niedziela, 27 stycznia 2013

Ciąg dalszy, czyli mózg wariuje

Czekamy (pies i ja) na kierowcę motorka
Od poniedziałku wiele się nie zmieniło, może poza tym, że jestem o rok starsza (Matko Boska, to już ćwierć wieku!), a rehabilitacja mojego kolana ma wpływ na absolutnie wszystko, tylko nie na samo kolano. Wprowadziłam w życie mój Genialny Plan Natychmiastowego Odzyskania Nogi, czyli godzinne ćwiczenia od 6.00 rano, basen (z lodowatą wodą) prosto po pracy i 1,5 - godzinna sesja wieczorem, który skończył się gorączką w piątek oraz takim bólem gardła i katarem, jakich dawno nie miałam. Na szczęście weekend okazał się zbawienny, tak samo zresztą jak tajskie krople do nosa (serio, chyba kupię sobie zapas do Polski), więc jutro będę mogła spokojnie iść do pracy ;) Poza tym, cierpię na jakieś dziwaczne senne urojenia (nie żebym ich nigdy nie miała, ale teraz to już przesada), bo mój mózg niestety nie myśli o niczym innym, jak tylko o kolanie. Więc budzę się w środku nocy (prawie każdej!!) i zaczynam ćwiczyć; czasem zorientuję się w trakcie, czasem uświadomię to sobie dopiero rano. Zdarzyło mi się też wstać o 1.00 (czyli po około godzinie snu - właśnie wtedy, gdy postanowiłam się w końcu wyspać), pójść do łazienki i zacząć myć, z planem natychmiastowego rozpoczęcia ćwiczeń, gdy uświadomiłam sobie, że jest środek nocy... Tak, moja głowa zdecydowanie nie daje mi żyć.

Choruję sobie...
...i jem pyszne mangostany!

Mimo, że za choróbsko obwiniam basen z lodowatą wodą (chociaż ten brak snu i nocne ekscesy też pewnie miały w tym swój udział), to właśnie o nim chciałam troszkę napisać, bo jest nie dość, że fajny, to jeszcze taki...tajski! :D Niby basen jak basen. To ten, który znajduje się na kampusie, gdzie pracuję, mam więc do niego rzut beretem. Otwarty, ale z zadaszeniem, co czyni z niego basen całoroczny (bo pływanie w ulewie jest pewnie mało sympatyczne). Przed wejściem raszki na buty, gdzie grzecznie zostawiłam swoje wymęczone baleriny. Dalej uśmiechnięte panie, które nie znają ani słowa po angielsku. Potem szatnie - damska i męska - z rożnymi informacjami i napisami wyłącznie po tajsku. Uroczo! Przebrałam się, nałożyłam klapki, wyszłam z szatni i tu pojawił się przed moim nosem groźny palec jednej z pań, wskazujący to moje klapki, to na raszki przed wejściem. Próbowałam wytłumaczyć (tak, ciągle próbuję tłumaczyć różne rzeczy po angielsku, w sumie to nie wiem, po co to robię), że przecież buty zostawiłam, a to są tylko klapki, ale z panią basenową się nie dyskutuje ;) Pozbyłam się więc także i drugiej pary butów, i mogłam w końcu wejść do basenu. I tu dopiero się zdziwiłam! Byłam pewna, że woda będzie raczej ZA ciepła, no bo jaka ma być przy temperaturze powietrza przekraczającej 30 stopni. Okazało się jednak, że woda jest schładzana i to na tyle mocno, że albo się porządnie pływa, albo porządnie zamarza. No cóż, przynajmniej jest jakiś czynnik mobilizujący! Dużym plusem był za to fakt, że basen był niemalże PUSTY, niezależnie od dnia i godziny, o której przyszłam. Idealnie!

Tłumów nie ma

A moja noga jest nadal nieugięta... Walczymy dalej! Oraz pozdrawiamy z ostatniego zdjęcia - starszaki i ja :)



niedziela, 20 stycznia 2013

Znowu o nodze, czyli trochę marudzę

Fajnie jest się urodzić w 2531r.!
Jeśli naprawdę myślałam, że następny post będzie pisany z komputera podpartego o oba kolana, to bardzo się myliłam.
Bardzo.
Bardzo.
Bardzo.

W środę przed południem zdjęli mi ten wstrętny gips (chociaż z malowidłami May i Marka już nie taki wstrętny), ale musiałam czekać do wieczora na rezonans, więc nie myliłam się mówiąc, że spędzę cały wolny dzień w szpitalu. Moja noga była sztywna, ale sądziłam, że się rozchodzi. NIC. BARDZIEJ. MYLNEGO. Rezonans wykazał, że więzadło jest nadal naderwane, co podobno nie powinno mnie dziwić, bo potrzeba około 6 - 8 tygodni, żeby się zrosło, a minęło "dopiero" pięć. Na szczęście ACL (więzadło krzyżowe przednie) jest cały, czyli to, co najgorsze, mnie ominęło. "Menos mal", jak to mówią Hiszpanie.

Powinnam się cieszyć, że w tym wypadku jestem jednak w najlepszej możliwej sytuacji. Ale trudno jest mi się cieszyć, gdy noga jest kompletnie zablokowana, a każde zgięcie, nawet o centymetr, sprawia ból! Mój plan fizjoterapii, który wcześniej wydawał się banalny, teraz jest prawie nie do przejścia... Jednorazowy zestaw ćwiczeń w trzech seriach zajmuje mi 1,5 godziny (sic!), a mam takich zestawów robić trzy dziennie. Nie pozostaje mi więc teraz nic innego, jak wstawać o 6.00 rano (moje ciało o tej godzinie krzyczy, błaga o litość i trzyma się kurczowo poduszki) i posłusznie machać nogą, próbować zginać, przesuwać po piłce, rozciągać... All inclusive. Wstając o 6.00 mam tak naprawdę tylko godzinę, bo potem zbieram się już do pracy, no ale trudno; 2/3 zestawu musi mi o tej porze wystarczyć. Po powrocie z pracy drugi zestawik, a przed pójściem spać powinien być jeszcze trzeci, ale póki co moja noga się na tym etapie buntuje, bo przerwa miedzy przedostatnimi i ostatnimi ćwiczeniami jest za krótka. Od jutra jednak zmieniam taktykę i po pracy idę na basen - zamiast drugiego zestawu. Tak! Będę pływać! Co prawda stopień zgięcia mam w tej chwili maksymalnie 30 stopni, ale z zablokowanym kolanem i nogami do kraula mam pozwolenie :) Spróbowałam już w sobotę! Byłam w wake parku pokatować trochę duszę i nabrać w końcu kolorów (udało mi się to aż za bardzo; niestety przypominam teraz bardziej wyblakłego buraka, niż gorącą Azjatkę), no i spróbowałam też swoich sił w wodzie; powoli i niezdarnie, ale dałam radę.

Wiem, wiem, nuda! Wszystko kręci się teraz wokół mojej pożal-się-Boże-nogi.

Mrówki nadal atakują moją kuchnię. Jeśli leży coś (nawet fabrycznie zamknięte) na szafce, to się czają i łażą wokół. Jeśli schowam to do nieśmiertelnego, plastikowego pojemnika, to w magiczny sposób znikają. Boję się tylko myśleć dokąd. Na pewno gdzieś się czają...

A to taki obrazek z dnia dzisiejszego :)
Dziś to chyba na tyle, jeśli chodzi o moje smętne marudzenie. Już nie mogę się doczekać jutrzejszego poranka i machania nogą na macie... Może mieć to też jednak swoje dobre strony! Ćwicząc, zaczęłam oglądać namiętnie Asian Food Channel, czyli, jak nazwa wskazuje, jedzenie, jedzenie, jedzenie. Coś czuję, że jak wrócę do Polski, to będę miała co robić w swojej kuchni ;) Mam już też gotowy list do Gwiazdora z absolutnie niezbędnymi elementami wyposażenia :)
Swoją drogą, jadłam ostatnio jakieś nowe, śmieszne owoce. Nie mam pojęcia, jak się nazywają, ale były pyszne! Mam gdzieś nawet zdjęcie, dorzucę w następnym poście.

Już teoretycznie poniedziałek. Niech moc będzie z Wami!

P.S. Do Mamy, Taty, M., W., cioci i wujka S. oraz M., którzy szalejecie w tej chwili na nartach - PAMIĘTAJCIE O ROZGRZEWCE! I nie dajcie się zwieźć służbom ratowniczym :)

P.S.2. Dziękuję wszystkim, którzy wysłuchiwali moich jęków, a zwłaszcza Adze, Gosi, Juli i Sobocie za doradztwo teoretyczne, merytoryczne i/lub praktyczne oraz wsparcie duchowe :)

wtorek, 15 stycznia 2013

O nodze, mrówkach, tajskim i innych błahostkach

Gwoli przypomnienia, który mamy rok
Wczoraj był paskudny dzień! Od czterech tygodni żyłam myślą, że w poniedziałek 14. stycznia pozbędę się gipsu i zacznę nowe, lepsze życie. Nic bardziej mylnego! Dwie godziny przed umówionym spotkaniem dostałam informację ze szpitala, że mój lekarz jest chory i muszą odwołać wizytę. Dowiedziałam się też, że wraca dopiero... w przyszłym tygodniu! Po ośmiu telefonach do szpitala (niestety, tajski zwyczaj wybrnięcia z trudnej sytuacji polega często na odkładaniu słuchawki), jednym do mojej ubezpieczalni (z tą na szczęście nie ma żadnych problemów), wiadrze wylanych łez i setkach wyrwanych włosów z głowy (więcej akurat nie miałam), udało mi się umówić do innego specjalisty na JUTRO. Moja noga i ja nie możemy się już doczekać!

Z tą naklejką, siłownia i basen stoją otworem
Poza tym, nie ma już co za bardzo dumać. Poniżej więc zwięźle i na temat o tym co, gdzie i jak. Niekoniecznie dlaczego.

1. W piątek kupiłam roczny karnet na siłownię, basen oraz tenisa i badmintona (gdybym przypadkiem miała z kim zagrać) na kampusie uniwersyteckim, gdzie pracuję. Głównym powodem jest rehabilitacja nogi (jestem już w pełnej gotowości!), ale myślę, że potem też pewnie jeszcze nie raz skorzystam. W dodatku cena karnetu dla uczniów i pracowników była co najmniej zachęcająca, jeśli nie powiedzieć śmiesznie niska. Opłacało się więc walczyć o pozwolenie o pracę ;)

Jessica i Jennifer
2. W sobotę w Tajlandii obchodzony był Dzień Dziecka (świętuje się go w drugą sobotę stycznia). Jest to tutaj dość ważne święto i z tego, co wiem, w mieście było sporo atrakcji dla rodziców i ich pociech. Mnie jednak wystarczyły F16, które od 7.00 rano przygotowywały się do pokazów i latały nad moim domem (mieszkam niedaleko Thai Royal Air Force).

3. Zarówno w piątek, jak i dziś, miałam z Jessicą i Jennifer nasze tajsko - polskie zajęcia. Zaczynam już nawet coś dukać, choć za bardzo nie rozumiem, co do mnie mówią (ale po zaledwie trzech spotkaniach to chyba nic dziwnego). Rozpoznaję też niektóre znaki na ulicy i umiem je przeczytać!

4. Dziś w porze lunchu mój gips nabrał zupełnie nowego wyglądu :) May i Mark naprawdę się przyłożyli!

Mark i May w swoim żywiole
5. Mam w kuchni mrówki. Nie takie same jak te, które gnieżdżą się w naszych europejskich ogrodach, tylko takie mikroskopijne. Jeśli przypadkiem zdarzy się, że na blacie zostanie jakiś okruszek lub nie daj Boże owocowy milikawałeczek, to na pewno zostanie on oblężony przez ten małe, żarłoczne potwory. A jeśli wszystko jest wymyte i wychuchane, to zwykle krąży sobie kilka gdzieś po ścianie. Ale według tego, co mówią absolutnie wszyscy, mrówki to stały element tajskich domostw, więc i tak mam szczęście, że jest ich zaledwie garstka. No i kupiłam też spray, który zabija je w ciągu 0,1 sekundy. Za szybko, żeby ginęły w męczarniach, ale zawsze coś.

6. Od jakiegoś czasu notorycznie jestem pogryziona. Ściślej rzecz biorąc, cały czas coś mnie swędzi, ale zakładam, że dzieje się tak przy udziale czynników zewnętrznych. To pewnie te mrówki! Ewentualnie jeden z tryliona innych możliwych czynników zewnętrznych. Na szczęście w kryzysowych sytuacjach niezawodna maść tygrysia daje sobie radę.

7. Jutro jest dzień nauczyciela i z tej okazji nauczyciele mają dzień wolny od pracy. Takie świętowanie to ja rozumiem! ;) Co prawda większość dnia spędzę pewnie w szpitalu, co niekoniecznie jest wymarzoną rozrywką, ale coś za coś.

Następny post będzie już pisany z komputera podpartego o oba kolana!

Z potworkami w zeszłym tygodniu

czwartek, 10 stycznia 2013

Pumpernikiel

Prezent!
O rany, ale wczoraj był dzień! Po pracy poszłam do kina, zresztą na film, który chciałam zobaczyć już w niedzielę, ale się nie udało (trochę się spóźniłam - reklamy są tu wybitnie długie - a że byłam jedynym chętnym widzem, to zdążyli odwołać seans...). Film przeciętny i niewymagający ("Playing for keeps" - nie mam pojęcia, jaki jest tytuł polski), ale na Gerarda Butlera przyjemnie się patrzyło. No i zdecydowanie była to lepsza opcja niż siedzenie w domu i czytanie forów dotyczących naderwanych więzadeł w kolanie; przysięgam, już więcej do nich nie zajrzę!

Ale w sumie to nie o tym chciałam pisać ;) No więc wychodząc rano do pracy, znalazłam w swojej skrzynce na listy świstek, który wyglądał trochę jak nasze awizo, a że Sobota wspominał swojego czasu, że coś mi wysłał, to byłam pełna nadziei, że to jednak do mnie. Od razu zrobiłam świstkowi zdjęcie (był po tajsku, rzecz jasna) i wysłałam do właściciela mieszkania z prośbą o przetłumaczenie. I faktycznie! Było to awizo, a paczkę zostawiono w biurze administracyjnym, które mieści się zaraz obok mojego budynku. Natychmiast po powrocie do domu poleciałam odebrać przesyłkę (jestem coraz lepsza w lataniu w gipsie; dzisiaj udało mi się nawet nieco podbiec, gdy samochód chciał mnie rozjechać na pasach, mimo że z daleko widział, że idę), a w środku było... siedem płyt z mnóstwem ponagrywanych odcinków seriali (żeby było czym załatać nudne wieczory!) oraz... PUMPERNIKIEL. Autentycznie zwariowałam ze szczęścia! ;)

Om nom nom!
Uznałam, że porządny chleb wymaga porządnego obkładu (szczerze mówiąc, nie wiem, czym ludzie spoza Poznania zastępują słowo "obkład"... tak więc "obkładu" i koniec!), dlatego dzisiaj po pracy zahaczyłam o Tops Market - sklep trochę w stylu naszej Almy - gdzie można znaleźć wiele zagranicznych produktów, choć niestety w jeszcze bardziej zagranicznej cenie (przykładowo, mrożona pizza Ristorante kosztuje 25zł, podczas gdy tajski obiad na ulicy w Pathum Thani można zjeść za 3-4zł). Ale cóż! Skusiłam się na pomidorki koktajlowe oraz całkiem niezły, ziołowo - czosnkowy ser produkcji australijskiej.

Miałam dzisiaj przepyszną kolację! Dziękuję, Sobota!

środa, 9 stycznia 2013

Trzech Króli (06/01/2556)


Był jeszcze Czwarty Król, ale zgubił drogę i nie udało mu się dotrzeć na czas w wyznaczone miejsce; Kacper, Melchior i Baltazar zdążyli już wyruszyć w stronę Betlejem. Czwarty Król bardzo się zasmucił, miał bowiem w prezencie dla Dzieciątka trzy piękne perły. Postanowił jednak tak łatwo się nie poddawać i ruszył przed siebie, nie mając pojęcia o gwieździe, która świeciła nad stajenką.

Pewnego dnia spotkał kobietę, która płakała na losem swojego nowonarodzonego syna; żołnierze Heroda dostali rozkaz zabicia wszystkich chłopców poniżej drugiego roku życia. Zrobiło mu się jej żal, więc przekupił żołnierzy, wręczając im jedną z pereł, które miał w prezencie dla Dzieciątka; tamci odeszli, zostawiając kobietę i jej syna w spokoju.

Po kilku latach wędrówki natrafił na rodzinę, która będąc na skraju ubóstwa błagała go o pomoc – to znów żołnierze Heroda, którzy tym razem mieli nakaz odebrania poddanym wszelkich dóbr. Czwarty Król ponownie przekupił żołnierzy, wręczając im drugą perłę, a rodzina odzyskała zabrane im własności.

Minęło parę lat, gdy na oczach Czwartego Króla ponownie doszłoby do tragedii; rozwścieczony tłum żądał ukamieniowania kobiety posądzonej o zdradę. Także i tym razem Król nie pozostał obojętny i wręczył awanturnikom ostatnią perłę.

Wędrował potem jeszcze Czwarty Król przez wiele lat, aż pewnego dnia był świadkiem niecodziennego poruszenia w miasteczku, które mijał. Powodem poruszenia okazał się być mężczyzna, który w otoczeniu brutalnych żołnierzy niósł na swoich barkach krzyż, a za nimi podążał ciekawski tłum. Czwarty Król zdał sobie nagle z czegoś sprawę. Podszedł do mężczyzny i spojrzał mu w oczy, w których ujrzał swoje trzy perły; zrozumiał, że znalazł tego, którego szukał.


P.S. Pierwsza angielska msza, pierwsze angielskie kazanie i pierwsza nieznana przypowieść.

sobota, 5 stycznia 2013

Język tajski


Zaczęłam naukę tajskiego! Nie jakąś intensywną, bo tylko raz w tygodniu, ale jest szansa, że coś mi jednak w głowie pozostanie. No i może te wszystkie otaczające mnie znaki przestaną być w końcu taką czarną magią! Mam nadzieję.

Liczby
Nie chciałam zapisywać się na kurs, bo wcale nie zależy mi na tym, żeby przez pierwszy miesiąc wałkować alfabet, a potem nauczyć się kilku podstawowych, zupełnie bezużytecznych słów. Poza tym, kursy tajskiego też swoje kosztują. Dlatego zapytałam poznane w wake parku siostry – bliźniaczki (generalnie ciężko mi je rozróżnić, chociaż teraz jedna ma na brodzie dziewięć szwów, więc jest łatwiej - próba obrotu 360 z kickera) czy nie chciałyby nauczyć mnie podstaw praktycznego tajskiego w zamian za jakiś inny język, np. hiszpański (po angielsku mówią płynnie – takie okazy tylko ze szkół międzynarodowych). Dziewczyny bardzo zapaliły się do tego pomysłu, chociaż powiedziały, że wolałyby uczyć się…polskiego! Wiadomo, że rodzimego języka nie uczy się tak łatwo, jak obcego, ale ile jest przy tym zabawy ;) A zanim dojdziemy do zasad koniugacji i deklinacji to jeszcze trochę minie…

Pierwsze znaki
Pomysł został rzucony we wtorek, a spotkałyśmy się już wczoraj, z planem regularnego spotykania się w każdy piątek u dziewczyn w domu (mieszkają niedaleko wake parku). Był to mój pierwszy raz w tajskim domu - charakterem przypominał mi trochę ten, w którym mieszkałam przez parę tygodni u pewnej meksykańskiej rodziny z dala od wszelkiej turystycznej cywilizacji - i z pierwszym obiadem wprost z tajskiej kuchni. Pyszności! Zanim wrócę do Polski, koniecznie muszę wziąć przepis na kurczaka w zielonym curry. Uwielbiam curry!

Nasze spotkanie zaczęłyśmy od tajskiego; już nie wiem, czy trudniejsza jest właściwa wymowa, czy właściwy zapis! Pocieszam się tym, że gramatyka jest ponoć bardzo prosta. Dowiedziałam się też paru rzeczy, które nieźle namieszały mi w głowie... Okazuje się, że po tajsku nie robimy odstępów pomiędzy wyrazami, a więc jedno zdanie to jeden długi ciąg znaków; odstęp oznacza więc koniec zdania lub przecinek (nie występują znaki interpunkcyjne), co czasem może być powodem nieporozumień. Tajowie nie używają też liczby mnogiej, więc jeśli na przykład chcemy powiedzieć, że mamy czegoś więcej, niż jedną sztukę, to albo od razu podajemy liczbę, albo czekamy na zainteresowanie i chęć zapytania ze strony rozmówcy. Nie żartuję!

Om nom nom!
Gdy mój mózg parował już od tajskich szlaczków, uraczyłyśmy się pysznym curry i przeszłyśmy do języka polskiego. Dziewczyny wiedziały mniej więcej, z czym to się je, bo miały jakąś tam styczność z rosyjskim i niemieckim (wbrew pozorom, do porównań nadaje się jak znalazł!), ale chyba poziom trudności wymowy przerósł ich najśmielsze oczekiwania. I tak, omówiwszy alfabet, spędziłyśmy dobrą godzinę ćwicząc „ś”, „ć”, „ź”, „ż”, „dź”, „dż”, „sz” i „cz”… ;)

Spółgłoski połączone z samogłoskami
 Tak naprawdę, to z niecierpliwością czekam już na kolejny piątek! Póki co, muszę nauczyć się znaków liczb (to się przyda do rozszyfrowywania niektórych autobusów w Pathum Thani) oraz pozostałych znaków (z wymową) spółgłosek i samogłosek, które zdążyłyśmy przerobić. Najtrudniejsze jest to, że znak zapisany inną czcionką lub innym charakterem pisma wygląda już dla mnie zupełnie inaczej. Chyba zrobię dzisiaj na ulicy jakiś językowy rekonesans albo „poczytam” ulotki, może się czegoś dowiem ;)

środa, 2 stycznia 2013

Szczęśliwego Nowego Roku!


Katuję duszę i ciało
Długi weekend już za nami, więc dziś rano trzeba było posłusznie wstać do pracy. I dobrze! Sześć dni to zdecydowanie za dużo, chociaż przeczytałam w tym czasie chyba więcej, niż przez cały rok (zawsze byłam zwolenniczką papieru, ale jednak dziękuję Bogu za e-booki!) i spędziłam dwa dni w wake parku, siedząc na leżaku i katując swoją zbolałą duszę. No i ciało trochę też, bo nawet siedzenie w cieniu nie zapewniało szczególnego komfortu ani mnie, ani mojemu gipsowi. Chociaż co by nie mówić, pogoda jest całkiem niezła – dopiero teraz zrobiło się takie trochę nasze, prawdziwe, upalne lato. Jest bardzo gorąco, ale sucho, dzięki czemu alarmujące kropelki potu na czole zaczynają pojawiać się dopiero po kilkunastu sekundach na słońcu, a nie - jak w porze deszczowej - natychmiast, niezależnie od czasu i miejsca. Słońce jest ostre i oślepiające, dlatego okulary przeciwsłoneczne są zdecydowanie wskazane, chociaż ja niestety mam w zwyczaju regularnie ich zapominać. Temperatura w nocy zaczęła też w końcu spadać na tyle, że można się nawet pokusić o spanie przy otwartym oknie, oczywiście z moskitierą; włączam jeszcze wtedy wiatrak, kieruję na łóżko, i mogę spokojnie wyłączyć klimatyzację.

Pogoda pogodą, ale wszystkich pewnie bardziej ciekawi, jak w Bangkoku wita się Nowy Rok. Z obserwacji wnioskuję, że dokładnie tak, jak wszędzie indziej na świecie ;) A czy trunek, którym wznosimy toast, będzie francuski, polski, czy tajski, to już jeden pies.

Moja pierwsza pizza w Tajlandii!
Kiedy wsadzono mi nogę z gips, musiałam się pożegnać z różnymi planami, także sylwestrowymi – z trudem się przemieszczam autobusami, więc jakiekolwiek podróżowanie, zwłaszcza poza Tajlandię, nie wchodziło w grę. Szczerze mówiąc, myślałam, że spędzę ten ostatni dzień roku w domu, oglądając filmy i zapychając się popcornem, ale szczęśliwie wpadłam na lepszy pomysł – skontaktowałam się z kilkorgiem znajomych z TEFLa, którzy, jak się okazało, planowali spędzić Sylwestra w Bangkoku i zaprosiłam ich do siebie. I tak oto w poniedziałek wczesnym popołudniem zjawili się u mnie Chris, Jordan i Damien; zamówiliśmy pizzę, która kosztowała majątek (ale kiedy wydawać pieniądze, jak nie w ostatni dzień roku?) i otworzyliśmy Hong Thong, który po zmieszaniu ze Spritem jest całkiem niezły, a wcale nie traci na mocy. I tak przesiedzieliśmy do wieczora, dzieląc się przeżyciami ostatnich miesięcy. Kiedy wskazówki zegara wskazały dziesiątą, zdecydowaliśmy, że warto byłoby się jednak gdzieś ruszyć. Padło na Siam Square, gdzie co roku odbywa się wielki pokaz fajerwerków, a Jordan, który miał okazję widzieć go już dwa lata wcześniej zapewniał, że naprawdę jest co oglądać. Nie wahaliśmy się więc długo, a wszelkie moje plany nie włóczenia się po mieście z nogą w gipsie pozostały na Lam Luk Ka ;)

Jordan, ja, Chris i Damien przy Siam Square (jeszcze zanim dołączył Brian)
Najpierw mieliśmy problem ze złapaniem taksówki - nie dlatego, że żadnej nie było, tylko dlatego, że z nieznanych nam przyczyn żadna nie chciała się zatrzymać; w końcu jakiś Taj, widząc naszą bezradność, wyszedł na środek ulicy i po prostu zmusił jedną, żeby stanęła, za co byliśmy mu niezmiernie wdzięczni. Następnie mieliśmy mały problem ze wsadzeniem mnie do środka – tak jak autobusami, motorami, a nawet mini busami jestem w stanie jakoś jeździć, tak samochody są prawdziwym utrapieniem; w końcu przesunęliśmy do końca przednie siedzenie i udało mi się jakoś wcisnąć tę moją nieszczęsną, sztywną nogę. Gdy dojechaliśmy na miejsce, wszędzie było mnóstwo ludzi. Ludzi, śmieci i jeżdżących po nogach motorów. Zrobiło się też strasznie gorąco (to pewnie przez liczbę oddychających głów na metr kwadratowy), ale dzielnie pozostawałam w kardiganie z długim rękawem, bo i tak nie bardzo miałam co z nim zrobić. Pewnie brzmi to dziwnie, ale to jest właśnie jedna z tych rzeczy, których nauczyłam się w Tajlandii – było, jest i będzie gorąco. Nie będzie chłodniej. Noszenie długich spodni, tak samo jak długich rękawów, nie jest przyjemne, ale czasami konieczne, więc trzeba się z tym jakoś pogodzić. Poza tym, rozebranie się też nie zawsze nam pomoże. Ale to – tradycyjnie już – taka mała dygresja, wróćmy więc do Siam Square. Tak więc mimo tego całego tłumu i zgiełku, udało nam się jeszcze spotkać z Brianem (także kolega z TEFLa), z którym umówiliśmy się już wcześniej i byliśmy w stałym kontakcie telefonicznym, po czym razem udaliśmy się w miejsce, gdzie miał się odbyć pokaz fajerwerków. I było warto! Naprawdę, żałowałabym, gdybym została w domu. To zabawne, gdy sobie pomyślę, że rok temu spędzałam Sylwestra na stoku w Karpaczu. Gdyby ktoś mi powiedział, że następne petardy będę oglądała z Siam Square w Bangkoku, podparta o kulę i w towarzystwie trzech Amerykanów i Brytyjczyka, postukałabym się prawdopodobnie w czoło. A propos kul – wyrażenie „jak kula u nogi” nabrało teraz dla mnie nowego, zupełnie innego znaczenia… ;)

Pokaz fajerwerków
Kiedy pokaz się skończył, a nam udało się w końcu wydostać z tego najgorszego epicentrum, zgodziłam się zostawić chłopaków na łaskę i niełaskę barów przy Khao San Road, a samej chciałam kierować się już do domu, bo moja noga wyraźnie zaczynała być niezadowolona. Łatwiej powiedzieć, trudniej wykonać. Taksówki co prawda były, ale kwoty, jakich życzyli sobie kierowcy, były z kosmosu (wiedziałam, że do Lam Luk Ka nikt mnie raczej nie zawiezie, gotowa byłam więc pojechać bez taksometru, no ale ludzie, żeby cena była chociaż w granicach przyzwoitości!). Na szczęście okazało się, że z skytrain (BTS) jeździł tego dnia do 2.00 w nocy (a może zawsze tak jeździ?), dostałam się więc nim do Victory Monument, a stamtąd złapałam już autobus do Lam Luk Ka, i tylko ostatnie dwa kilometry musiałam pokonać taksówką. Niedrogo, bez stresu i do celu, czyli tak, jak powinno być ;)

Kończąc już, przypomniało mi się o czymś istotnym, od czego powinnam była być może zacząć, zamiast mówić jak zwykle o pogodzie. Otóż zgodnie z kalendarzem tajskim, nie powitaliśmy właśnie 2013, ale 2556 rok! Szczerze mówiąc byłam pewna, że ta zmiana następuję dopiero w kwietniu, czyli właśnie wtedy, gdy obchodzi się Songkran – buddyjski nowy rok. Ale wczoraj jedna Tajka powiedział mi, że wcale nie; Songkran to po prostu powód do zabawy i świętowania, ale rok z 2555 na 2556 zmienia się już teraz. Ależ ci Tajowie kręcą! ;)

A propos tajskiego, wczoraj postanowiłam coś z nim w końcu zrobić i na dobry początek - pod okiem tajskich znajomych - nauczyłam się liczyć do 1000. Fakt, póki co bardziej dukam, niż liczę, ale z czasem wszystko zapamiętam! Wiem już też, że gdziekolwiek nie dodam końcówki „-ka” (mężczyźni „-krap”), to będzie grzeczniej. Czyli prosząc o kurczaka, ładniej będzie powiedzieć „gai-ka”, niż samo „gai”. Muszę to wypróbować!

A kończąc już z liczbami, kurczakami i pogodą, życzę Wam wszystkim pięknego, szczęśliwego i jeszcze lepszego roku 2013 oraz 2556 ;) Sawadii bi mai-ka!


Szczęśliwego Nowego Roku!