Dzień 4.
W poniedziałek wieczorem wracaliśmy już do Bangkoku, więc w ciągu dnia postanowiliśmy pochodzić jeszcze trochę po centrum KL. Zaczęliśmy od... największej na świecie maszyny sprzedającej zabawki zamknięte w plastikowych kulkach (każdy na pewno kojarzy tego typu atrakcje z nadmorskich kurortów!). Nie była ona obecnie w użyciu (niewykluczone, że uruchamiają ją na specjalne okazje), ani nawet nie była nigdzie wspomniana jako obowiązkowy punkt wycieczki, ale znajdowała się niedaleko naszego hostelu, więc chciałam mieć z nią zdjęcie :).
Następnie wsiedliśmy w BTS (kolejka nadziemna w Malezji nie nazywa się oczywiście "BTS", ale tak ją ochrzciliśmy) i pojechaliśmy w stronę China Town, gdzie byliśmy już pierwszego dnia. Najpierw weszliśmy do Sri Mahamariamman, najbogatszej i najstarszej na świecie funkcjonującej świątyni hinduskiej. Była ona nieduża i tak wtopiona w otoczenie, że niewiele brakowało, abyśmy koło niej jedynie przeszli.
Paskudny upał i kompletnie nieruchome powietrze przegnały nas jednak szybko do znajdującego się w pobliżu Central Market, obowiązkowego punktu programu wśród turystów zwiedzających Dzielnicę Chińską. Sprzedawano tam głównie pamiątki, które niekoniecznie nas interesowały, ale była też klimatyzacja i jedzenie, a tego właśnie szukaliśmy ;). Central Market przypomina trochę JJ Market na bangkockim Chatuchak.
W międzyczasie przeanalizowaliśmy mapę i doszliśmy do wniosku, że do Dzielnicy Indyjskiej (Little India), gdzie też chcieliśmy pójść, było niedaleko. Dotarliśmy tam faktycznie po 15 minutach (mimo, że ludzie pytani na ulicy mówili z przerażeniem, że to jest BARDZO daleko i pieszo raczej nie dojdziemy; najwyraźniej poziom aktywności fizycznej Malezyjczyków jest identyczny, jak Tajów), zatapiając się niemalże natychmiast w tę swoistą, hinduską enklawę.
Po krótkim spacerze wróciliśmy do China Town, skąd chcieliśmy udać się do znajdującego się niedaleko (jak nam się wydawało) parku i tam spożytkować, bardziej lub mniej aktywnie, resztę dnia. Ledwo ruszyliśmy we wskazanym nam kierunku, a natrafiliśmy na bardzo przyjazne centrum informacji turystycznej (Kuala Lumpur City Gallery), o którym nie wspominał ani nasz książkowy przewodnik, ani żadna z przestudiowanych przez nas stron internetowych w stylu "10 najważniejszych rzeczy do zobaczenia w KL". A od takiego centrum właśnie bym zaczęła! Niewielkie, ale z ciekawie opisaną historią Malezji, darmowym wi-fi, interaktywną makietą Kuala Lumpur z krótkim pokazem i oferowanymi bezpłatnymi wycieczkami po różnych dzielnicach miasta, na które dla nas było już niestety za późno, czego nie mogliśmy odżałować.
Gdy już uzupełniliśmy swoją wiedzę o Malezji, postanowiliśmy ruszyć dalej w stronę upatrzonego wcześniej parku. Trochę pomyliliśmy drogi i właściwie przez przypadek znaleźliśmy się tuż obok Masjid Negara, czyli Meczetu Narodowego. Skorzystaliśmy oczywiście z okazji i weszliśmy do środka! Wcześniej jednak musiałam włożyć specjalną szatę, zakrywającą mnie od czubka głowy aż po stopy. Przekonałam się, że może być jednak jeszcze goręcej!
Przy okazji gubienia się, natrafiliśmy w przejściu podziemnym na taki o to ciekawy mural. Myślę, że historycy byliby w stanie wiele z niego odczytać:
Według mapy, szukany przez nas park miał być bardzo blisko meczetu, ale... znowu pomyliliśmy drogi i nie mieliśmy już siły zawracać (chyba zapomniałam o tym wspomnieć, ale oznakowania w Malezji są fatalne!), zwłaszcza że czas też powoli zaczynał już nas gonić. Liczę jednak na to, że wiele nie straciliśmy! Zanim dotarliśmy do naszego hostelu, gdzie zostawiliśmy spakowane bagaże, usiedliśmy jeszcze przy pożegnalnej kawie. A potem był już tylko pośpiech, podróż na lotnisko i ostatnie spojrzenie na Malezję z okna samolotu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz