Dzisiaj mijają
trzy miesiące od dnia, w którym przyjechałam do Tajlandii. Aż trzy lub tylko
trzy, sama już nie wiem! Tyle rzeczy się w międzyczasie wydarzyło, tyle
informacji przyswoiłam, tyle spraw załatwiłam… Znalezienie pracy, znalezienie
nowego mieszkania, załatwienie wizy i nieszczęsnego „work permit”, względne
opanowanie komunikacji miejskiej, kilkukrotne odwiedzanie szpitali, polubienie ulicznego jedzenia… Można by wymieniać w nieskończoność. Właściwie to
chyba jestem bardziej ogarnięta, niż mi się zdawało. Sęk w tym, że na wszystko
potrzebuję trochę czasu.
Dziś jest też drugi dzień mojej niewolniczej udręki, a więc jeszcze cztery doby i będę mogła iść do pracy. Święci anieli! Na co komu ta przerwa noworoczna? Naprawdę, nie wiem już, co ze sobą zrobić. Wszyscy ludzie, których znam, są GDZIEŚ, ale na pewno nie w Bangkoku. Dzisiejszy dzień zleciał mi więc głównie na czytaniu, chociaż pobrzdąkałam też na ukulele (mój stroik zwariował!), poćwiczyłam zagipsowaną nogę, przeszłam się po ulicznego kurczaka z ryżem i trochę się nad sobą poużalałam. No i to by było na tyle. Chyba będę musiała pościągać więcej książek w pdf-ie.
Dziś jest też drugi dzień mojej niewolniczej udręki, a więc jeszcze cztery doby i będę mogła iść do pracy. Święci anieli! Na co komu ta przerwa noworoczna? Naprawdę, nie wiem już, co ze sobą zrobić. Wszyscy ludzie, których znam, są GDZIEŚ, ale na pewno nie w Bangkoku. Dzisiejszy dzień zleciał mi więc głównie na czytaniu, chociaż pobrzdąkałam też na ukulele (mój stroik zwariował!), poćwiczyłam zagipsowaną nogę, przeszłam się po ulicznego kurczaka z ryżem i trochę się nad sobą poużalałam. No i to by było na tyle. Chyba będę musiała pościągać więcej książek w pdf-ie.
A propos
wypełniaczy czasu, w środę byłam po raz pierwszy w tajskim kinie! Poszłam zaraz
po pracy, żeby poprawić sobie humor drastycznie popsuty nagłą informacją o
nadprogramowych dniach wolnych. Kina w Bangkoku (no i w Pathum Thani), są
niemalże na każdym kroku. Chyba najpopularniejszą sieciówką jest Major
Cineplex, czyli coś na kształt naszego rodzimego Multikina. Co ważniejsze, filmy
są dostępne w dwóch wersjach językowych, a ceny różne, w zależności od filmu,
dnia i – o tak! – lokalizacji kina oraz opcji sali, jaką wybierzemy (możemy na
przykład zażyczyć sobie wygodną, dwuosobową kanapę, zamiast tradycyjnego fotela,
choć obawiam się, że ryzyko zaśnięcia przed końcem filmu niebezpiecznie tutaj wzrasta).
Sala, w której ja byłam, była nieduża, za to miała rewelacyjne fotele (bardzo
miękkie i z lekko kołyszącymi się oparciami) grupowane po dwa, a między każdą taką
dwójką był stoliczek. Myślę, że pod tym względem, polskie kina mogłyby uczyć
się od tajskich!
„Życie Pi”, czyli
film, na którym byłam, nie okazał się już niestety taki rewelacyjny (premiera w
Polsce chyba dopiero w styczniu). Szczerze powiedziawszy, trochę się wynudziłam,
a po tak rozreklamowanej produkcji spodziewałam się czegoś znacznie więcej.
Jedyny ciekawy według mnie wątek to rozterki duchowe głównego bohatera i
poszukiwanie wiary (jako dziecko wierzył w kilku, zupełnie różnych Bogów). Ale
poza tym film był zdecydowanie (!) za długi, przewidywalny, a obrazy sztuczne i
przerysowane - chwilami nie byłam już pewna, czy tak miało być, czy może
zatrudnili tak fatalnego grafika. Gra aktorska nie powalała (czasem wręcz
bawiła, mimo że nie takie było założenie), a narratorem był Hindus, co wcale
nie ułatwiało mi zrozumienia tekstu. Szkoda! Ale niedługo chyba znowu się
wybiorę. Te tajskie kina jakieś takie przyjemne… ;)
Aha, najważniejsze! I najciekawsze. Niezależnie od tego, do jakiego kina i na jaki film idziemy, zawsze - tuż przed rozpoczęciem - grany jest hymn do króla. Naprawdę! Wszyscy widzowie wstają, a na ekranie przewijają się zdjęcia monarchy w otoczeniu uradowanego narodu. A potem można już usiąść i spokojnie obejrzeć film, na który przyszliśmy. Swoją drogą, to niesamowite, jak bardzo Tajowie kochają swojego króla i jak wielkim darzą go szacunkiem. Szkoda, że my, Polacy, nie podzielamy takiego zachwytu w stosunku do naszej władzy!