|
Widok z okna w hoteliku w Sa Keo |
W Prachin Buri byliśmy do soboty wieczorem, a już w poniedziałek rano zaczynały się kolejne warsztaty, tym razem w Rayong, prowincji oddalonej o około 200km na południowy - wschód od Bangkoku. Pierwotny plan był taki, że wrócimy do domu, a w niedzielę wieczorem lub w poniedziałek o świcie wyruszymy do Rayong. Organizatorzy zaproponowali nam jednak, że możemy przenocować w sąsiadującej z Prachin Buri prowincji Sa Kaeo, skąd w niedzielę mieli nas zawieźć do Rayong (gdy mówię o prowincjach, to trochę tak, jakbym mówiła o miastach). Przez moment się wahaliśmy, bo nie przewidzieliśmy tak długiej wycieczki, ale koordynatorzy szybko rozwiązali ten problem zabierając nasze ciuchy do pralni ;)
|
W drodze do Rayong, jeszcze w Sa Keo, widzieliśmy małpki |
W Sa Keo spaliśmy w oddalonym od wszelkiej cywilizacji hoteliku, który za to miał bardzo przyjemny basen. Na tym etapie miałam już szczerze dość Marka, który irytował mnie całą swoją osobą, wybrzydzał na tajskie jedzenie, bo "nie je ostrego" (mimo, że jest w Tajlandii od roku; naprawdę nie wiem, jak tu przeżył), a do tego postanowił udawać przed pozostałymi Amerykanina, chociaż jest z Iranu, co zresztą w końcu wyszło na jaw (pomysł był o tyle głupi, że poziom jego angielskiego nie był wybitny, wiedza o Stanach niewielka, a silny obcy akcent zdradzał go już od przywitania). Następnego ranka przyjechał po nas jednak pan Tong (drugi po moim szefie główny organizator warsztatów) i ruszyliśmy w stronę Rayong. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w miejscu, gdzie było mnóstwo małpek (zdaje się, że było to coś w rodzaju małpiej góry), przejechaliśmy przez sad owocowy (zupełnie inny, niż nasze sady!), a na lunch wybraliśmy miejsce z przepięknym widokiem na całą prowincję. Dołączył też do nas wtedy jeszcze jeden nauczyciel, Brytyjczyk Ray.
|
Dzika małpka |
|
Przerwa na lunch w drodze do Rayong |
Wieczorem dojechaliśmy w końcu do Rayong, gdzie dołączyli do nas mój szef oraz dwóch innych nauczycieli z nowej szkoły, w której teraz pracuję - Bryan i Olivier. Była nas więc już piątka: Mark, Ray, Bryan, Olivier i ja. Hotel, gdzie mieszkaliśmy, był duży i ładny, a w salach konferencyjnych klimatyzacja działała jak należy ;) Każdemu z nas przydzielono grupę uczniów (= tajskich nauczycieli) oraz... jednego asystenta, co było pomysłem iście tajskim i kompletnie nietrafionym. Wszyscy asystenci - Anne, Diana, Leo, Joey i Nico - byli z Filipin i mieli nam niejako "pomagać" w prowadzeniu warsztatów. Sęk w tym, że przedstawiono nas sobie dopiero w poniedziałek rano, 10 minut przed rozpoczęciem szkolenia, więc przekazanie im jakichkolwiek informacji odnośnie planu zajęć, nie mówiąc już o treści, było oczywiście niemożliwe. Do takich sytuacji trzeba jednak w Tajlandii przywyknąć ;) Ich obowiązki ograniczyły się więc głównie do zmazywania tablicy, za to wieczorem okazali się sympatycznymi kompanami do leżenia w basenie i włóczenia po straganach w poszukiwaniu obiadu.
Trzy dni w Rayong minęły bardzo szybko i już trzeba było się żegnać; od jednej z tajskich nauczycielek dostałam na pamiątkę śliczną, ręcznie wyszywaną portmonetkę! Powiedziała też, że uwielbia sposób, w jaki uczę, i że sama postara się tak samo prowadzić swoje zajęcia. Dziękuję i trzymam kciuki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz