wtorek, 2 lipca 2013

Juli i Maciej w Tajlandii, część 2 - piątek.

Kiedy w czwartek wróciłam wieczorem z pracy, Juli i Maciej czekali już na mnie pod drzwiami. Wyglądali jak po porządnych wakacjach! Słońce na Koh Yao nie zawiodło, byli więc już ciemniejsi ode mnie. Trochę to niesprawiedliwe! Odpoczęli też za wszystkie czasy, chociaż - jak sami przyznali - chyba o jeden dzień za długo. Nadal nie rozumiem. Dla mnie zawsze jest o ten jeden dzień za krótko! W każdym razie dobrze się stało, bo na następny dzień zaplanowane już były liczne atrakcje ;) Ale żeby dobrze spożytkować jeszcze resztę wieczoru, złapaliśmy taksówkę i pojechaliśmy na pobliski market, gdzie udało nam się kupić Roti - bardzo słodkie naleśniki z bananem, o których pisałam już kilka razy. Pan co prawda nie miał już bananów, ale na moją prośbę pobiegł (!) je kupić. Na końcu było więc pamiątkowe zdjęcie!

Maciej i Juli czekają, aż wrócę z pracy.
Jest i roti! Oraz pan, który pobiegł dla nas po banany.
Tajskie wieczory.
W piątek rano musiałam pojechać do pracy, więc goście mieli w tym czasie szansę się wyspać ;) Ale potem plan był jasny: jedziemy na Chatuchak Market, a następnie do parku w królewskiej dzielnicy Dusit. Pierwsza część wycieczki przebiegła w miarę zgodnie z planem. Dotarliśmy na ponoć największy w Azji (!) market, gdzie można było kupić wszystko i nic. Choć obawiam się, że przeważało tutaj nic. Szkiełka, figurki, biżuteria, ubrania, zwierzęta... Istny misz masz. Połowa straganów była pozamykana, bo największe oblężenie Chatuchak przeżywa w weekendy. Ale dzięki temu było też mało ludzi. Jednak po dłuższym czasie włóczenia się między alejkami, upał zaczął dawać nam się we znaki. Postanowiliśmy więc przejść do następnego punktu wycieczki, czyli spaceru po zacienionych parkach Dusit. Nie muszę chyba mówić, że nie bardzo nam się to udało...

Chatuchak Market - ceramika.
Mydło, powidło i kolorowy żwirek.
Głowa krokodyla także się znalazła. Prawdziwa!!!
Farbowanie na straganie.

Z Chatuchak Market ruszyliśmy w stronę BTSu, a myśl o klimatyzowanych wagonach dodawała nam jakoś energii. A przynajmniej mnie! Po drodze jeszcze zahaczyliśmy o zimną kawę i owocowe smoothiesy, bo przecież jakaś przerwa się należy. A potem był już chłodny Skytrain i przesiadka na wodny ekspres Chao Phraya. Mieliśmy wysiąść na wysokości Dusit, ale pokładowy kontroler biletów pokierował nas inaczej. Przypuszczam, że z góry założył, że chcemy dotrzeć na zatłoczoną Khao San, a to przecież wcale nie był nasz cel! A może kolejne przystanki łodzi były wyłącznie po drugiej stronie rzeki? Tego się nie dowiemy. Grunt, że wysiedliśmy trochę za wcześnie i kierując się niezbyt dokładną mapą, ruszyliśmy w stronę naszego upatrzonego parku. Właściwie to nie wiem, czyj to był pomysł! W połowie drogi, gdy mieliśmy już trochę dosyć, trafiliśmy przypadkiem na całkiem imponujący posąg Buddy, którego wcześniej nie widziałam. Kilka zdjęć, kilka minut siedzenia na rozgrzanych płytach na wprost pomnika i ruszyliśmy dalej. Wtedy słońce niemal całkowicie schowało się już za horyzont i wpadliśmy na genialny wręcz pomysł złapania taksówki ;) I dzięki temu już po kilku minutach dotarliśmy do Dusit, jednak wszystko - co było do przewidzenia, ale jakoś nikt z nas o tym nie pomyślał - było pozamykane ;) Na terenie parku znajduje się pałac Vimanmek (w którym zresztą byłam) i kilka muzeów, a zaraz obok zoo. Wszystko to jednak otoczone jest murem... Skoro jednak zabrnęliśmy już tak daleko, to postanowiliśmy dzielnie okrążyć ten nieszczęsny park. Było ciemno, ale o dziwo był też całkiem przyzwoity chodnik. A i jak się szybko okazało, po drodze czekały też na nas atrakcje! Najpierw, gdy przechodziliśmy obok jednego z wejść do parku, zatrzymali nas strażnicy i kazali czekać. Dlaczego? Tego jeszcze nie wiedzieliśmy. Zablokowano ulicę i zaraz potem zaczęły wyjeżdżać przez bramę najpierw motocykle i samochody na sygnale, potem jakiś Bardzo Ważny Samochód, a na końcu reszta oznakowanych pojazdów, prawdopodobnie ochrony. Od salutującego strażnika dowiedzieliśmy się tylko, że "going home", ale kto wracał do domu, tego już nie wiemy. Ledwo uszliśmy kawałek dalej, zobaczyliśmy w kanale wielkiego węża, który miał kilka metrów długości! No, może dwa. Ale był olbrzymi i - o matko! - prawdziwy! Postaliśmy chwilę z nadzieją, że wyjdzie na brzeg i coś zrobi, ale nic z tego ;) W końcu, po czterech kilometrach marszu, dotarliśmy do stacji BTSu przy Victory Monument, czyli niemalże w tym samym miejscu, gdzie wcześniej wsiadaliśmy, żeby dotrzeć do rzeki. Po tych wszystkich przygodach i nieco przymusowym spacerze byliśmy ledwo żyliśmy (ja wybrałam milczenie, Juli tajskie pieśni i machanie rękami, a Maciej chyba wolał się w to nie wtrącać...), ale u celu - który pierwotnie nie był celem, ale kto to mógł przewidzieć - czekało na nas jedzenie. Może nie tyle czekało, co właśnie mieli je nam zamknąć przed nosem, ale to był ten moment, kiedy byłam nawet w stanie wykłócić się z Tajami o porcję nudli ;) A potem została już tylko zimna taksówka do domu i głęboki sen.


Przerwa na zimną kawę i owocowe smoothiesy.
Przypadkowo znaleziony Budda.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz