poniedziałek, 10 lutego 2014

Kuala Lumpur, Malezja (dzień 2.)

Dzień 2.

W sobotę postanowiliśmy zobaczyć Jaskinie Batu (Batu Caves) znajdujące się nieco ponad 15 kilometrów na północ od centrum miasta. Najpierw złapaliśmy kolejkę nadziemną (podobna do bangkockiego BTS-u, tylko zdecydowanie starsza), którą dostaliśmy się na dworzec główny.


Tam wsiedliśmy w pociąg, który w niecałe pół godziny dowiózł nad do celu. Przywitał nas gwar, stragany z jedzeniem i koralikami oraz lekki smrodek ("Wygląda i pachnie jak w Indiach" - skomentował Pat). Przy głównym wejściu było też kilka niedużych świątyń oraz pomnik Hanumana, hinduskiego boga małp:



Samo wejście natomiast stanowiły strome schody, nad którymi górował najwyższy na świecie pomnik Murugana (prawie 43 metry), boga wojny i zwycięstwa.


Pokonanie schodów nie było problemem, były nim za to małpy, których ja osobiście szczerze nie znoszę. Małpy to małe, wredne zwierzątka, które wyrywają turystom z rąk, co popadnie. Naprawdę nie rozumiem zachwytu niektórych ludzi nad tymi włochatymi potworkami! Przebiegłam więc te nieszczęsne schody szybciej, niż zamierzałam ;).



Na szczycie trochę się rozczarowałam - ta ogólnodostępna jaskinia (wejście bezpłatne) składała się z jednego, dużego pomieszczenia z małą świątynią pośrodku; w dodatku wcale nie było chłodniej, na co po cichu liczyłam. Za to co innego było ciekawe: mimo, że Batu są popularnym miejscem wśród turystów - także tych białych - to zdecydowaną większość stanowili Hindusi. Największe wrażenie zrobiły na mnie ich stroje! Zwłaszcza kobiet i dzieci, które w kolorowych ubrankach i z mnóstwem brzęczącej biżuterii wyglądały przeuroczo. Niektórzy zgodzili się nawet dla mnie zapozować :).




Nie do końca syci wrażeń, postanowiliśmy zwiedzić jeszcze tę płatną część jaskiń, gdzie wejście było już tylko z przewodnikiem, kaskami i latarkami. Warto było!



Zadowoleni z wycieczki, zaczęliśmy kierować się już w stronę wyjścia. Ponownie pokonaliśmy schody, tym razem mając piękny widok na miasto (choć ja akurat pstryknęłam tylko zdjęcie i zbiegłam na dół, uciekając przed małpami), a potem powłóczyliśmy się po straganach, gdzie górowały hinduskie słodkości.




Skusiłam się nie tylko na wspomniane słodkości, ale też na tradycyjny, hinduski tatuaż z henny na dłoni! Wykonanie go zajęło dosłownie kilka sekund, a zakochałam się w nim od razu. Szkoda, że utrzymał się zaledwie przez przez kilka dni!



W końcu wsiedliśmy w pociąg powrotny do Kuala Lumpur, a w nim - tak jak i w tym poprzednim oraz wszystkich następnych - wydzielony był oddzielny przedział dla kobiet. Ponieważ byłam z Patem, to usiedliśmy razem w przedziale mieszanym, jednak będą sama, zdecydowanie wybrałabym ten pierwszy; przez cała cztery dni w KL byłam nieustannie mierzona przez mężczyzn (chociaż szorty nie są akurat w Malezji niczym niestosownym i nosi je cała nie-muzułmańska część kraju), co raczej obniżało moje poczucie komfortu.


Zamiast wrócić prosto do domu, pojechaliśmy jeszcze do parku na obrzeżach miasta, skąd mieliśmy nadzieję mieć ładny widok na oświetlone wieżowce w centrum miasta, zwłaszcza Petronas Towers. Niestety, plan nie wypalił, bo widok zaburzyła nam nieco autostrada i plac budowy kolejnych drapaczy chmur. Znaleźliśmy jednak co innego - punkt z naturalnym masażem stóp, składający się z kamieni różnej wielkości, odpowiednio oszlifowanych i ustawionych pod różnym kątem. Udało mi się przejść tylko po tych najbardziej płaskich... Była to zdecydowanie wersja azjatycka! :D






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz