (wiem, że jedzenie indyjskie w malezyjskiej dzielnicy chińskiej brzmi zabawnie, ale różnorodność kulturowa jest tu tak duża, że wbrew pozorom była to chyba najwłaściwsza decyzja, jaką podjęliśmy).
Kolejne zdziwienie: zaopatrzenie malezyjskiego 7-11 (Seven Eleven) jest zupełnie inne, niż tajskiego. Niby uboższe, ale z drugiej strony z większą liczbą europejskich produktów i znanych nam marek. No i droższe. Ale dzięki Bogu, że w ogóle jest, bo nasze zapotrzebowanie na wodę było wyjątkowo wysokie! Tego dnia poszliśmy jeszcze zobaczyć drugą "słynną wieżę", czyli Menara Tower. Po drodze spotkaliśmy paru taksówkarzy, z których większość wyglądała tak:
Tak to jest, gdy na dworze gorąco, a samochód bez klimy! My też już ledwo powłóczyliśmy nogami. O, właśnie taka byłam zachwycona szukaniem kolejnego meczetu (większość mieszkańców Malezji to wyznawcy Islamu), który tutaj jest już na szczęście za moimi plecami (Masjid Jamek).
I kolejne zaskoczenie na koniec dnia - ściemnia się znacznie później, niż w Tajlandii! Nieświadomi więc godziny, wróciliśmy do hostelu dosyć późno. Zahaczyliśmy jeszcze po drodze o całkiem znaną w naszej dzielnicy "food stall street" (nie mam pojęcia, jak to przetłumaczyć, bo "ulica z ulicznym jedzeniem" brzmi dosyć niefortunnie; ale o to właśnie chodzi), pełną ludzi, smaków i zapachów.
Wiedzieliśmy już, znowu się nie wyśpimy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz