Dzień 1.
Plan był taki, że ja przylatuję do Hanoi w czwartek 3. kwietnia rano, a Marysia dołącza do mnie po południu. Hotelik zabukowałyśmy wcześniej, transport z lotniska też, więc nie było się czym martwić. Jedyne, z czym musiałam się uporać, to wiza - procedura dość łatwa, ale dziwna, więc trzeba było zainteresować się tym zawczasu. Są dwa sposoby: można ją dostać oczywiście w wietnamskiej ambasadzie - i tak zrobiła Marysia w Polsce - lub na jednym z trzech lotnisk w Wietnamie: w Hanoi, Da Nang lub Ho Chi Minh. W obydwu przypadkach należy jednak WCZEŚNIEJ postarać się o tzw. "letter of approval", czyli pozwolenie na wizę. Jak je dostać? Odbywa się to w naprawdę przedziwny sposób. Otóż są agencje, bardziej lub mniej wiarygodne, które się tym zajmują. Wybieramy jedną z nich (ja korzystałam z MyVietnamVisa i mogę spokojnie polecić), przelewamy należność około 20 dolarów (jest to tylko cena za "letter of approval", bo wiza to oddzielny koszt), podajemy rodzaj wizy, o który się ubiegamy oraz swoje dane, a w odpowiedzi dostajemy byle jaki skan (!) dokumentu, na który ktoś przekopiował podane przez nas dane i machnął podpis. Cała procedura zajmuje kilka dni, więc warto mieć to na uwadze w przedwyjazdowym rozgardiaszu. Tenże świstek jest już przepustką do wszystkiego, czyli zarówno do wizy wydawanej na lotnisku, jak i w ambasadzie (nie jestem pewna, czy w Polsce był taki sam wymóg, ale w Bangkoku niestety tak). Ja postanowiłam oszczędzić sobie wycieczek po ambasadach w 40 stopniach Celcjusza, więc wybrałam pierwszą opcję.
Oczywiście miałam się nie rozpisywać, tylko krótko i zwięźle streścić pobyt w Hanoi! Obawiam się, że piszę tak, jak mówię, czyli "na około".
Nasz hotelik był w samym centrum starego miasta, otoczony zewsząd biurami podróży Sinh Cafe, które są niejako... podróbką tego jedynego prawdziwego, mieszczącego się niedaleko nocnego bazaru Dong Xuan. Ale kto by się tym przejmował! W hotelu zostawiłam bagaż - niestety było jeszcze za wcześnie, żeby się zameldować - i wyszłam, żeby za najbliższym rogiem usiąść na mini taboreciku (identyczne jak w Birmie!) i przy mini stoliczku zjeść tradycyjną Pho z kurczakiem, czyli zupę z nudlami ryżowymi (jakoś mi te "nudle ryżowe" nie brzmią, bo "noodles", które tłumaczę trochę niewłaściwie jako "nudle" rozumie się jako całość, czyli albo jakiś rodzaj makaronu - w tym przypadku ryżowy - już w zupie, albo bez zupy; w Tajlandii, jak i pewnie w Wietnamie i w ogóle w całej Azji, jest mnóstwo rodzajów nudli i ciężko o nich opowiedzieć przy okazji krótkiej dygresji w nawiasie).
ALE WRACAJĄC DO PHO.
Nudle były identyczne, jak ich tajski odpowiednik, ale bez nawet odrobinki chili. W ogóle jedzenie w Wietnamie nie jest ostre! Poniżej moja uliczna Pho.
Jedząc, obserwowałam ulicę. I nie mogłam się nadziwić! Wiem, że pisałam kiedyś, że w Tajlandii nie ma kultury jazdy. Później, że w Laosie jest gorzej niż w Tajlandii. W końcu że w Birmie jest gorzej niż w Laosie... Ale zapewniam Was, że w Wietnamie jest NAJGORZEJ ;). Totalna katastrofa. Motorów więcej niż czegokolwiek innego. A poza tym cyclo (takie śmieszne rowerowe riksze), zwykłe rowery, samochody... A wszystko to jeżdżące w przedziwne strony. Wiem, że co kraj, to obyczaj, ale przechodzenie przez ulicę w Wietnamie jest po prostu niebezpieczne, bo kierowcy się NIE ZATRZYMUJĄ. Czasem okażą łaskę i zwolnią, ale to by było na tyle. Po paru dniach odkryłyśmy, że próbując przejść, należy cały czas iść na przód - POWOLI! - bo takiego zachowania z naszej strony oczekują kierowcy i mogą nas wtedy objechać za plecami. W momencie, gdy staniemy, lub co gorsza, COFNIEMY SIĘ, to nasze szanse przejścia na drugą stronę w jednym kawałki drastycznie maleją. Zapomniałam dodać, że wśród tego całego zgiełku, spokojnie spacerują sobie uliczni sprzedawcy - tacy jak pan poniżej.
Do przyjazdu Marysi miałam jeszcze ze dwie godziny, a że już nie mogłam słuchać ciągłego trąbienia (mam wrażenie, że dla Wietnamczyków trąbienie to jakiś rodzaj rozmowy; takiej bardzo, bardzo głośnej), więc skończyłam tam, gdzie zwykle:
Była to moja pierwsza, wietnamska kawa! Czyli dobra, mocna i ze skondensowanym mlekiem (identyczna jak hiszpańska cafe bombón, ale zamiast espresso jest kawa przelewowa). Choć tutaj akurat w filiżance i bez tradycyjnego, metalowego zaparzacza, który oczywiście nabyłam (będzie później na zdjęciach). Wtedy też chciałam skorzystać z okazji i uzupełnić zaległości na blogu, ale Google spłatał mi figla twierdząc, że loguję się z innej niż dotychczas lokalizacji i zablokował mi tymczasowo dostęp. Pozostało mi więc zamówić drugą kawę!
Ale w końcu wróciłam do hotelu, bo wiedziałam, że niewiele czasu zostało już do przyjazdu mojej siostry. No i przyjechała! Czy będzie wielkim faux pas, jeśli najpierw załączę zdjęcia prezentów, które mi przywiozła...? :)
Jak widać, na pumpernikiel z serem rzuciłam się od razu i prawie bym zapomniała o zdjęciu!
Poszłyśmy też jednak na wietnamski obiad, bo na polskie jedzenie, jak wiadomo, jest oddzielny żołądek. Tutaj Marysia, która... przez cały wyjazd męczyła się z jedzeniem pałeczkami :).
W knajpce, do której poszłyśmy, było absolutnie wszystko, czego azjatycka dusza mogłaby zapragnąć...
Na psa się jednak nie skusiłyśmy. Wybrałyśmy znacznie przyjemniejszą formę deseru, czyli mojito (ach, te mojito) w jednym z licznych, ulicznych barów (czyt. mini taboreciki na chodnikach). Wtedy też po raz pierwszy zagadał nas Wietnamczyk, który po prostu chciał... poćwiczyć angielski! Jak się później okazało, darmowe konwersacje z obcokrajowcami są powszechnie praktykowane przez Wietnamczyków w całym kraju, stanowiąc jednocześnie zabawny, acz sympatyczny zwyczaj.
Dzień 2.
Kolejny dzień zaczęłyśmy od solidnego śniadania - ja wybrałam wersję europejską, czyli tosty (no co...), a Marysia lokalną, czyli kleisty ryż (sticky rice) z jajkiem sadzonym. Nie wiem, kto wypadł na tym lepiej, ale na pewno obie od razu polubiłyśmy orzeźwiającą, wietnamską lemoniadę, którą można było kupić niemalże wszędzie.
Czekał nas długi dzień. Zwiedzanie postanowiłyśmy zacząć od muzeum Ho Chi Minha i mauzoleum, ale najpierw... trzeba było przejścia przez ulicę!
Ho Chi Minh, były przywódca komunistyczny, nadal jest przez wielu Wietnamczyków uważany za ojca narodu. Muzeum i mauzoleum - oba o przytłaczającej, iście socjalistycznej architekturze - znajdują się w centrum miasta i stanowią obowiązkowy punkt wycieczek zarówno dla turystów, jak i miejscowych.
Do muzeum nie weszłyśmy z braku chęci, a do mauzoleum dlatego, że akurat było zamknięte i pilnie strzeżone przez strażników.
Według naszego przewodnika, warto też było zwrócić uwagę na znajdującą się obok niewielką pagodę (One Pillar Pagoda), z którą wiążą się różne legendy. Sama pagoda miałaby nawet swój urok...
... gdyby nie turyści, którzy tłumnie przychodzili pstrykać sobie przy niej zdjęcia.
Tuż przy mauzoleum znajduje się też pałac prezydencki. Akurat przejeżdżało wojsko!
Dalej pomaszerowałyśmy nad jezioro Ho Tay (ang. West Lake), znajdujące się nieco bardziej na północ od historycznego centrum. Krajobraz na zdjęciu zdecydowanie miejski i nieco przygnębiający, ale w rzeczywistości w Hanoi - także w okolicy West Lake - było całkiem sporo zieleni i zadbanych parków.
Nad samym jeziorem była też kolejna pagoda (o niewymawialnej nazwie Trang Quoc).
Wbrew temu, co napisane jest na mojej torbie, nadal jesteśmy w Hanoi nad jeziorem Ho Tay :).
Ale co mamy dalej zwiedzać?
Pozostało mi iść za Marysią - przewodnikiem, i tak dotarłyśmy do Świątyni Literatury, czyli niewielkiego kompleksu budynków z XI wieku powstałych jako uniwersytet kształcący urzędników państwowych.
Marysia czytała wszystkie możliwe tablice, za to ja znalazłam żółwia, który pogłaskany po głowie ponoć przynosi szczęście! ;)
No ale już dosyć z tym zwiedzaniem, chwila przerwy.
Kolejnym punktem naszej wycieczki było jezioro Hoan Kiem, zwane także Ho Guom - Jeziorem Miecza.
Usytuowane w samym sercu Starego Miasta i niedaleko naszego hotelu,
stanowi miejsce spotkań miejscowych oraz turystów. Lub może
miejscowych z turystami? Tutaj dziewczyny, które nas zagadały, żeby...
no tak, poćwiczyć angielski!
W jeziorze wypatrzyłyśmy też żółwia! Ten mały, koło kolumny.
Mimo, że powoli nie miałyśmy już siły, postanowiłyśmy jeszcze zajrzeć do dzielnicy francuskiej. Ale najpierw coś na ząb!
Dzielnica francuska okazała się być z kompletnie innej bajki - eleganckie, porządnie pomalowane budynki w niczym nie przypominały wąskich i wysokich na kilka pięter domów wietnamskich (które zwykle pomalowaną mają wyłącznie fasadę). Sklepy i kawiarnie też były wyraźnie dla Francuzów. Lub może tylko dla francuskich ambasadorów... Zobaczyłyśmy operę i nacieszyłyśmy oczy iście nieazjatyckim ładem, żeby niedługo potem wrócić na (wietnamską) ziemię.
Ale mimo, że ziemia wietnamska, to następnym punktem naszego programu była... katedra katolicka. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że większość Wietnamczyków to wyznawcy buddyzmu, a katedra znajdowała się w samym centrum, w dodatku kompletnie nie wtapiając się w otoczenie. Prezentowała się jednak bardzo dumnie!
Na koniec dnia zostawiłyśmy sobie nocny bazar Dong Xuan. Nie on jednak okazał się największą atrakcją (szczerze mówiąc, trochę mnie rozczarował), a cyclo, którym zdecydowałyśmy się na niego dostać. No dobra, trochę przepłaciłyśmy. Ale niech tam, było warto!
Ciąg dalszy nastąpi. Nie przegapcie kolejnego postu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz