środa, 30 kwietnia 2014

Songkran, czyli kolejny tajski Nowy Rok

To nie przypadek, że wracałyśmy do Bangkoku w sobotę 12. kwietnia; już następnego dnia zaczynał się Songkran, na którym koniecznie musiałyśmy być!

Święto to opisywałam już szczegółowo w zeszłym roku, więc radzę przewinąć posty. Obchodzone jest hucznie przez trzy dni, a główna atrakcja to polewanie się wodą i smarowanie twarzy błotowatą, białą mazią. Mnie osobiście jeden dzień zabawy wystarczy... ;) Na wszelki wypadek, warto jednak nosić telefon w specjalnej, plastikowej osłonie przez cały kolejny tydzień!

Tradycyjnie już, świętowałam Songkran razem z Chelsea, Kiddim, P'Kaew, DJ'em i kilkorgiem innych znajomych. Tym razem dołączyła też do nas Marysia! Tłumaczyłam jej: "Zobaczysz, to nie to, co nasz śmingus - dyngus. Będziesz zmoczona od stóp do głów. I brudna. I nie bierz torebki."

Uwierzyła chyba dopiero wtedy, gdy dotarłyśmy na miejsce i zobaczyła, jak wygląda Sukhumvit:


Ale zdaje się, że wszyscy mieliśmy mnóstwo zabawy! 






Pierwszego dnia Songranu przypadają też urodziny Chelsea - w tym roku 30.! - więc mimo całodziennego szaleństwa w wodzie, wieczorem trzeba było zrobić się na bóstwo. Najpierw poszliśmy na obiad do meksykańskiej knajpy (ulubione jedzenie Chelsea), a potem do tzw. "rooftop baru", czyli jednego z licznych w Bangkoku barów pod gołym niebem znajdujących się na zagospodarowanych dachach wieżowców i wysokich budynków.



Happy birthday, Chels! :D



poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Wietnam: Ho Chi Minh, czyli Sajgon

Dzień 8.


Jeszcze w Nha Trang, spotkała nas rano nieprzyjemna niespodzianka. Spieszyłyśmy się już na pociąg, wymeldowałyśmy, a tu nam mówią, że niezapłacone. A przecież zapłacone! Zbiegła się cała rodzina od hotelowego interesu, ale nikt nic nie pamiętał (my też mądre, że nie upomniałyśmy się wcześniej o rachunek). I w końcu... babcia sobie przypomniała, że chyba włożyła pieniądze do innej szuflady niż zwykle. No i włożyła! Dwa dni później dostałyśmy maila z przeprosinami od całej rodziny - tłumaczyli zapominalstwo starszej już babci i denerwowali się, czy zdążyłyśmy na pociąg.

Na pociąg zdążyłyśmy, w dodatku z solidnym zapasem na poranną bagietkę, bo miał półgodzinne spóźnienie. Zatem wybaczamy!


Podróż pociągiem można by nazwać... interesującym doświadczeniem. Odległość między Nha Trang a Sajgonem wynosi około 450km, których przejechanie zajęło nam jakieś... osiem godzin. Pociąg generalnie nie był najgorszy, ale biorąc pod uwagę cenę biletów (na których zresztą było wyraźnie napisane "obcokrajowiec", co można by przeczytać jako "musisz zapłacić pięć razy więcej"), spodziewałam się czegoś lepszego. Do wyboru były cztery opcje w różnych cenach: miejsca siedzące miękkie i twarde oraz miejsca leżące miękkie i twarde. Wybrałyśmy siedzące miękkie i dzięki Bogu, bo przedziały z twardymi prezentowały się rozpaczliwie (drewniane ławy, ścisk, zakratowane okna, wiatraki pod sufitem i brak zakazu palenia). Ale mimo tych naszych "luksusów", pod siedzeniem obok jechał z nami jakiś ptak... Kura? Na szczęście w klatce ;). Wielką sensację wzbudziłyśmy też wśród Wietnamczyków kupując lunch z wózka...;) Wychylali się, żeby na nas popatrzeć! Do jedzenia było podejrzane mięso oraz bardzo średnie spring rollsy, ale też wybitnie suchy ryż, którym chyba ciężko się otruć i... ta kapusta od schabowego! :) Pani siedząca przed nami stwierdziła najwyraźniej, że zasłużyłyśmy na nagrodę, bo jak tylko skończyłyśmy, dała nam jakieś śmieszne owoce (do teraz za bardzo nie wiemy, co to było; z wyglądu przypominające pomidorki koktajlowe, ale kwaśne i z pestką w środku). Czułyśmy, że wypada od razu je zjeść, a jednocześnie wiedziałyśmy, że te niemyte owoce z jakiegoś kartonu pod siedzeniem mogą być dość ryzykowne... Ale trudno, do licha! Zjadłyśmy i żyjemy!



Do Sajgonu dojechałyśmy trochę zmęczone, ale starczyło nam jeszcze siły na rundkę wokół naszego hoteliku i na tym razem już naprawdę pyszny obiad.


Dzień 9.


Zabrałyśmy się za zwiedzanie Sajgonu. Sęk w tym, że tak naprawdę... nie ma tam za dużo do zwiedzania. Klimat jest zupełnie inny, niż w Hanoi - są szerokie ulice i chodniki, ładnie wykończone budynki, parki i kilka wieżowców; jednym słowem, jest miejsko. Co nie zmienia faktu, że na drodze nadal panuje istna samowolka, a termin "bezpiecznie przejść przez ulicę" nie istnieje.

Zaczęłyśmy od... no tak, bagietek i kawy. Znalazłyśmy naprawdę wspaniałą piekarnię niedaleko naszego hotelu, w której było dosłownie wszystko - ślinka zaczynała mi cieknąć już przy samej witrynie. Zajrzałyśmy więc do niej znowu jeszcze tego samego dnia, a potem następnego... dwa razy.


Usatysfakcjonowane śniadaniem, skierowałyśmy się do polecanego nam już wielokrotnie Muzeum Wojny; dowiedziałyśmy się tam wielu szczegółów na temat wojny amerykańsko - wietnamskiej, o których nie miałyśmy pojęcia. Muzeum naprawdę ciekawe i warte zobaczenia, ale możliwe, że nie dla wszystkich; przebieg wojny opisany jest dokładnie i wyjątkowo drastycznie, a niektóre obrazy i zdjęcia na długą pozostają w pamięci.


A potem zaczęłyśmy włóczyć się po gorącym mieście, kierując się głównie tym, co polecał nasz książkowy przewodnik.

Były więc:

Pałac Niepodległości, który do końca wojny wietnamskiej był pałacem prezydenta Południowego Wietnamu,


 zabytkowa poczta w stylu kolonialnym ze starymi mapami na ścianach oraz wielkim portretem "wujka Ho" (dodam, że zapchana turystami i strasznie duszna),



neoromańska katedra Notre-Damme, do której niestety nie udało nam się wejść


oraz ratusz (tak, Marysia jest główną modelką na większości zdjęć!).


Dowlekłyśmy się nawet nad brzeg rzeki, ale okazała się ona wielkim rozczarowaniem - pusta, zarośnięta i ozdobiona reklamami Heinekena w tle, zmieszanymi z plakatami propagandowymi (no, powiedzmy, że ta absurdalna zbieżność jest tu akurat ciekawa).


Ale największym hitem dnia był nasz obiad (właściwie kolacja). Zamówiłyśmy warzywa, a dostałyśmy dwie miski dziwnego mięsa... Wzięłam menu, pokazuję palcem warzywa w karcie (ale napisane po angielsku, więc nie dam głowy, czy wietnamski odpowiednik był tak sam) i czytam: WARZYWA. Potem pokazuję na mięso i mówię: MIĘSO. Pan bierze od mnie kartę i czyta: WARZYWA, potem pokazuje na mięso i mówi: WARZYWA. Także wszystko się zgadza! Oto nasze warzywa :).


Na koniec usiadłyśmy jeszcze w parku, który wieczorem zamieniał się w miejsce spotkań, pogaduszek i uprawiania wszelkich sportów. Nie muszę chyba mówić, że już po chwili dosiadł się do nas jakiś Wietnamczyk, żeby poćwiczyć angielski?



Dzień 10.


Ostatniego dnia stwierdziłyśmy, że prawie już wszystko widziałyśmy! Zastanawiałyśmy się nawet, czy nie pojechać na jedną z wielu oferowanych przez biura wycieczek (np. nad Mekong), ale wieczorem miałyśmy samolot do Bangkoku, więc wolałyśmy nie ryzykować poślizgu. Postanowiłyśmy więc... głównie jeść :). Najpierw Marysia znalazła w przewodniku jakąś Bardzo Polecaną Kawiarnię, Którą Fajnie Byłoby Znaleźć. No i znalazłyśmy.


Później jeszcze trochę się powłóczyłyśmy, zahaczając po drodze o prawdziwe delikatesy (!) z zachodnimi produktami, głównie francuskimi i włoskimi (głupio to zabrzmi, ale kupiłam słone paluszki, których w Tajlandii ze świecą szukać) oraz o aptekę (ataki mojej Azjatyckiej Wysypki - przyczyny nadal nieznane - dostaję od czasu do czasu i zawsze w najmniej odpowiednich momentach).

A na końcu - jak już uznałyśmy, że minęło wystarczająco dużo czasu od deseru - poszłyśmy do małej, klimatycznej knajpki Five Oysters, którą nam wcześniej polecono. Palce lizać, a i ceny przyjazne! Oprócz tytułowych ostryg (nie pamiętam dokładnie, ale były chyba w jakiejś śmiesznej cenie 1,5zł za sztukę), zjadłyśmy tradycyjny placek wietnamski i sajgonki.




I tym sympatycznym akcentem kulinarnym zakończyliśmy naszą podróż po Wietnamie. Czy jeszcze tam kiedyś wrócę? Niewykluczone! Póki co, już za parę godzin miałyśmy być w Bangkoku.


niedziela, 27 kwietnia 2014

Wietnam: Nha Trang i Doc Let

Dzień 5.


Po nocy spędzonej w Hanoi, nudlach z jajkiem sadzonym na śniadanie i obowiązkowej kawie, pojechałyśmy na lotnisko, skąd miałyśmy samolot do Nha Trang - dość popularnej miejscowości wypoczynkowej nad Morzem Południowochińskim, około 1300km na południe od Hanoi.


Podróż nie była męcząca, ale zajęła nam dobre pół dnia, więc do hotelu dotarłyśmy dopiero wieczorem. Pierwsze wrażenia po krótkim spacerze w miasteczku? Wszędzie pełno Rosjan!


Dzień 6.


Dzień zaczęłyśmy dobrze, bo od wietnamskiej kawy ;).


Robiło się gorąco (różnice temperatur między północą i południem Wietnamu bywają spore), więc ja najchętniej ległabym na plaży, ale Marysia chciała oglądać ruiny... ;) Postawiłyśmy więc pójść najpierw do Po Nagar, hinduistycznej świątyni czamskiej z VIII wieku n.e. (Czamowie to naród zamieszkujący niegdyś teren obecnego Wietnamu Środkowego), będącej jednocześnie miejscem kultu bogini Yang Ino Po Nagar.



Świątynia robiła wrażenie, a widoki były piękne, chociaż pogoda powoli zaczynała robić się męcząca.



Postanowiłyśmy w końcu wrócić plażą w okolice naszego hotelu i tam już zostać (na plaży rzecz jasna, nie w hotelu). Trochę się jednak przeliczyłyśmy z odległością... Więc jak już spaliłyśmy na słońcu ramiona i czubki głów, to zasłużyłyśmy na przerwę i koktajl z mango.



W końcu dotarłyśmy! Usilnie próbowałam znaleźć spot wakeboardowy, o którym wcześniej czytałam, ale nic z tego - miałyśmy wrażenie, że nie jest to szczyt sezonu i większość tego typu atrakcji była pozamykana. Trudno. Padłyśmy na leżaki, zmęczone całym dniem chodzenia.


No a potem była jeszcze jedna kawa. KOCHAM wietnamską kawę!

Drinki też, jak się okazało, mają nie najgorsze. Nie w wiaderkach, bangkockim zwyczajem, za to w słoikach... Był to chyba jedyny bar, jaki znalazłyśmy, bez Rosjan!

Bo co do liczebności naszych sąsiadów zza wschodniej granicy w miejscowości Nha Trang, nadal nic się nie zmieniło. Są ich tam setki. Tysiące. Tysiące tysięcy! Do tego większość nazw jest po rosyjsku, menu w restauracjach jest po rosyjsku, wietnamska obsługa zagaduje każdego białego po rosyjsku... Jak nam potem powiedziano, jest bezpośrednie połączenie lotnicze z Moskwy do Nha Trang.

Wiedziałyśmy już, że następnego dnia będziemy musiały uciec gdzieś dalej.



Dzień 7.


Postanowiłyśmy pojechać na poleconą nam plażę Doc Let - dość trudno dostępna, oddalona o około 50 km na północ od Nha Trang, miała mieć piękny, biały piasek, czystą wodę i mało ludzi. Nie zawiodłyśmy się!

Ale najpierw...


TAK. Czy mówiłam już o wietnamskich bagietkach? Z tym jedzeniem jest trochę jak w Laosie: kawa i bagietki! Jakkolwiek źle to nie zabrzmi, za to właśnie kocham byłe kolonie francuskie.

Ale wracając do Doc Let.

Dojazd nie był łatwy, bo lokalny autobus, który udało nam się złapać, okazał się... bardzo lokalny :). A sprzedawca biletów chciał nas wyrolować, ale się nie dałyśmy. Później musiałyśmy jeszcze złapać taksówkę, bo z przystanku do plaży było dobre 10 kilometrów (też niełatwa sprawa, mając na uwadze fakt, że znajdowałyśmy się pośrodku niczego; na szczęście jakiś sympatyczny Wietnamczyk nam pomógł i po nią zadzwonił). 

I wiecie co? To było najbardziej leniwe plażowanie na świecie!


 



Powrót był tak samo zawiły, jak dojazd, a do tego byłyśmy światkiem tragicznego w skutkach wypadku (obawiam się, że dziennie na wietnamskich drogach giną dziesiątki ludzi).

I tak żegnałyśmy Nha Trang, bo następnego dnia wcześnie rano łapałyśmy już pociąg do Ho Chi Minh. Czyli Sajgonu!

sobota, 26 kwietnia 2014

Wietnam: Halong Bay

Dzień 3.


Na weekend zaplanowałyśmy wycieczkę do Halong Bay, czyli słynnej Zatoki Halong, która w 1994 roku wpisana została na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W Hanoi można taką wycieczkę kupić praktycznie na każdym rogu, a biura podróży dosłownie prześcigają się w ofertach. Jak się jednak w końcu zorientowałyśmy, program jest prawie zawsze taki sam, tylko cena różna. A poza tym, to "jak się trafi". My trafiłyśmy super!

Zatoka Halong znajduje się około 160km na wschód od Hanoi, ale droga nie była najlepsza, więc podróż zajęła nam kilka godzin. Nasza grupa liczyła zaledwie 13 - 14 osób z różnych stron świata (wszyscy mniej więcej w naszym wieku) i w takim też składzie byliśmy potem na łodzi.

Bo dotarciu do zatoki, przetransportowano nas najpierw małym statkiem na jeden z licznych kutrów cumujących w zatoce.


Gdy zobaczyliśmy naszą łódź - na zdjęciu poniżej - wszyscy nieco zwątpiliśmy, bo nie wyglądała dokładnie tak, jak w katalogu ;). Ale ostatecznie było całkiem nieźle! Kajuta okazała się wcale nie najgorszym pokoikiem, a łazienka, jak na te warunki, była wręcz zaskakująco elegancka.


Początkowo martwiliśmy się pogodą. Wiedzieliśmy, że Halong jest często zamglona, co zresztą dodawało całej zatoce niezwykłej magii, ale żeby aż tak?


Na szczęście, w miarę jak płynęliśmy, zaczęło się przejaśniać! Halong składa się z tysięcy mniejszych i większych wysepek, chociaż symbolicznie mówi się, że jest ich 1969 - dla uczczenia pamięci Ho Chi Minha, który zmarł właśnie w 1969 roku. Zabawne jest to, że jeśli zajrzycie na Wikipedię, to przeczytacie jedynie, że Halong składa się dokładnie z 1969 wysepek. Mam wrażenie, że ktoś maczał w tym swoje cenzurowane palce!



Na ten dzień, oprócz leniuchowania na łodzi i podziwiania zatoki, zaplanowaną mieliśmy wycieczkę do jaskini. Dostaliśmy się do niej z naszej łodzi mniejszym stateczkiem, tak samo jak wcześniej z brzegu na łódź.



Jaskinia była ładna, ale paskudnie zatłoczona, a to akurat zawsze mnie trochę zniechęca. Za to widoki z góry były piękne!


Wieczór spędziliśmy na statku, smakując wietnamskiego jedzenia (Wietnamczycy jedzą identyczną kapustę, jaką u nas podaje się do schabowego! Niestety bez schabowego...) i grając w Sabotażystę z dwójką poznanych Holendrów - Dominique i Kevinem. Były też ciastka od cioci Janki, za które jeszcze raz serdecznie dziękuję! :)



Po całym dniu pełnym wrażeń i takim deserze, śpi się na statku naprawdę dobrze.



Dzień 4.


Rano mgła była już nieco wyżej i zapowiadał się bardzo ładny dzień. Cisza i spokój w całej zatoce były niesamowite!



Poranek zaczęliśmy od kajaków - jeszcze przed śniadaniem! Wtedy też mogliśmy zauważyć, jak Halong dopiero budzi się do życia.




Kajaki wypożyczaliśmy z wioski na wodzie, gdzie - niespodzianka! - spotkałyśmy panią, o której Martyna Wojciechowska robiła reportaż w ramach serii programów "Kobieta na krańcu świata". Tutaj można obejrzeć cały odcinek (ja niestety nie mogę go wyświetlić w Tajlandii ze względu na ograniczenia licencyjne): http://nakrancuswiata.tvn.pl/odcinki-online,1/wietnam-zycie-na-wodzie,3374,o.html


Resztę dnia spędziliśmy leniwie na łodzi, podziwiając zapierające dech w piersi krajobrazy. Nasza wycieczka była naprawdę udana! Myślę, że miałyśmy sporo szczęścia - nie tylko do nie najgorszej organizacji, ale i dobrej pogody oraz niewielkiej i bardzo sympatycznej grupy.

Nadszedł już jednak czas, żeby wracać do Hanoi.