Przypomniała mi się jedna historia, o której chciałam napisać. Otóż przy okazji pobytu w Prachin Buri poznałam Mila, Serba pracującego jako nauczyciel w Sa Keao. Przyjechał on pewnego dnia na nasze szkolenie, żeby popatrzeć, jak prowadzimy warsztaty, i czegoś się na ten temat dowiedzieć. Milo jest z Serbii i tej wersji się trzyma, chociaż jako młody chłopak wysłany został najpierw na Węgry, gdzie przez rok chodził do szkoły, a potem do Stanów, gdzie spędził kilkanaście lat, czyli połowę swojego życia; tam też skończył edukację. Wszystko to z powodu toczącej się wówczas w Serbii wojny, przed którą mama chciała go uchronić; sama jednak została w kraju. Milo jest na swój sposób "zamerykanizowany", a jego akcent jest tak czysty, że nikt nigdy nie pomyślałby, że nie jest ze Stanów. Jednak on zawsze podkreśla, że jest Serbem i nie ma ochoty na stałe mieszkać wśród Amerykanów. To on też właśnie jako pierwszy poddał w wątpliwość rzekomo amerykańskie pochodzenie Marka, a poprzez swój upór, wrodzoną ciekawość i wnikliwe pytania upewnił się, że ma rację.
Milo opowiedział mi sporo o swoim życiu; dużo podróżował i mieszkał w wielu krajach, imając się przy tym różnych zajęć. Mówił, że najgorsze, czego doświadczył, to wojny w Afryce; wytrzymał wśród odgłosów strzelających karabinów i wybuchów bomb trzy dni. Wrócił potem do Serbii, która w porównaniu z Afryką wydawała mu się wręcz sielanką. Wspominał też, jak jego przyjaciele narzekali na swój kraj twierdząc, że gorzej już być nie może; zapewnił ich, że może. W końcu przyjechał do Tajlandii, gdzie pracuje jako nauczyciel. A oto, czego dowiedziałam się od niego na temat niezwykle pożądanego tu obywatelstwa amerykańskiego i - co za tym idzie - fałszywych paszportów.
Paszport amerykański jest w Azji marzeniem wielu. W niektórych krajach nie ma możliwości znalezienia pracy jako nauczyciel, jeśli nie posiada się paszportu kraju anglojęzycznego. Także w Tajlandii ta smutna zasada zaczyna być powoli wprowadza w życie, ale zanim faktycznie tak się stanie, minie jeszcze parę lat. Jednak ponoć w Japonii, Korei czy Chinach jest to warunek bezwzględny. Oczywiście mówię tu o PASZPORCIE, ale niekoniecznie o adekwatnej znajomości języka; we wszystkich bowiem krajach azjatyckich najważniejszą rolę odgrywa tak zwany "papierek", czyli biurokracja górą. Milo opowiedział mi, jak przez swoją ciekawość do ludzi i świata, poznał na Khao San typów, którzy zajmują się "produkcją" i dystrybucją fałszywych paszportów amerykańskich. I nie chodzi tu o te marne podróbki, które tak jak masa innych dokumentów, certyfikatów czy dowodów osobistych sprzedawana jest na ulicy, ale o takie, które rozprowadzane są "pod stołem" - wyglądają identycznie z oryginałem i bez problemu można przemieszczać się nimi po krajach azjatyckich. Procedura wygląda tak: "klient" zamawia idealnie podrobiony paszport, w którym znajdować się będą jego prawdziwe dane i prawdziwe zdjęcie. Następnie ma prawo go wypróbować; w tym celu pokrywa koszty dojazdu (swojego oraz sprzedawcy) do jakiejkolwiek granicy, np. z Kambodżą lub Laosem, przez którą przejeżdża z nowym paszportem. Jeśli wszystko jest w porządku - płaci za niego; jeśli pojawią się jakiekolwiek problemy, co praktycznie nie ma racji bytu - wszelkie koszty pokrywa sprzedawca.
Milo twierdzi, że to fałszerstwa na wielką skalę, bo jest to równie opłacalny interes, co przemyt narkotyków, za to zdecydowanie bezpieczniejszy. Z takim paszportem można nie tylko bez problemu podróżować po całej Azji (podobno sprawdza się też w podróżach do Europy, choć te są raczej odradzane, tak samo oczywiście jak do Stanów Zjednoczonych), ale też wszędzie dostać pracę, co jest czasem jedynym ratunkiem dla licznych imigrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu.
To musi być straszne tkwić przez całe życie w kłamstwie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz