Tytuł zawiera już chyba wszystko, co chciałam napisać ;). Od powrotu z Pran Buri nic, tylko praca. No i weekendowe pływanie jako nagroda pocieszenia! Nawet zeszłą niedzielę spędziłam do południa w szkole, bo dzieciaki miały testy wstępne (hahaha... niestety i tak wszyscy wiemy, kto i na jakiej zasadzie się dostał, jeszcze pewnie przed egzaminami) i ktoś musiał ich pilnować. Ich, czyli maluchów, bo to były... testy wstępne do pierwszej klasy z - uwaga - przyrody, matematyki, angielskiego i tajskiego. Nie, żeby tajskie dzieci były takie bystre... To niestety tylko ich niezbyt lotni rodzice, dla których papier, zaświadczenie, test, certyfikat i wszystko inne, co w nazwie ma choćby jedno trudne słowo, jest dużo ważniejsze, niż rzeczywista wiedza (to nie jest tylko przypadek relacji rodzic - dziecko; tak wygląda całe tajskie społeczeństwo). Więc zaczynając tydzień pracy w niedzielę, skończyłam go w piątek... późnym wieczorem, bo obchodziliśmy oficjalne zakończenie roku szkolengo (z występami dzieci, pokazami, grami, jedzeniem, itd.). Zakończenie było dlatego, bo miniony tydzień miał być ostatnim (teraz byłyby już tylko egzaminy, a później, do końca miesiąca, tzw. "papierkowa robota"), ale... kilka dni wcześniej dyrekcja postanowiła, że przedłużamy zajęcia jednak o jeszcze jeden tydzień. Nie ma to oczywiście żadnego sensu, zwłaszcza, że w oficjalnych dziennikach musimy wpisać wszystkim dzieciom obecność do... końca marca, czyli aż trzy tygodnie dłużej, niż rzeczywiście chodzą do szkoły! Dlaczego? Dobre pytanie. W każdym razie, na pewno ktoś na tym co nieco zarabia.
W międzyczasie nocowała jeszcze u mnie Zuzka, która po skończonym obozie w Thai Wake Parku pojechała na kilka dni na Koh Chang (no i znowu nie mamy zdjęcia), a wczoraj widziałam się z Klaudią - chodziłyśmy razem do liceum! - i Radkiem, którzy w Bangkoku są niemalże tylko przejazdem i po prostu trzeba się było zobaczyć :). Zdjęcie tym razem jest, ale nie w moim aparacie, więc do wglądu później.
I w ten właśnie sposób nie mam się kiedy wyspać. I jeszcze teraz ten blog!
Ale na końcu - jak to mawiała jedna z moich nauczycielek (chyba pani od polskiego?!) - "kwiatek do kożuszka", czyli odwieczny temat mojej wizy. A więc dwa tygodnie temu znowu przegrałam z tajską biurokracją, tym razem doszczętnie. Ale to już po prostu jakiś koszmarny pech! Pojechałam najpierw z Joy (asystentka ze szkoły) do biura imigracyjnego i przedłużyłyśmy moje pobytowe 30 dni (te, które dostałam przy wjeździe do Tajlandii z Malezji) o kolejne siedem (nie, nie za darmo); tego wymagali do wydania mi tej nieszczęsnej, nowej wizy non-B, na którą mam wszystkie papiery (Joy dzwoniła wcześniej i upewniała się kilka razy, czy aby na pewno). Jak już się z tym uporałyśmy i pojechałyśmy do kolejnego urzędu, już konkretnie po wizę (czyli było to jakieś 1,5h stania w korkach później), dowiedziałyśmy się, że... oh, drobiazg, jednak muszę mieć o ileś tam dni więcej przed upływem daty ważności pieczątki, niż powiedzieli nam wcześniej. Byłam zła i rozczarowana, ale nie pozostało mi nic innego, jak... kupić kolejny bilet dokądś i cieszyć się krótkimi wakacjami ;). Padło na Birmę! Lecę jutro wieczorem i nie idę już do żadnej ambasady, bo z kolei na kwiecień zaplanowałam wakacje w Wietnamie, który zwiedzać będę razem z siostrą (sic!), więc teraz załatwianie nowej wizy nie ma już sensu. Jadę do Rangunu (Yangon), gdzie będę całe dwa dni; zatrzymuję się u znajomych, którzy mimo, że pracują, to już zorganizowali dla mnie cały plan wycieczki! Głupio przyznać, ale gdy kupowałam bilety, mój mózg chyba z lekka zaniemógł i nie pomyślałam o tym, żeby polecieć na weekend + dwa dodatkowe dni ("na wizę" przysługują mi dwa dni wolnego), ale już trudno. Uczepiłam się po prostu tej myśli, że moja obecna wiza traci ważność właśnie jutro i wtedy muszę lecieć.
Wiecie już więc, o czym będzie następny post!
A poniżej kilka zdjęć z piątkowego zakończenia roku - moi drugoklasiści to ci w złocie :). Większość dzieci spędziła pól dnia w salonie piękności (niestety nie żartuję), bo przecież idealna fryzura i makijaż to podstawa. O, Tajlandio!
Już nie mogę doczekać się relacji z Birmy, bo wszyscy moi znajomi mieszkający w Tajlandii na pytanie jak było w Birmie odpowiadali "strasznie"... Jestem ciekawa ile teraz kosztuje wiza do Birmy i czy wydali Ci ją od ręki?
OdpowiedzUsuńCo to za znajomi! ;) Chyba, że tajscy :P Birma była...w jakimś stopniu niesamowita! ;) Może dlatego, że taka inna, więc nie pewnie nie każdy jest w stanie wszystko zaakceptować, zwłaszcza na dłużej. Ja na pewno wrócę tam jeszcze w tym roku, żeby zobaczyć trochę więcej :D A relacja będzie myślę w poniedziałek wieczorem, najpóźniej we wtorek:)
UsuńPo wizę trzeba się niestety wybrać do ambasady i kosztuje 800thb z hakiem jeśli odbierasz po dwóch dniach, 1000thb z hakiem jeśli następnego dnia i 1200 z hakiem jeśli tego samego dnia po południu. Można też wcześniej ogarnąć wizę "on-arrival", czyli złożyć podanie online i po przylocie do Birmy odebrać ją na lotnisku, ale wolałam nie ryzykować, bo na zrealizowanie tego potrzeba 5-10 dni roboczych :P
Czyli cey są bardziej przystępne niż kiedyś ;) Dobrze wiedzieć :) A znajomi byli międzynarodowi. Birma jest specyficzna, szczególnie jeśli patrzy się na ten kraj z perspektywy historii, polityki i zmian, jakie się tam dokonują. Za moich czasów nie było podań online, więc to jest już chyba milowy krok jeśli chodzi o Birmę. Z niecierpliwością czekam na relacje.
OdpowiedzUsuń