poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Wietnam: Ho Chi Minh, czyli Sajgon

Dzień 8.


Jeszcze w Nha Trang, spotkała nas rano nieprzyjemna niespodzianka. Spieszyłyśmy się już na pociąg, wymeldowałyśmy, a tu nam mówią, że niezapłacone. A przecież zapłacone! Zbiegła się cała rodzina od hotelowego interesu, ale nikt nic nie pamiętał (my też mądre, że nie upomniałyśmy się wcześniej o rachunek). I w końcu... babcia sobie przypomniała, że chyba włożyła pieniądze do innej szuflady niż zwykle. No i włożyła! Dwa dni później dostałyśmy maila z przeprosinami od całej rodziny - tłumaczyli zapominalstwo starszej już babci i denerwowali się, czy zdążyłyśmy na pociąg.

Na pociąg zdążyłyśmy, w dodatku z solidnym zapasem na poranną bagietkę, bo miał półgodzinne spóźnienie. Zatem wybaczamy!


Podróż pociągiem można by nazwać... interesującym doświadczeniem. Odległość między Nha Trang a Sajgonem wynosi około 450km, których przejechanie zajęło nam jakieś... osiem godzin. Pociąg generalnie nie był najgorszy, ale biorąc pod uwagę cenę biletów (na których zresztą było wyraźnie napisane "obcokrajowiec", co można by przeczytać jako "musisz zapłacić pięć razy więcej"), spodziewałam się czegoś lepszego. Do wyboru były cztery opcje w różnych cenach: miejsca siedzące miękkie i twarde oraz miejsca leżące miękkie i twarde. Wybrałyśmy siedzące miękkie i dzięki Bogu, bo przedziały z twardymi prezentowały się rozpaczliwie (drewniane ławy, ścisk, zakratowane okna, wiatraki pod sufitem i brak zakazu palenia). Ale mimo tych naszych "luksusów", pod siedzeniem obok jechał z nami jakiś ptak... Kura? Na szczęście w klatce ;). Wielką sensację wzbudziłyśmy też wśród Wietnamczyków kupując lunch z wózka...;) Wychylali się, żeby na nas popatrzeć! Do jedzenia było podejrzane mięso oraz bardzo średnie spring rollsy, ale też wybitnie suchy ryż, którym chyba ciężko się otruć i... ta kapusta od schabowego! :) Pani siedząca przed nami stwierdziła najwyraźniej, że zasłużyłyśmy na nagrodę, bo jak tylko skończyłyśmy, dała nam jakieś śmieszne owoce (do teraz za bardzo nie wiemy, co to było; z wyglądu przypominające pomidorki koktajlowe, ale kwaśne i z pestką w środku). Czułyśmy, że wypada od razu je zjeść, a jednocześnie wiedziałyśmy, że te niemyte owoce z jakiegoś kartonu pod siedzeniem mogą być dość ryzykowne... Ale trudno, do licha! Zjadłyśmy i żyjemy!



Do Sajgonu dojechałyśmy trochę zmęczone, ale starczyło nam jeszcze siły na rundkę wokół naszego hoteliku i na tym razem już naprawdę pyszny obiad.


Dzień 9.


Zabrałyśmy się za zwiedzanie Sajgonu. Sęk w tym, że tak naprawdę... nie ma tam za dużo do zwiedzania. Klimat jest zupełnie inny, niż w Hanoi - są szerokie ulice i chodniki, ładnie wykończone budynki, parki i kilka wieżowców; jednym słowem, jest miejsko. Co nie zmienia faktu, że na drodze nadal panuje istna samowolka, a termin "bezpiecznie przejść przez ulicę" nie istnieje.

Zaczęłyśmy od... no tak, bagietek i kawy. Znalazłyśmy naprawdę wspaniałą piekarnię niedaleko naszego hotelu, w której było dosłownie wszystko - ślinka zaczynała mi cieknąć już przy samej witrynie. Zajrzałyśmy więc do niej znowu jeszcze tego samego dnia, a potem następnego... dwa razy.


Usatysfakcjonowane śniadaniem, skierowałyśmy się do polecanego nam już wielokrotnie Muzeum Wojny; dowiedziałyśmy się tam wielu szczegółów na temat wojny amerykańsko - wietnamskiej, o których nie miałyśmy pojęcia. Muzeum naprawdę ciekawe i warte zobaczenia, ale możliwe, że nie dla wszystkich; przebieg wojny opisany jest dokładnie i wyjątkowo drastycznie, a niektóre obrazy i zdjęcia na długą pozostają w pamięci.


A potem zaczęłyśmy włóczyć się po gorącym mieście, kierując się głównie tym, co polecał nasz książkowy przewodnik.

Były więc:

Pałac Niepodległości, który do końca wojny wietnamskiej był pałacem prezydenta Południowego Wietnamu,


 zabytkowa poczta w stylu kolonialnym ze starymi mapami na ścianach oraz wielkim portretem "wujka Ho" (dodam, że zapchana turystami i strasznie duszna),



neoromańska katedra Notre-Damme, do której niestety nie udało nam się wejść


oraz ratusz (tak, Marysia jest główną modelką na większości zdjęć!).


Dowlekłyśmy się nawet nad brzeg rzeki, ale okazała się ona wielkim rozczarowaniem - pusta, zarośnięta i ozdobiona reklamami Heinekena w tle, zmieszanymi z plakatami propagandowymi (no, powiedzmy, że ta absurdalna zbieżność jest tu akurat ciekawa).


Ale największym hitem dnia był nasz obiad (właściwie kolacja). Zamówiłyśmy warzywa, a dostałyśmy dwie miski dziwnego mięsa... Wzięłam menu, pokazuję palcem warzywa w karcie (ale napisane po angielsku, więc nie dam głowy, czy wietnamski odpowiednik był tak sam) i czytam: WARZYWA. Potem pokazuję na mięso i mówię: MIĘSO. Pan bierze od mnie kartę i czyta: WARZYWA, potem pokazuje na mięso i mówi: WARZYWA. Także wszystko się zgadza! Oto nasze warzywa :).


Na koniec usiadłyśmy jeszcze w parku, który wieczorem zamieniał się w miejsce spotkań, pogaduszek i uprawiania wszelkich sportów. Nie muszę chyba mówić, że już po chwili dosiadł się do nas jakiś Wietnamczyk, żeby poćwiczyć angielski?



Dzień 10.


Ostatniego dnia stwierdziłyśmy, że prawie już wszystko widziałyśmy! Zastanawiałyśmy się nawet, czy nie pojechać na jedną z wielu oferowanych przez biura wycieczek (np. nad Mekong), ale wieczorem miałyśmy samolot do Bangkoku, więc wolałyśmy nie ryzykować poślizgu. Postanowiłyśmy więc... głównie jeść :). Najpierw Marysia znalazła w przewodniku jakąś Bardzo Polecaną Kawiarnię, Którą Fajnie Byłoby Znaleźć. No i znalazłyśmy.


Później jeszcze trochę się powłóczyłyśmy, zahaczając po drodze o prawdziwe delikatesy (!) z zachodnimi produktami, głównie francuskimi i włoskimi (głupio to zabrzmi, ale kupiłam słone paluszki, których w Tajlandii ze świecą szukać) oraz o aptekę (ataki mojej Azjatyckiej Wysypki - przyczyny nadal nieznane - dostaję od czasu do czasu i zawsze w najmniej odpowiednich momentach).

A na końcu - jak już uznałyśmy, że minęło wystarczająco dużo czasu od deseru - poszłyśmy do małej, klimatycznej knajpki Five Oysters, którą nam wcześniej polecono. Palce lizać, a i ceny przyjazne! Oprócz tytułowych ostryg (nie pamiętam dokładnie, ale były chyba w jakiejś śmiesznej cenie 1,5zł za sztukę), zjadłyśmy tradycyjny placek wietnamski i sajgonki.




I tym sympatycznym akcentem kulinarnym zakończyliśmy naszą podróż po Wietnamie. Czy jeszcze tam kiedyś wrócę? Niewykluczone! Póki co, już za parę godzin miałyśmy być w Bangkoku.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz