niedziela, 28 kwietnia 2013

Tajski system edukacji, czyli dlaczego uważam, że w Polsce wcale nie jest tak źle

Tajski system edukacji leży i kwiczy. Parę dni temu prowadziłam kolejny kurs dla nauczycieli, którzy - jak wszyscy poprzedni - przerazili mnie swoją niewiedzą. Nauczyciele nauczania początkowego, którzy uczą wszystkiego i niczego, także angielskiego, nie umieją poprawnie się przedstawić lub powiedzieć, skąd są. Smutne, ale prawdziwe. Przy okazji wymieniłam spostrzeżenia z innymi wykładowcami i postanowiłam zebrać w jednym poście to wszystko, co wiedziałam już dawno, czego dowiedziałam się niedawno, i czego dowiedziałam dopiero co. A więc proszę bardzo! Wszystko to, czego prawdopodobnie nie wiecie o tajskim systemie edukacji.

1. Szkoły w Tajlandii możemy podzielić ogólnie na szkoły państwowe, międzynarodowe i uniwersytety. Szkoły państwowe i uniwersytety to jeden wielki rozgardiasz; szkoły międzynarodowe natomiast to zupełnie inna bajka - wymagania i poziom nauczania są tu dość wysokie, co zresztą odbija się na wysokości czesnego. Ale jeśli spotkacie Taja mówiącego płynnie po angielsku to znak, że taką szkołę ukończył. Zarobki nauczycieli również są tu nieporównywalnie wyższe, niż w innych szkołach, choć osoby bez paszportu kraju anglojęzycznego praktycznie nie mają w nich szans na pracę.

2. Tak zwana "praca na cały etat", która jest normą w szkołach państwowych, oznacza dla nauczyciela siedzenie w szkole od poniedziałku do piątku (czasem też w soboty) od 7.30 (zajęcia zaczynają się później, ale wcześniej są apele, itp.) do 16.00. Nie mylcie tego jednak z godzinami rzeczywistej pracy! Znam osoby, które uczyły mniej niż 10 godzin w tygodniu (sic!), ale i tak musiały w ustawowych godzinach 7.30 - 16.00 siedzieć w pokoju nauczycielskim (jeśli taki w ogóle istniał) i przeklinać Tajlandię.

3. Uczeń tajski NIE MOŻE NIE ZDAĆ. Albo inaczej: nauczyciel NIE MA PRAWA oblać ucznia. A więc najniższą ocenę, jaką można dostać, to... 50%! Co gorsza, ta sama zasada obowiązuję w przypadku... nie przyjścia na egzamin. Jeśli uczeń nie pojawi się na teście, to dostaje automatycznie 50%, czyli "zdaje". Znam nie-tajskich nauczycieli, którzy się zbuntowali; poinformowano ich wówczas, że albo się dostosują, albo zostaną wyrzuceni. Jeden z moich znajomych wybrał opcję numer dwa.

4. Na studia idą ci, którzy chcą. Lub raczej ci, którzy za nie zapłacą. Są "egzaminy wstępne", które - zgodnie z powyższą zasadą - zdają wszyscy.

5. Na niektórych uniwersytetach nauczyciel ma prawo oblać ucznia. Owo "prawo" wygląda następująco: jeżeli nauczyciel (zwykle jest to "nie-tajski" nauczyciel) zdecyduje się oblać ucznia, to szkoła... płaci nauczycielowi tylko za uczniów, którzy "zdali". Następnie oblany delikwent zapisuje się "kurs letni" w trybie przyspieszonym z tajskim nauczycielem i w momencie wpłaty pieniędzy za ten kurs - dostaje zaliczenie. Smutne, jak w skorumpowanej Tajlandii wszystko kręci się wokół pieniędzy.

6. Pisałam już kiedyś o tym, jaką zniewagą jest dla Taja tzw. "utrata twarzy". Kiedyś myślałam, że świadczy to o wrażliwości Tajów i o tym, z jakim szacunkiem odnoszą się do siebie nawzajem oraz do ludzi z zewnątrz. Niestety, nie zawsze tak jest. Powiedziałabym nawet, że z reguły tak nie jest. Chodzi głównie o to, że jeśli Taj jest w błędzie, to nie wolno (!) nam go z błędu wyprowadzić, bo wtedy poczuje się urażony. Zgodnie z tą zasadą, jeżeli UCZEŃ jest w błędzie i nauczyciel poprawi go na forum klasy, to istnieje ryzyko, że w ten sposób go "znieważy" i ośmieszy. Znam przypadek uczennicy, która notorycznie nie robiła zadań domowych, bo jej się nie chciało, czego nawet nie ukrywała (a przecież trudno w jakikolwiek sposób nakłonić uczniów do pracy, skoro nie ma wobec nich żadnych wymagań). Pewnego dnia, przyparta do muru przez swojego nauczyciela (a mojego znajomego - stąd ta opowieść) przyniosła w końcu "napisane" zadanie, które było... po hiszpańsku, zamiast po angielsku. Ściągnęła po prostu z internetu pierwszy lepszy plik, nie patrząc nawet, w jakim jest języku. Gdy nauczyciel wytknął jej "pomyłkę" i zauważył, że chyba nie jest to praca napisana przez nią, ona najpierw próbowała się wykłócić (?), a potem wpadła w histerię, wyszła z klasy i już więcej nie wróciła. Problemem "utraty twarzy" jest też fakt, że niektórzy uczniowie nie są w stanie przyznać się na forum klasy, że czegoś nie rozumieją (stąd słynna tajska odpowiedź "yes" na wszelkie zadane pytania). Mój znajomy - ten sam zresztą, co z opowieści powyżej - wprowadził więc swojego czasu "system karteczek": kazał każdemu uczniowi zrobić trzy małe karteczki - czerwoną, żółtą i zieloną - które potem podnosili, żeby pokazać, w jakim stopniu rozumieją dane zagadnienie. Podniesione karteczki widział tylko nauczyciel - i o to przecież chodziło! - za to nie pozostali uczniowie.

7. W związku z zerowymi wymaganiami, stosunek uczniów do nauczycieli jest często lekceważący (np. rozmawianie przez telefon w trakcie lekcji jest na porządku dziennym, choć ja akurat tego w swojej klasie nie toleruję). Praca w szkole państwowej jest więc albo dla ludzi o silnych nerwach (mówię tu oczywiście o obcokrajowcach, bo Tajowie mają do tego wszystkiego nieco inny stosunek), albo dla tych, którzy mają do siebie, uczniów i całego tajskiego świata bardzo luźne podejście i nie traktują nauczania zbyt poważnie.

8. Wszystkie uczennice szkół podstawowych i średnich chodzą w spódnicach przynajmniej do kolan, jednak na uniwersytecie ta zasada już nie obowiązuje. Swojego czasu rząd chciał wprowadzić nakaz noszenia długich spódnic także na studiach, ale dziewczyny zbuntowały się i ogłosiły, że jeśli mają nosić długie spódnice, to w takim razie nie będą nosić staników ;) Rząd wstrzymał się więc od nakazu, staniki zostały tam, gdzie były, a długość spódniczek znacząco się skróciła.

9. Jeżeli zobaczycie uczennicę z rozpiętym drugim od góry guzikiem bluzki lub przyszytą do góry nogami tarczą szkoły to znak, że dziewczyna ta... szuka sponsora. Niestety, to smutna i szokująca prawda, tym bardziej, że jest to proceder jawny - otoczenie o tym działaniu wie i jest w stosunku to niego wyrozumiałe.

10. Średni dług tajskiego nauczyciela to prawie kilkaset tysięcy złotych! Bo przecież nie jest łatwo, gdy przy zarobkach około 1500zł/m-c (takie są mniej więcej stawki wśród tajskich nauczycieli - obawiam się, że podobne jak w Polsce) trzeba mieć duży, luksusowy samochód, iPhone'a 5 i najnowszego iPada. No i jeszcze to samo należy zapewnić własnym dzieciom.


Sam środek Khlong 4, czyli  moje obecne miejsce pracy
Zastanawiacie się teraz pewnie, w jakiej szkole ja pracuję? ;) Za pierwszym razem miałam szczęście trafiając na przedszkole, za to teraz, jako że musiałam zmienić pracę (na początku nieopatrznie zaznaczyłam, że będę w Tajlandii tylko przez jeden semestr, więc zanim się zorientowałam, zdążyli już znaleźć nowego nauczyciela na kolejny rok), wybrałam szkołę językową. I tu znów miałam szczęście, bo nie dość, że pracę zaczęłam od razu, a więc uchroniłam się od dwumiesięcznego, wakacyjnego bezrobocia (wakacje letnie trwają od połowy marca do połowy maja), to jeszcze mam ją całkiem niedaleko, bo przy kanale czwartym (ja mieszkam przy drugim, a Thai Wake Park jest przy szóstym). Udało mi się też wynegocjować całkiem sensowne warunki, między innymi to, że będę miała kilka przywilejów nauczyciela na cały etat (np. stałą, comiesięczną pensję, a nie - jak w przypadku nauczycieli szkół językowych na pół etatu - stawkę za godzinę), mimo pracy w trybie nauczyciela półetatowego (a więc moje obowiązkowe godziny w szkole to tylko te, w których uczę). Był to mój główny warunek, na który początkowo mój pracodawca nie chciał przystać, ale w końcu nie miał wyboru ;) Problem był w tym, że praca na cały etat w jego szkole oznacza siedzenie (głównie bezczynne) w godzinach... od 9.00 do 13.00 i od 15.00 do 19.00! Nikt normalny na coś takiego by się nie zgodził. Zwłaszcza, że lada dzień wracam na wodę! Ale zobaczymy, jak to wszystko będzie wyglądało w praktyce. Póki co, mam bardzo nieregularny i iście po tajsku niezorganizowany grafik, co od maja ma się ponoć zmienić, ale tak się oczywiście nie stanie ;) Między innymi dlatego, że w maju szkoła otwiera nową filię (w jeszcze lepszej, jak dla mnie, lokalizacji), w której prawdopodobnie będę miała większość zajęć; a co za tym idzie, także większy bałagan w grafiku. Tak to jednak jest w Tajlandii i nie ma na to rady! Nie pozostaje mi nic innego, jak wywalczyć sobie jakiś w miarę sensowny rozkład godzin i niezbyt męczących uczniów ;). Pożyjemy, zobaczymy. Póki co, ten upał mnie zabije!!!!!

P.S. Przypomniała mi się jeszcze jedna historia. Bryan, nauczyciel z mojej szkoły, uczył kiedyś tajskich wojskowych. Gdy przyszedł czas egzaminu - a była to jedna z tych szkół, gdzie można był "oblać" ucznia, który potem otrzymywał zaliczenie na dodatkowo płatnym kursie letnim - część z nich przyszła w pełnym mundurze i z bronią w ręku. Nie miał wyboru, jak tylko pozwolić im wszystkim zdać... Ci, którzy nie mieli ze sobą broni, a oblali, wrócili następnego dnia, tym razem w pełni uzbrojeni. Wyszli oczywiście z pozytywną oceną!


6 komentarzy:

  1. Haha no nie jest tak źle, jak to opisałaś powyżej ;) Chociaż z większością spostrzeżeń muszę się zgodzić, to jednak miałam okazję studiować w Tajlandii i przy okazji zdawać też egzaminy. Powiem więc szczerze, że na uniwersytecie można nie zdać i trzeba powtarzać rok niestety :( ponieważ nie ma poprawek. Na uniwerek też nie dostają się wszyscy, jak leci, bo są limity miejsc. Poza tym nikt z klasy humanistycznej, nie dostanie się na kierunek ścisły. Szacunek studentów do wykładowców jest dużo większy niż w Polsce i mogłam to obserwować z dwóch stron, bo najpierw byłam na uniwersytecie jako studentka, a potem jako nauczyciel. Oczywiście, że studenci spóźniają się notorycznie na zajęcia i zdarza się, że wychodzą, żeby odebrać telefon, ale w Polsce też coraz częściej sobie na to pozwalają. Co do spóźnień, to one są częścią tajskiej filozofii życia, więc to odrębna kwestia. No i ostatecznie nauczyciele w Polsce w klasach 1-3 też rzadko znają jakiś język obcy... Co się zaś tyczy zarobków, utraty twarzy, siedzenia, nie wiadomo po co, w szkole/na uczelni i grafiku, który trudno nazwać grafikiem to rzeczywiście można się wykończyć ;) A w szkolach językowych (prywatnych) nawet nie warto próbować uświadamiać ucznia, że czegoś nie wie, bo przecież płaci, więc na pewno wie ;)
    P.S. i na uczelniach są pokoje nauczycielskie, w których siedzi zwykle 5-6 osób i każdy ma tam swój box i swoje biureczko :) to akurat bardzo mi się podobało, bo przynajmniej przez cały czas tego siedzenia miało się z kim pogadać ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale długi komentarz! ;) Bardzo możliwe, że trochę to zależy też od szkoły, bo wszystkie informacje mam bezpośrednio od pracujących w danych szkołach nauczycieli lub uczących się tam uczniów. Przykład - pokoje nauczycielskie. Moi znajomi pracujący w Ubon Rachathani mieli jeden wspólny stół do dzielenia z resztą kadry przez cały dzień w miejscu, które nie było nawet za bardzo pokojem nauczycielskim, tylko na wpół otwartą przestrzenią (widziałam na zdjęciu :P). Co by nie było, tajska młodzież to często (ale oczywiście nie zawsze) banda rozpuszczona nastolatków, którzy naukę i swoich nauczycieli mają w głębokim poważaniu. I widziałam i słyszałam już zbyt wiele, żeby zmienić zdanie... :P
      Niedługo kolejne nowinki, więc śledź posty! I zabierz ode mnie tę pogodę ;P

      Usuń
  2. Pogodę zabiorę chętnie :) bo znowu zrobiło się tutaj paskudnie, a ja kocham gorączkę Bangkoku... Mam nadzieję, że nie będziesz musiała doświadczać nigdy, jacy nastolatkowie są w polskich gimnazjach, ale jestem przekonana, że szybko zmieniłabyś zdanie na temat tych tajskich ;) Co się zaś tyczy sal dla nauczycieli w prowincjonalnych szkołach, to też widziałam różne tego typu nieciekawe obrazki, dlatego wypowiedziałam się tylko na temat uniwersytetów :P Byłam na kilku i zawsze były tam porządne pokoje, a napisałaś na początku postu, że uniwersytety to jeden wielki rozgardiasz, więc postanowiła się wypowiedzieć :P Poza tym dwa z nich Mahidol University i Chulalongkorn University stoją tak wysoko w światowych rankingach, że naszym najlepszym uniwersytetom daleko do nich. Mam nadzieję, że będziesz miała kiedyś okazję popracować na tajskiej uczelni. Wyposażenie o wiele lepsze niż w Polsce, komfort pracy o wiele większy i słuchacze o wiele bardziej zainteresowani tym, co wybrali :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hahaha Twoje komentarze bardzo ubogacają mój blog, powinnam Cię upoważnić do edycji :D Wiem wiem, różnorodność, jeśli chodzi o szkoły w Tajlandii, jest bardzo duża. Co do polskich gimnazjalistów - no cóż, miałam (wątpliwą) przyjemność ich uczyć (i to tylko w szkole językowej, a nie w gimnazjum!)... I po roku szlag mnie trafił, więc rzuciłam wszystko i wyjechałam do Tajlandii hahaha ;)
      Jeśli chodzi o pogodę - trochę mam już kryzys, ale prawdą jest, że kompletnie ominęło mnie coroczne przygnębienie jesienno-zimowe i co by nie było, UWIELBIAM jak budzi mnie rano takie przeraźliwe słońce:) A nie szare, smutne niebo, z którego ciągle coś kapie...
      Swoją drogą, koło września/października wpadnę na chwilę do Poznania, więc możesz już się zastanawiać, za czym najbardziej tęsknisz i co Ci przywieźć :)

      Usuń
  3. haha dzięki :) dobrze, że mam aż tyle miesięcy na podjęcie decyzji :), bo naprawdę ciężko się zdecydować :) Myślałam, że odwiedzisz Polskę w czerwcu? tzn. nie myśłałam tylko tak słyszałam z wiadomego źródła ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, opcji już było kilka - najpierw kwiecień, potem czerwiec, potem że może trochę później, a teraz jest przełom września i października i chyba tak zostanie :P No niestety, nie dało się zacząć nowej pracy od urlopu! ;) Ale nie powiem, trochę się już stęskniłam!

      Usuń