|
Maciej i Juli na Chao Phraya River - w tle Wat Arun |
No i mam kolejnych gości! Co prawda od tygodnia grzeją swoje blade ciała na Koh Yao, ale jutro wieczorem będą już z powrotem w pochmurnym Bangkoku. Przyjechali w zeszły poniedziałek (a wraz z nimi kilogramy polskich rarytasów - dziękuję!) i spędziliśmy razem trzy dni, po czym uciekli na wyspę na południe. Takim to dobrze!
Pierwszego dnia, czyli we wtorek, pojechaliśmy razem do centrum (wtorki mam wolne). Oczywiście zwiedzanie bez porannej kawy byłoby samobójstwem, więc od tego zaczęliśmy. Maciej przywiózł nawet specjalną kafeterę, która nie wymaga palnika! A więc dzień zaczął się dobrze. W planie było "ogólne zwiedzanie Bangkoku", a co ważniejsze świątynie zostawiłam im na następny dzień, kiedy sama byłam w pracy. Zaczęliśmy od China Town i Wat Traimit, czyli niewielkiej (wejdź - zobacz - wyjdź) świątyni Złotego Buddy, którą ja widziałam już dwa razy, więc poczekałam na zewnątrz. Potem powłóczyliśmy się trochę po straganach - byłam zaskoczona, jak mało jest turystów o tej porze roku! - aż w końcu skierowaliśmy się do Chao Phraya River, gdzie złapaliśmy wodny ekspres w stronę historycznego centrum, czyli tam, gdzie tuk-tukarzy jest więcej niż turystów. Ale i tu nie było tak źle! Mam wrażenie, że na "zachodzie" opowiada się niestworzone historie o porze deszczowej w Azji, a prawda jest taka, że co kraj, to klimat - w Tajlandii jest całkiem znośnie, za to na przykład na Filipinach leje prawie dzień w dzień (i to wiem akurat od Filipinki).
|
Zawsze jest dobry czas na kawę |
Pospacerowaliśmy więc trochę - bez parasoli - wokół Wielkiego Pałacu, Juli i Maciej zjedli pierwszego duriana (powiedziałabym: "ugryźli"... i to by było na tyle!) i miałam nadzieję, że usiądziemy sobie też w parku Sanam Luang naprzeciwko, ale nic z tego nie wyszło - przeszkodzili nam okupujący park protestujący. Nie wiemy, w imię czego protestowali, ale zakładamy, że było to coś ważnego. Wróciliśmy więc ponownie nad rzekę łapać ekspres w przeciwną stronę. A propos podróżowania rzeczonym ekspresem (Chao Phraya
Express): łodzie są dwie, a bilety można kupić przed wejściem na
pokład oraz w środku. Ale uwaga! Jest łódź turystyczna - z niebieską
flagą - i "normalna" - bodajże z pomarańczową. Mają bardzo podobne
przystanki! Gdy poszłam kupić bilety i zapytałam (po tajsku) o cenę, to
dowiedziałam się, że kosztują 40 bahtów od osoby. Wtedy powiedziałam, także po
tajsku (te kilka słów, które znam, czasem się przydają!), że nie chcemy łodzi
turystycznej. A więc 15 bahtów od osoby... :) Ale wracając do wycieczki. Nie wysiedliśmy przy China Town, gdzie wcześniej wsiadaliśmy, tylko popłynęliśmy dalej, do przystanku BTS-u. Szybka przesiadka do
|
Plecak, aparat... turyści! |
skytrainu i już po chwili byliśmy w zupełne innej części miasta. Nowoczesne budynki, centra handlowe, zakorkowane ulice, a wszystko to przemieszane ze straganami i ulicznymi sprzedawcami. Wysiedliśmy na Siam Square i usiedliśmy przy jednym z takich stoisk z tajskim jedzeniem. Maciej i ja wzięliśmy nudle - nigdy nie są ostre, bo doprawia się je samemu - za to Juli pokusiła się o wieprzowinę z chili i bazylią na ryżu. Danie miało podejrzanie dużo "czerwonych kropek", a im więcej kropek, tym bardziej wypala przełyk. Nie myliłam się! Wszyscy spróbowaliśmy i wszyscy biegliśmy potem do 7-11 po coś do picia. Aż uszy bolały! Ale mleko pomogło natychmiast. Szybko też uznaliśmy, że czas na kolejną kawę :) Poszliśmy więc do mojej ulubionej kawiarni, gdzie i kawa, i atmosfera, i - po tym jak spróbowałam po raz pierwszy - także ciasto są idealne. Jak już odpoczęliśmy, pokręciliśmy się jeszcze trochę po Siam, żeby w końcu spotkać się z Chelsea, z którą umówieni byliśmy na wieczorny obiad. Poszliśmy do trochę lepszego baru (dlatego "lepszego", bo był to mimo wszystko nadal bar, ale w klimatyzowanym pomieszczeniu z dachem - a więc deszcz był nam niestraszny - i z nieco lepszym jedzeniem, niż na straganach) i zamówiliśmy możliwie najbardziej tajskie dania. Chociaż dla Juli i Macieja chyba nadal faworytem pozostaje pad thai u "mojej pani od pad thai", którą odwiedziliśmy już pierwszego wieczoru. A mówiłam, że to jest najlepsze pad thai w Tajlandii! :) Na obiedzie się jednak nie skończyło i zaraz potem łapaliśmy taksówkę, żeby pojechać kilka przecznic dalej (taksówkarz był zdecydowanie pod wpływem
|
Zupa z mleczkiem kokosowym, trawą cytrynową i kurczakiem. |
środków, które niekoniecznie zaliczylibyśmy do legalnych) do Cheap Charlie's. Cheap Charlie's to bardzo przyjemny, uliczny bar (siedzi się na zewnątrz), gdzie spotkać można raczej Amerykanów i Europejczyków, niż Azjatów. Ceny są za to chyba najniższe w okolicy! ;) Troszkę posiedzieliśmy, co nieco wypiliśmy, aż w końcu zrobiło się już późno, a moim gościom zaczęły opadać oczy. To był długi dzień! Pożegnaliśmy się więc z Chelsea, złapaliśmy taksówkę i stanęliśmy grzecznie w korku.
Następnego dnia musiałam być zarówno rano, jak i po południu w pracy; ustaliliśmy więc, że spotkamy się wieczorem i pójdziemy razem na pad thai. Rano udało nam się jeszcze wypić wspólnie kawę, a ja udzieliłam ostatnich instrukcji, dokąd, jak i o której (Wielki Pałac i Leżący Budda - marsz!). Z tego co wiem, plan został wykonany, a pogoda dopisała :) A wieczorne pad thai jak zwykle było pyszne!
|
Cheap Charlie's |
Trzeciego dnia, czyli w czwartek, postanowiliśmy jechać do Thai Wake Parku - z góry uprzedziłam, że jest to obowiązkowy punkt programu! :) Ale był to chyba dobry pomysł, bo Juli i Maciej - jak sami przyznali - mieli już chwilowo dosyć miasta. I tak spędziliśmy prawie cały dzień - ci co chcieli pływać, pływając, ci co nie chcieli pływać, leniuchując - wśród pól ryżowych, oddychając znacznie przyjemniejszym powietrzem, niż to bangkockie. Wieczorem bezskutecznie próbowaliśmy znaleźć jakiś punkt masażu, ale to, co znałam, było akurat pozamykane. Jednak nie ma tego złego - przypadkiem trafiliśmy na bardzo tajski targ, gdzie kupiliśmy owoce i parę regionalnych smakołyków. Gdy dojechaliśmy do domu, nie mieliśmy już siły absolutnie na nic!
W piątek wcześnie rano Juli i Maciej wsiedli w samolot na Phuket, skąd różnymi środkami transportu przedostali się na niewielką wyspę Koh Yao (pomiędzy Phuketem i Krabi). Wnioskując po zdjęciach, jakie mi wysyłają, są w prawdziwym raju! Nie ukrywam, że trochę zazdroszczę. Wracają już jutro wieczorem i zostaną u mnie jeszcze całe pięć dni. Czekam na Was!
|
Takie zdjęcia dostaję z Koh Yao. I jak tu nie zazdrościć! |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz