poniedziałek, 15 lipca 2013

Nowa praca, czyli o małych potworach z podstawówki

Zmieniłam pracę. Uczę tam, gdzie planowałam nigdy w życiu nie uczyć... Ale czymże są plany, skoro jestem w Tajlandii? Mój były szef okazał się złym i nieuczciwym pracodawcą. Jedyne, co mogłam zrobić, to złożyć wypowiedzenie i znaleźć coś nowego. Nie obyło się bez pogróżek z jego strony (mógł pomyśleć wcześniej o tym, że mnie potrzebuje), a i ostatniej wypłaty póki co nie zobaczyłam. Ale nie ma co już wracać do tego smutnego tematu.

Dzieci na lekcji chińskiego (udają grzeczne)
Siedzę właśnie w szkole, a wokół mnie dwadzieścioro drugoklasistów wali linijkami w ławki. To moja klasa, chyba najgłośniejsza w całym budynku. Teoretycznie jestem ich drugą wychowawczynią (zaraz po tej głównej, tajskiej), ale w praktyce nie jest to oczywiście możliwe, bo komunikacja jest, delikatnie mówiąc, utrudniona. W tej chwili mają lekcję z innym nauczycielem, któremu wrzask w klasie chyba szczególnie nie przeszkadza. W czasie wolnym mam do wyboru siedzieć albo tutaj, albo w pokoju nauczycielskim, który jest zdecydowanie spokojniejszy. Ale tu przynajmniej nikt mi teraz nie patrzy przez ramię ;) Uczę w szkole podstawowej na terenie kampusu uniwersytetu Thammasat (Prathomsuksa Thammasat School), zaraz obok przedszkola, w którym pracowałam na samym początku. Szkoła jest co prawda tajska, a tajski system edukacji jest taki, że najlepiej byłoby się położyć i rozpłakać, ale ja uczę w sekcji English Program - dzieciaki tak samo rozwydrzone, za to poziom angielskiego, jak na podstawówkę, przyzwoity. Ta konkretna szkoła uważana jest też za jedną z lepszych wśród szkół państwowych, chociaż jak patrzę na biegające wokół mnie w tej chwili dzieciaki, kopiące wszystko co mają pod nogami, to nie do końca wiem, dlaczego.
Ledwo piszę!

Właśnie próbowałam walnąć dłonią w biurko, żeby ich trochę uciszyć, ale mam takie pęcherze na rękach po weekendowym pływaniu, że moja skuteczność spadła do zera.

Trzeba się przyzwyczaić
Decyzja o pracy tutaj nie była łatwa, przede wszystkim z dwóch powodów: nie mogę już pływać w tygodniu (pozostają mi tylko weekendy) i muszę być w pracy codziennie od 7.45 do 16.30. Na dojazd potrzebują dobrze ponad godzinę, więc o 6.30 wychodzę z domu. Uważam to za nieludzkie, niehumanitarne i niezdrowe, ale tak to właśnie funkcjonuje w szkołach państwowych, przed którymi przecież zapierałam się rękami i nogami. Uczę tylko 18 godzin w tygodniu, ale cały pozostały czas muszę spędzać na terenie szkoły (wyjść mogę jedynie w czasie lunchu, czyli od 11.30 do 12.30). Poranek zaczyna się od apelu, hymnu, itp., a pierwsze zajęcia rozpoczynają się o 8.30. Ostatnia lekcja kończy się o 15.30, ale nauczyciele muszą siedzieć do 16.30 - taki system. Przychodząc i wychodząc muszę się podpisać i przyłożyć palec do zeskanowana (sic!). To chyba najbardziej męczący aspekt tego typu pracy - przyjść o godzinie X, odhaczyć przybycie, odsiedzieć, wyjść o godzinie X, odhaczyć wyjście. Koszmarna rutyna! Dość rygorystyczne są też wymogi dotyczące stroju. Muszę chodzić w ciemnej spódnicy zakrywającej kolana i koszuli z długim rękawem (zakaz podwijania mankietów) lub w żakiecie. Oczywiście od początku łamię ten absurdalny regulamin i chodzę w krótkim...;) Mój szef się na to zgodził, pod warunkiem, że będzie to bardzo formalna koszula i tylko do czasu, aż dyrektorka szkoły - konserwatywna Tajka, która jest ponad nami wszystkimi - nie zwróci mi uwagi. W poniedziałki za to nosimy koszulki polo z logo i nazwą szkoły. Zawsze jakaś odmiana!

Jedziemy na wycieczkę!
Ale są też plusy, bo przecież gdyby ich nie było, to bym się nie zdecydowała. Po pierwsze, mój pracodawca to Amerykanin, który prowadzi tę szkołę już od wielu lat (tak naprawdę to szkoła, która mnie zatrudnia, nazywa się American English School, ale funkcjonuje wewnątrz państwowej szkoły Prathomsuksa Thammasat School w ramach sekcji English Program), dzięki czemu wszystko jest w miarę ogarnięte i aż przesadnie legalne (czyli przeciwieństwo tego, czego doświadczyłam w poprzednim miejscu pracy). Nie zaakceptowali nawet mojego dyplomu ukończenia studiów! UAM musi wysłać wszystkie moje dokumenty bezpośrednio do przełożonych (z tego co wiem, są już w drodze), żeby mieli pewność, że nie kupiłam ich na jednym z licznych straganów... Muszę się jeszcze postarać o zaświadczenie o niekaralności (zdaje się, że z tym też jest trochę zabawy) oraz zdać TOEIC, czyli egzamin dla osób, dla których angielski nie jest ojczystym językiem. Mam też obowiązek odhaczenia wielogodzinnego kursu o kulturze tajskiej, czy coś takiego... Już sama się gubię! To akurat nie są plusy ;) Zaletą za to jest fakt, że potrzebują mnie do końca roku szkolnego, czyli do końca kwietnia - a więc tak, jak sama planowałam. A rok szkolny zaczął się już przecież dwa miesiące temu! Dzięki temu jestem o te dwa miesiące do przodu (zaczęłam dopiero w zeszłym tygodniu), a już w październiku czeka mnie miesiąc płatnych wakacji :) No i zarobki też trochę wyższe. Więc jeśli to poranne wstawanie mnie nie wykończy, to jakoś to będzie.

Wycieczkowy rozgardiasz
Pierwsze dwa dni były dość dużym szokiem ;) Ale trzeciego dnia przestałam już być taka miła, więc na moich zajęciach panuje względna cisza ;) W czwartek załapałam się nawet na wycieczkę do Safari World, która było raczej męką - pięć klas podstawowych z naszej szkoły, czyli około 150 rozbieganych, spoconych dzieciaków (upał dał nam wtedy w kość) i z porozwiązywanymi sznurowadłami, które nie bardzo patrzyły, gdzie i za kim idą ;) Ja sama uczę osiem klas - dwie pierwsze, dwie drugie i po jednej z przedziału 3-6 podstawówki. Najstarsze są zdecydowanie najgrzeczniejsze! A w pierwszych jest wielu moich starych uczniów, jeszcze z przedszkola, które jest po sąsiedzku. Koszmarem jest za to trzecia, bo nie dość, że najliczniejsza (39 dzieci), to jeszcze najbardziej nieznośna.

Za chwilę przerwa na lunch. Ufff!

Aktualizacja po lunchu: właśnie dostałam taką oto karteczkę od jednej dziewczynki z drugiej klasy! To może jednak nie są tacy źli... ;)




4 komentarze:

  1. Przypomina mi się mój mundurek z uniwerku, który wyglądał niestety tak samo :( czarna spódniczka, pełne buty i biała bluzka, a do tego dochodził obowiązkowy pasek do spódniczki z logiem uniwerku i takie samo logo dopinane w bluzce na piersi :D więc jak widzę nic się nie zmienia :D, ale miało to swoje plusy przy włączonej na maksa klimie. Podziwiam, że zdecydowałaś się na pracę w państwowej szkole i życzę powodzenia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wdzianka uczniów/studentów bez zmian ;) Ja co prawda nie muszę na czarno/biało, ale na jasno/ciemno + odpowiednia koszula, więc tak jakoś wyszło;) Paska nie muszę, ale paznokcie mogę mieć pomalowane tylko na jasny kolor...:(
      No zobaczymy, jak to będzie! Na razie znośnie (oprócz wstawania rano), chociaż sporo papierkowej pracy (raporty do rodziców co dwa tygodnie, schemat oceniania, bla bla bla), za to co jakiś czas coś wypada, bo coś tam gdzieś tam (konkurs, ćwiczenia na konkurs, wycieczka, itd.; jestem tu dopiero 2 tygodnie, a już powypadało kilka razy:P). Przed nami długi weekend, od soboty do wtorku! :D

      Usuń
  2. Koniecznie upominaj się o ostatnią wypłatę u poprzedniego szefa, bo w Tajlandii w szkołach językowych to się często zdarza i wszystko im bezkarnie uchodzi, a tak nie powinno być!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wiem wiem, sprawa jeszcze nie zamknięta, w przyszłym tygodniu wybieram się ze wsparciem!

      Usuń