Katuję duszę i ciało |
Długi weekend już
za nami, więc dziś rano trzeba było posłusznie wstać do pracy. I dobrze! Sześć
dni to zdecydowanie za dużo, chociaż przeczytałam w tym czasie chyba więcej,
niż przez cały rok (zawsze byłam zwolenniczką papieru, ale jednak dziękuję Bogu
za e-booki!) i spędziłam dwa dni w wake parku, siedząc na leżaku i katując swoją
zbolałą duszę. No i ciało trochę też, bo nawet siedzenie w cieniu nie
zapewniało szczególnego komfortu ani mnie, ani mojemu gipsowi. Chociaż co by
nie mówić, pogoda jest całkiem niezła – dopiero teraz zrobiło się takie trochę nasze,
prawdziwe, upalne lato. Jest bardzo gorąco, ale sucho, dzięki czemu alarmujące
kropelki potu na czole zaczynają pojawiać się dopiero po kilkunastu sekundach
na słońcu, a nie - jak w porze deszczowej - natychmiast, niezależnie od czasu i
miejsca. Słońce jest ostre i oślepiające, dlatego okulary przeciwsłoneczne są
zdecydowanie wskazane, chociaż ja niestety mam w zwyczaju regularnie ich
zapominać. Temperatura w nocy zaczęła też w końcu spadać na tyle, że można się
nawet pokusić o spanie przy otwartym oknie, oczywiście z moskitierą; włączam
jeszcze wtedy wiatrak, kieruję na łóżko, i mogę spokojnie wyłączyć
klimatyzację.
Pogoda pogodą,
ale wszystkich pewnie bardziej ciekawi, jak w Bangkoku wita się Nowy Rok. Z obserwacji
wnioskuję, że dokładnie tak, jak wszędzie indziej na świecie ;) A czy trunek,
którym wznosimy toast, będzie francuski, polski, czy tajski, to już jeden pies.
Moja pierwsza pizza w Tajlandii! |
Kiedy wsadzono mi
nogę z gips, musiałam się pożegnać z różnymi planami, także sylwestrowymi – z
trudem się przemieszczam autobusami, więc jakiekolwiek podróżowanie, zwłaszcza poza
Tajlandię, nie wchodziło w grę. Szczerze mówiąc, myślałam, że spędzę ten
ostatni dzień roku w domu, oglądając filmy i zapychając się popcornem, ale
szczęśliwie wpadłam na lepszy pomysł – skontaktowałam się z kilkorgiem
znajomych z TEFLa, którzy, jak się okazało, planowali spędzić Sylwestra w
Bangkoku i zaprosiłam ich do siebie. I tak oto w poniedziałek wczesnym
popołudniem zjawili się u mnie Chris, Jordan i Damien; zamówiliśmy pizzę,
która kosztowała majątek (ale kiedy wydawać pieniądze, jak nie w ostatni dzień
roku?) i otworzyliśmy Hong Thong, który po zmieszaniu ze Spritem jest całkiem
niezły, a wcale nie traci na mocy. I tak przesiedzieliśmy do wieczora, dzieląc się
przeżyciami ostatnich miesięcy. Kiedy wskazówki zegara wskazały dziesiątą,
zdecydowaliśmy, że warto byłoby się jednak gdzieś ruszyć. Padło na Siam Square,
gdzie co roku odbywa się wielki pokaz fajerwerków, a Jordan, który miał okazję
widzieć go już dwa lata wcześniej zapewniał, że naprawdę jest co oglądać.
Nie wahaliśmy się więc długo, a wszelkie moje plany nie włóczenia się po
mieście z nogą w gipsie pozostały na Lam Luk Ka ;)
Jordan, ja, Chris i Damien przy Siam Square (jeszcze zanim dołączył Brian) |
Najpierw mieliśmy
problem ze złapaniem taksówki - nie dlatego, że żadnej nie było, tylko dlatego,
że z nieznanych nam przyczyn żadna nie chciała się zatrzymać; w końcu jakiś
Taj, widząc naszą bezradność, wyszedł na środek ulicy i po prostu zmusił jedną,
żeby stanęła, za co byliśmy mu niezmiernie wdzięczni. Następnie mieliśmy mały
problem ze wsadzeniem mnie do środka – tak jak autobusami, motorami, a nawet
mini busami jestem w stanie jakoś jeździć, tak samochody są prawdziwym
utrapieniem; w końcu przesunęliśmy do końca przednie siedzenie i udało mi się
jakoś wcisnąć tę moją nieszczęsną, sztywną nogę. Gdy dojechaliśmy na miejsce,
wszędzie było mnóstwo ludzi. Ludzi, śmieci i jeżdżących po nogach motorów.
Zrobiło się też strasznie gorąco (to pewnie przez liczbę oddychających głów na
metr kwadratowy), ale dzielnie pozostawałam w kardiganie z długim rękawem, bo i
tak nie bardzo miałam co z nim zrobić. Pewnie brzmi to dziwnie, ale to jest właśnie
jedna z tych rzeczy, których nauczyłam się w Tajlandii – było, jest i będzie
gorąco. Nie będzie chłodniej. Noszenie długich spodni, tak samo jak długich
rękawów, nie jest przyjemne, ale czasami konieczne, więc trzeba się z tym jakoś
pogodzić. Poza tym, rozebranie się też nie zawsze nam pomoże. Ale to –
tradycyjnie już – taka mała dygresja, wróćmy więc do Siam Square. Tak więc mimo
tego całego tłumu i zgiełku, udało nam się jeszcze spotkać z Brianem (także
kolega z TEFLa), z którym umówiliśmy się już wcześniej i byliśmy w stałym
kontakcie telefonicznym, po czym razem udaliśmy się w miejsce, gdzie miał się
odbyć pokaz fajerwerków. I było warto! Naprawdę, żałowałabym, gdybym została w
domu. To zabawne, gdy sobie pomyślę, że rok temu spędzałam Sylwestra na stoku w
Karpaczu. Gdyby ktoś mi powiedział, że następne petardy będę oglądała z Siam
Square w Bangkoku, podparta o kulę i w towarzystwie trzech Amerykanów i
Brytyjczyka, postukałabym się prawdopodobnie w czoło. A propos kul – wyrażenie
„jak kula u nogi” nabrało teraz dla mnie nowego, zupełnie innego znaczenia… ;)
Pokaz fajerwerków |
Kiedy pokaz się
skończył, a nam udało się w końcu wydostać z tego najgorszego epicentrum,
zgodziłam się zostawić chłopaków na łaskę i niełaskę barów przy Khao San Road,
a samej chciałam kierować się już do domu, bo moja noga wyraźnie zaczynała być
niezadowolona. Łatwiej powiedzieć, trudniej wykonać. Taksówki co prawda były,
ale kwoty, jakich życzyli sobie kierowcy, były z kosmosu (wiedziałam, że do Lam
Luk Ka nikt mnie raczej nie zawiezie, gotowa byłam więc pojechać bez
taksometru, no ale ludzie, żeby cena była chociaż w granicach przyzwoitości!).
Na szczęście okazało się, że z skytrain (BTS) jeździł tego dnia do 2.00 w nocy
(a może zawsze tak jeździ?), dostałam się więc nim do Victory Monument, a
stamtąd złapałam już autobus do Lam Luk Ka, i tylko ostatnie dwa kilometry
musiałam pokonać taksówką. Niedrogo, bez stresu i do celu, czyli tak, jak
powinno być ;)
Kończąc już, przypomniało
mi się o czymś istotnym, od czego powinnam była być może zacząć, zamiast mówić jak
zwykle o pogodzie. Otóż zgodnie z kalendarzem tajskim, nie powitaliśmy właśnie
2013, ale 2556 rok! Szczerze mówiąc byłam pewna, że ta zmiana następuję dopiero
w kwietniu, czyli właśnie wtedy, gdy obchodzi się Songkran – buddyjski nowy
rok. Ale wczoraj jedna Tajka powiedział mi, że wcale nie; Songkran to po prostu
powód do zabawy i świętowania, ale rok z 2555 na 2556 zmienia się już teraz.
Ależ ci Tajowie kręcą! ;)
A propos
tajskiego, wczoraj postanowiłam coś z nim w końcu zrobić i na dobry początek - pod
okiem tajskich znajomych - nauczyłam się liczyć do 1000. Fakt, póki co bardziej
dukam, niż liczę, ale z czasem wszystko zapamiętam! Wiem już też, że
gdziekolwiek nie dodam końcówki „-ka” (mężczyźni „-krap”), to będzie
grzeczniej. Czyli prosząc o kurczaka, ładniej będzie powiedzieć „gai-ka”, niż
samo „gai”. Muszę to wypróbować!
A kończąc już z
liczbami, kurczakami i pogodą, życzę Wam wszystkim pięknego, szczęśliwego i
jeszcze lepszego roku 2013 oraz 2556 ;) Sawadii bi mai-ka!
Szczęśliwego Nowego Roku! |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz