wtorek, 11 marca 2014

Rangun, Birma (część 1.)

Jak zwykle po podróży w nowe miejsce mam taki mętlik w głowie, że nie wiem, od czego zacząć. Jadąc do Birmy, nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać. Niby śmiesznie tanio i bieda aż piszczy, a szukając hostelu nie mogłam znaleźć niczego poniżej kilkudziesięciu złotych za łóżko w wieloosobowym dormitorium. Jak to możliwe? Ucieszyłam się, gdy James - poznaliśmy się na kursie TEFLa w Bangkoku - zaproponował mi nocleg i udzielił miliona wskazówek odnośnie tego, co i gdzie zobaczyć. James pracuje jako nauczyciel w szkole w Rangunie, więc ze zwiedzaniem w ciągu dnia musiałam poradzić sobie sama, za to wieczory spędzaliśmy razem.

"Na zapas" ;)
Już sama nazwa kraju jest myląca. Po polsku używa się praktycznie tylko nazwy Birma (ang. Burma), z kolei w Azji nie spotkałam się z inną wersją, jak Mjanma (ang. Myanmar). Oficjalnie to właśnie ta druga forma jest od 1989 roku właściwa, chociaż używanie nazwy "Birma" też nie jest niepoprawne. Miasto, w którym byłam, to "polski" Rangun, ale angielski... Yangon (nazwa ta także została zmieniona w 1989 roku). Rangun jeszcze wtedy był stolicą, jednak w 2005 roku postanowiono przenieść ją do nowo budowanego (sic!), zaledwie 900 - tysięcznego miasta Naypyidaw. Ciekawskich odsyłam do Wikipedii, bo jest tam cały artykuł na temat tego, kiedy i która nazwa była poprawna / częściej używana, oraz co jest obecnie zalecane przez Komisję Standaryzacji Nazw Geograficznych i słownik ortograficzny PWN-u. Nie będę tu przytaczać, bo może nie wszystkich to interesuje, ale zajrzeć warto!

We wtorek wieczorem wylądowałam więc na ranguńskim lotnisku, gdzie czekał na mnie James - i dzięki Bogu, bo ledwo przekroczyłam próg hali przylotów, natychmiast rzucili się na mnie birmańscy taksówkarze! Wsiedliśmy razem do taryfy i pojechaliśmy prosto na 19. ulicę (uznaje się ją za skromniejszą wersję bangkockiego Khao San Road) i absolutnie rewelacyjne... mojito za 2,50zł! Powiedzmy, że nie skończyło się na jednym ;). Było to idealne zwieńczenie całego dnia w pracy i późniejszej podróży oraz miła zachęta do zwiedzania miasta następnego dnia.


Co mnie zaskoczyło, czego nie wiedziałam i o czym warto przypomnieć:


1. Telefon i internet to w Birmie luksus nie dla każdego. Nie działają żadne telefony spoza kraju ("James, dlaczego mój telefon nie działa?!"), a miejscowa karta SIM kosztuje... od 100 dolarów w górę, czyli przeszło 300zł. A jest to cena wręcz atrakcyjna w porównaniu do... 1000 dolarów, czyli ponad 3000zł (!), które trzeba było wydać jeszcze dwa - trzy lata temu. Za to na ulicach zobaczyć można czasami stoliczek z kilkoma starymi aparatami telefonicznymi, z których można zadzwonić. Internet natomiast kto ma, ten jest szczęśliwy (lub nie).

2. Miejscowa waluta to "kyat" (MMK) i wbrew temu, co mówi Wikipedia, wcale nie wymawia się tego jako "kiat" tylko jako coś pomiędzy "czat" i "ciat". W obiegu są same banknoty - bez monet - przy czym wszystko obraca się głównie wokół jednego tysiąca (w jednym banknocie), który wartością odpowiada jednemu dolarowi. Kolejny po tysiącu banknot to pięć tysięcy (dużo rzadziej spotykany), z którego nawet taksówkarzowi ciężko wydać (a przecież to zaledwie 16zł!), więc lepiej jak najszybciej się go pozbyć. Wyobraźcie więc sobie, jak bardzo wypchany jest portfel!

Wypchany portfel przez cały dzień!

3. Aż trudno nam w to uwierzyć, ale bankomatów w Birmie nadal ze świecą szukać. W Rangunie już jakieś się pojawiły (jest ich dosłownie kilka sztuk - podobno, bo żadnego nie widziałam), ale nadal zaleca się, aby podróżni przywozili ze sobą wyłącznie gotówkę - co nie jest łatwe, zwłaszcza jeśli ktoś planuje dłuższą podróż.

4. Właśnie w tej chwili ma miejsce największy boom ekonomiczny i stąd drastyczne ceny wynajmu i kupna mieszkań, o czym już wspominałam - mówi się, że ponoć cena za metr kwadratowy jest wyższa, niż na Manhattanie. Wiem już, dlaczego przeciętnego Birmańczyka nie stać na porządny dach nad głową, chociaż są i tacy, którym powodzi się bardzo dobrze (na ogół "szemrani", jak łatwo się domyślić). James wspominał, że praktycznie niemożliwe jest znaleźć mieszkanie o przeciętnym standardzie z łazienką i bez robaków (o to akurat w Birmie trudno) za mniej niż 600 - 700 dolarów (ok. 1900 - 2200zł) za miesiąc.

5. W porównaniu do zabójczych jak na Birmę cen mieszkań, cała reszta - zwłaszcza jedzenie na ulicy - jest bardzo tania. Tradycyjne uliczne przekąski kupimy nawet za 100 kyat, czyli... 30 groszy! Niestety, higiena w Birmie praktycznie nie istnieje i jedzenie uliczne sprzedawane jest w dużo gorszych warunkach, niż np. w Tajlandii (a przy tym notorycznie macane i uklepywane brudnymi rękami). Ja postanowiłam ryzykować i nic mi nie było (ryzykowałam tak mniej więcej co dwie godziny :D), ale myślę, że jestem już dosyć "zaprawiona" po półtora roku w Tajlandii, gdzie jem tylko "na ulicy". Osobom przyjeżdżającym prosto z Europy zalecałabym jednak ostrożność.

Moja ulubiona przekąska - cienki naleśnik z karmelem i wiórkami kokosowymi

6. Wiele kobiet, prawie wszystkie dzieci i niektórzy mężczyźni mają twarze wymalowane na żółto birmańską pastą Thanaka- zwykle są to dwa wielkie koła na policzkach, a do tego maźnięty nos, broda i czoło. Jest to element kulturowy, a poza tym pasta ta też chłodzi i chroni przed poparzeniem słonecznym.

7. Większość mężczyzn nosi zamiast spodni longyi, czyli długą chustę przypominającą tajski sarong.

Longyi

8. Birmańscy kierowcy to KOSZMAR. Cofam wszystko, co pisałam kiedyś o Laosie czy Malezji, a może nawet o Tajlandii. Obowiązuje ruch prawostronny, przy czym... część samochodów ma kierownicę z prawej, a część z lewej strony. Wszyscy trąbią, pasy na drodze wymalowane są chyba tylko dlatego, bo ktoś tak kazał, a patrzenie w lusterka boczne to przeżytek. Reasumując, w ciągu tych dwóch dni, co najmniej kilka razy byłam przekonana, że zginę śmiercią tragiczną w birmańskiej taksówce.

9. O dziwo, w Rangunie obowiązuje... zakaz poruszania się na motocyklu! Ma do tego prawo tylko policja. Moim skromnym zdaniem powód jest taki, że wszyscy by się pozabijali w przeciągu tygodnia.

10. Jeśli chodzi o pogodę, to w ciągu dnia było trochę goręcej niż w Bangkoku (u nas około 34 stopni stopni w cieniu, tam około 37), za to w nocy trochę chłodniej (u nas około 26 stopni, tam około 21). Męczące było to, że praktycznie nie istniały miejsca, gdzie w ciągu dnia można by wejść i się ochłodzić. Podczas zwiedzania Bangkoku, zawsze można się ratować lodowatym 7 -11 lub taksówką, a w Rangunie nawet taksówki nie miały klimatyzacji (choć ponoć już powoli takie się pojawiają).

11. Birmańczycy... CZYTAJĄ! I powiem Wam, że w świecie najnowszych technologii, gdzie wszyscy chodzimy z oczami wlepionymi w telefon, jest to naprawdę niesamowite. Oczywiście powodem jest pewnie to, że te najnowsze technologie jeszcze do Birmy nie dotarły... Poza tym, jest spora część literatury, która jeszcze do niedawna była w Birmie zakazana. I tak możemy zobaczyć na ulicy liczne stragany z używanymi lub kopiowanymi książkami, atlasami i podręcznikami - wśród autorów króluje dotychczas zabroniony George Orwell, a wśród pism naukowych dominują te medyczne i prawnicze. James powiedział mi, że praktycznie wszystkie książki - nawet, jeśli wyglądają "jak prawdziwe" - to w rzeczywistości tylko ich wierne kopie. Nie wiem, jak Azjaci to robią!


12. Ten punkt będzie obrzydliwy. Bo birmańscy mężczyźni - rzadziej kobiety - żują tzw. "betel nut", czyli czerwonawe nasiona owoców palmy Areka, które mają delikatne (lub nie) właściwości narkotyzujące. Żują, a potem... plują. Wygląda to, jakby pluli krwią i takie też zaplute są wszystkie chodniki.

Birmańczyk zawija betel

13. A propos chodników - w Rangunie naprawdę można na nich zginąć śmiercią tragiczną (przynajmniej tak samo tragiczną, jak na ulicy). Centrum miasta jest rozkopane i wygląda, jakby było w remoncie, ale James mówi, że w takim remoncie jest już od lat... (opłakany stan "chodnika" widoczny na zdjęciu powyżej).

14. Birmańczycy to smakosze herbaty!!! Tego się akurat nie spodziewałam. Dosłownie na każdym kroku jest mała, uliczna kawiarenka z mini stoliczkami i mini taborecikami (te taboreciki to akurat utrapienie, zwłaszcza w spódniczce lub sukience), gdzie można zamówić tradycyjną, słodką herbatę z dużą ilością skondensowanego mleka (James: "To brzmi paskudnie i powinno być paskudne, a jednak jest pyszne, prawda?") lub kawę. Poza tym, na mini stoliczku stoi zwykle dzbanek z darmową (!) chińską herbatą - już nie słodzoną, a naturalnie pyszną. Taka słodka herbata lub kawa kosztują zwykle 250 kyat (około 80 groszy) i co ciekawe, delektują się nią głównie mężczyźni!



15. W Birmie jest taki dziwny zwyczaj zwracania czyjejś uwagi (np. kelnera) cmokaniem i nie chodzi mi o to "nasze" cmokanie (np. gdy cmokacie w geście irytacji), tylko o taki faktyczny odgłos dawania buziaka :D.

16. Poza tym, że jest problem z ogólnie rozumianą łącznością, to można też się spodziewać częstych przerw w dostawie prądu lub spięć. Poprzednie mieszkanie James'a spłonęło... I nie jest to odosobniony przypadek!

17. Birmańczycy są bardzo sympatyczni i często mówią choćby podstawowym angielskim. Mimo, że dopiero wchodzą na rynek turystyczny, zdają się wiedzieć o nim więcej, niż Tajowie.

18. Jest Birma - są robaki. Gdy James powiedział mi, że "w mieszkaniu są tylko mrówki", to powiedziałam, że nic nie szkodzi, bo przecież w Tajlandii jest ich masa. "Ale nie, takie duże mrówki...". No i faktycznie, były mrówki giganty, które natychmiast potraktowałam morderczym sprayem - tak samo jak nogi mojego łóżka - i miałam względny spokój. James potem przyznał, że było też parę karaluchów, ale nie chciał mi mówić, bo się na nie nie natknęłam... :D

19. Różnica czasu między Birmą i Tajlandią wynosi pół godziny. PÓŁ GODZINY. Czyli UTC +6:30. Jeśli ktoś może mi wyjaśnić to bezsensowne (?) 30 minut na końcu, to proszę o komentarz poniżej.

20. Birmańczycy jedzą frytki pałeczkami! :D


Wiedziałam, że tak to będzie. Miałam napisać kilka punktów tytułem wstępu, a potem przejść do rzeczy, ale jak nigdy nie umiem po prostu przejść do rzeczy...:D Na resztę przygód i więcej zdjęć zapraszam w takim razie jutro!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz