Dzień 5.
Po nocy spędzonej w Hanoi, nudlach z jajkiem sadzonym na śniadanie i obowiązkowej kawie, pojechałyśmy na lotnisko, skąd miałyśmy samolot do Nha Trang - dość popularnej miejscowości wypoczynkowej nad Morzem Południowochińskim, około 1300km na południe od Hanoi.
Dzień 6.
Dzień zaczęłyśmy dobrze, bo od wietnamskiej kawy ;).
Robiło się gorąco (różnice temperatur między północą i południem Wietnamu bywają spore), więc ja najchętniej ległabym na plaży, ale Marysia chciała oglądać ruiny... ;) Postawiłyśmy więc pójść najpierw do Po Nagar, hinduistycznej świątyni czamskiej z VIII wieku n.e. (Czamowie to naród zamieszkujący niegdyś teren obecnego Wietnamu Środkowego), będącej jednocześnie miejscem kultu bogini Yang Ino Po Nagar.
Świątynia robiła wrażenie, a widoki były piękne, chociaż pogoda powoli zaczynała robić się męcząca.
Postanowiłyśmy w końcu wrócić plażą w okolice naszego hotelu i tam już zostać (na plaży rzecz jasna, nie w hotelu). Trochę się jednak przeliczyłyśmy z odległością... Więc jak już spaliłyśmy na słońcu ramiona i czubki głów, to zasłużyłyśmy na przerwę i koktajl z mango.
W końcu dotarłyśmy! Usilnie próbowałam znaleźć spot wakeboardowy, o którym wcześniej czytałam, ale nic z tego - miałyśmy wrażenie, że nie jest to szczyt sezonu i większość tego typu atrakcji była pozamykana. Trudno. Padłyśmy na leżaki, zmęczone całym dniem chodzenia.
No a potem była jeszcze jedna kawa. KOCHAM wietnamską kawę!
Drinki też, jak się okazało, mają nie najgorsze. Nie w wiaderkach, bangkockim zwyczajem, za to w słoikach... Był to chyba jedyny bar, jaki znalazłyśmy, bez Rosjan!
Bo co do liczebności naszych sąsiadów zza wschodniej granicy w miejscowości Nha Trang, nadal nic się nie zmieniło. Są ich tam setki. Tysiące. Tysiące tysięcy! Do tego większość nazw jest po rosyjsku, menu w restauracjach jest po rosyjsku, wietnamska obsługa zagaduje każdego białego po rosyjsku... Jak nam potem powiedziano, jest bezpośrednie połączenie lotnicze z Moskwy do Nha Trang.
Wiedziałyśmy już, że następnego dnia będziemy musiały uciec gdzieś dalej.
Dzień 7.
Postanowiłyśmy pojechać na poleconą nam plażę Doc Let - dość trudno dostępna, oddalona o około 50 km na północ od Nha Trang, miała mieć piękny, biały piasek, czystą wodę i mało ludzi. Nie zawiodłyśmy się!
Ale najpierw...
TAK. Czy mówiłam już o wietnamskich bagietkach? Z tym jedzeniem jest trochę jak w Laosie: kawa i bagietki! Jakkolwiek źle to nie zabrzmi, za to właśnie kocham byłe kolonie francuskie.
Ale wracając do Doc Let.
Dojazd nie był łatwy, bo lokalny autobus, który udało nam się złapać, okazał się... bardzo lokalny :). A sprzedawca biletów chciał nas wyrolować, ale się nie dałyśmy. Później musiałyśmy jeszcze złapać taksówkę, bo z przystanku do plaży było dobre 10 kilometrów (też niełatwa sprawa, mając na uwadze fakt, że znajdowałyśmy się pośrodku niczego; na szczęście jakiś sympatyczny Wietnamczyk nam pomógł i po nią zadzwonił).
I wiecie co? To było najbardziej leniwe plażowanie na świecie!
Powrót
był tak samo zawiły, jak dojazd, a do tego byłyśmy światkiem tragicznego w skutkach wypadku
(obawiam się, że dziennie na wietnamskich drogach giną dziesiątki
ludzi).
I tak żegnałyśmy Nha Trang, bo następnego dnia wcześnie rano łapałyśmy już pociąg do Ho Chi Minh. Czyli Sajgonu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz