niedziela, 28 kwietnia 2013

Tajski system edukacji, czyli dlaczego uważam, że w Polsce wcale nie jest tak źle

Tajski system edukacji leży i kwiczy. Parę dni temu prowadziłam kolejny kurs dla nauczycieli, którzy - jak wszyscy poprzedni - przerazili mnie swoją niewiedzą. Nauczyciele nauczania początkowego, którzy uczą wszystkiego i niczego, także angielskiego, nie umieją poprawnie się przedstawić lub powiedzieć, skąd są. Smutne, ale prawdziwe. Przy okazji wymieniłam spostrzeżenia z innymi wykładowcami i postanowiłam zebrać w jednym poście to wszystko, co wiedziałam już dawno, czego dowiedziałam się niedawno, i czego dowiedziałam dopiero co. A więc proszę bardzo! Wszystko to, czego prawdopodobnie nie wiecie o tajskim systemie edukacji.

1. Szkoły w Tajlandii możemy podzielić ogólnie na szkoły państwowe, międzynarodowe i uniwersytety. Szkoły państwowe i uniwersytety to jeden wielki rozgardiasz; szkoły międzynarodowe natomiast to zupełnie inna bajka - wymagania i poziom nauczania są tu dość wysokie, co zresztą odbija się na wysokości czesnego. Ale jeśli spotkacie Taja mówiącego płynnie po angielsku to znak, że taką szkołę ukończył. Zarobki nauczycieli również są tu nieporównywalnie wyższe, niż w innych szkołach, choć osoby bez paszportu kraju anglojęzycznego praktycznie nie mają w nich szans na pracę.

2. Tak zwana "praca na cały etat", która jest normą w szkołach państwowych, oznacza dla nauczyciela siedzenie w szkole od poniedziałku do piątku (czasem też w soboty) od 7.30 (zajęcia zaczynają się później, ale wcześniej są apele, itp.) do 16.00. Nie mylcie tego jednak z godzinami rzeczywistej pracy! Znam osoby, które uczyły mniej niż 10 godzin w tygodniu (sic!), ale i tak musiały w ustawowych godzinach 7.30 - 16.00 siedzieć w pokoju nauczycielskim (jeśli taki w ogóle istniał) i przeklinać Tajlandię.

3. Uczeń tajski NIE MOŻE NIE ZDAĆ. Albo inaczej: nauczyciel NIE MA PRAWA oblać ucznia. A więc najniższą ocenę, jaką można dostać, to... 50%! Co gorsza, ta sama zasada obowiązuję w przypadku... nie przyjścia na egzamin. Jeśli uczeń nie pojawi się na teście, to dostaje automatycznie 50%, czyli "zdaje". Znam nie-tajskich nauczycieli, którzy się zbuntowali; poinformowano ich wówczas, że albo się dostosują, albo zostaną wyrzuceni. Jeden z moich znajomych wybrał opcję numer dwa.

4. Na studia idą ci, którzy chcą. Lub raczej ci, którzy za nie zapłacą. Są "egzaminy wstępne", które - zgodnie z powyższą zasadą - zdają wszyscy.

5. Na niektórych uniwersytetach nauczyciel ma prawo oblać ucznia. Owo "prawo" wygląda następująco: jeżeli nauczyciel (zwykle jest to "nie-tajski" nauczyciel) zdecyduje się oblać ucznia, to szkoła... płaci nauczycielowi tylko za uczniów, którzy "zdali". Następnie oblany delikwent zapisuje się "kurs letni" w trybie przyspieszonym z tajskim nauczycielem i w momencie wpłaty pieniędzy za ten kurs - dostaje zaliczenie. Smutne, jak w skorumpowanej Tajlandii wszystko kręci się wokół pieniędzy.

6. Pisałam już kiedyś o tym, jaką zniewagą jest dla Taja tzw. "utrata twarzy". Kiedyś myślałam, że świadczy to o wrażliwości Tajów i o tym, z jakim szacunkiem odnoszą się do siebie nawzajem oraz do ludzi z zewnątrz. Niestety, nie zawsze tak jest. Powiedziałabym nawet, że z reguły tak nie jest. Chodzi głównie o to, że jeśli Taj jest w błędzie, to nie wolno (!) nam go z błędu wyprowadzić, bo wtedy poczuje się urażony. Zgodnie z tą zasadą, jeżeli UCZEŃ jest w błędzie i nauczyciel poprawi go na forum klasy, to istnieje ryzyko, że w ten sposób go "znieważy" i ośmieszy. Znam przypadek uczennicy, która notorycznie nie robiła zadań domowych, bo jej się nie chciało, czego nawet nie ukrywała (a przecież trudno w jakikolwiek sposób nakłonić uczniów do pracy, skoro nie ma wobec nich żadnych wymagań). Pewnego dnia, przyparta do muru przez swojego nauczyciela (a mojego znajomego - stąd ta opowieść) przyniosła w końcu "napisane" zadanie, które było... po hiszpańsku, zamiast po angielsku. Ściągnęła po prostu z internetu pierwszy lepszy plik, nie patrząc nawet, w jakim jest języku. Gdy nauczyciel wytknął jej "pomyłkę" i zauważył, że chyba nie jest to praca napisana przez nią, ona najpierw próbowała się wykłócić (?), a potem wpadła w histerię, wyszła z klasy i już więcej nie wróciła. Problemem "utraty twarzy" jest też fakt, że niektórzy uczniowie nie są w stanie przyznać się na forum klasy, że czegoś nie rozumieją (stąd słynna tajska odpowiedź "yes" na wszelkie zadane pytania). Mój znajomy - ten sam zresztą, co z opowieści powyżej - wprowadził więc swojego czasu "system karteczek": kazał każdemu uczniowi zrobić trzy małe karteczki - czerwoną, żółtą i zieloną - które potem podnosili, żeby pokazać, w jakim stopniu rozumieją dane zagadnienie. Podniesione karteczki widział tylko nauczyciel - i o to przecież chodziło! - za to nie pozostali uczniowie.

7. W związku z zerowymi wymaganiami, stosunek uczniów do nauczycieli jest często lekceważący (np. rozmawianie przez telefon w trakcie lekcji jest na porządku dziennym, choć ja akurat tego w swojej klasie nie toleruję). Praca w szkole państwowej jest więc albo dla ludzi o silnych nerwach (mówię tu oczywiście o obcokrajowcach, bo Tajowie mają do tego wszystkiego nieco inny stosunek), albo dla tych, którzy mają do siebie, uczniów i całego tajskiego świata bardzo luźne podejście i nie traktują nauczania zbyt poważnie.

8. Wszystkie uczennice szkół podstawowych i średnich chodzą w spódnicach przynajmniej do kolan, jednak na uniwersytecie ta zasada już nie obowiązuje. Swojego czasu rząd chciał wprowadzić nakaz noszenia długich spódnic także na studiach, ale dziewczyny zbuntowały się i ogłosiły, że jeśli mają nosić długie spódnice, to w takim razie nie będą nosić staników ;) Rząd wstrzymał się więc od nakazu, staniki zostały tam, gdzie były, a długość spódniczek znacząco się skróciła.

9. Jeżeli zobaczycie uczennicę z rozpiętym drugim od góry guzikiem bluzki lub przyszytą do góry nogami tarczą szkoły to znak, że dziewczyna ta... szuka sponsora. Niestety, to smutna i szokująca prawda, tym bardziej, że jest to proceder jawny - otoczenie o tym działaniu wie i jest w stosunku to niego wyrozumiałe.

10. Średni dług tajskiego nauczyciela to prawie kilkaset tysięcy złotych! Bo przecież nie jest łatwo, gdy przy zarobkach około 1500zł/m-c (takie są mniej więcej stawki wśród tajskich nauczycieli - obawiam się, że podobne jak w Polsce) trzeba mieć duży, luksusowy samochód, iPhone'a 5 i najnowszego iPada. No i jeszcze to samo należy zapewnić własnym dzieciom.


Sam środek Khlong 4, czyli  moje obecne miejsce pracy
Zastanawiacie się teraz pewnie, w jakiej szkole ja pracuję? ;) Za pierwszym razem miałam szczęście trafiając na przedszkole, za to teraz, jako że musiałam zmienić pracę (na początku nieopatrznie zaznaczyłam, że będę w Tajlandii tylko przez jeden semestr, więc zanim się zorientowałam, zdążyli już znaleźć nowego nauczyciela na kolejny rok), wybrałam szkołę językową. I tu znów miałam szczęście, bo nie dość, że pracę zaczęłam od razu, a więc uchroniłam się od dwumiesięcznego, wakacyjnego bezrobocia (wakacje letnie trwają od połowy marca do połowy maja), to jeszcze mam ją całkiem niedaleko, bo przy kanale czwartym (ja mieszkam przy drugim, a Thai Wake Park jest przy szóstym). Udało mi się też wynegocjować całkiem sensowne warunki, między innymi to, że będę miała kilka przywilejów nauczyciela na cały etat (np. stałą, comiesięczną pensję, a nie - jak w przypadku nauczycieli szkół językowych na pół etatu - stawkę za godzinę), mimo pracy w trybie nauczyciela półetatowego (a więc moje obowiązkowe godziny w szkole to tylko te, w których uczę). Był to mój główny warunek, na który początkowo mój pracodawca nie chciał przystać, ale w końcu nie miał wyboru ;) Problem był w tym, że praca na cały etat w jego szkole oznacza siedzenie (głównie bezczynne) w godzinach... od 9.00 do 13.00 i od 15.00 do 19.00! Nikt normalny na coś takiego by się nie zgodził. Zwłaszcza, że lada dzień wracam na wodę! Ale zobaczymy, jak to wszystko będzie wyglądało w praktyce. Póki co, mam bardzo nieregularny i iście po tajsku niezorganizowany grafik, co od maja ma się ponoć zmienić, ale tak się oczywiście nie stanie ;) Między innymi dlatego, że w maju szkoła otwiera nową filię (w jeszcze lepszej, jak dla mnie, lokalizacji), w której prawdopodobnie będę miała większość zajęć; a co za tym idzie, także większy bałagan w grafiku. Tak to jednak jest w Tajlandii i nie ma na to rady! Nie pozostaje mi nic innego, jak wywalczyć sobie jakiś w miarę sensowny rozkład godzin i niezbyt męczących uczniów ;). Pożyjemy, zobaczymy. Póki co, ten upał mnie zabije!!!!!

P.S. Przypomniała mi się jeszcze jedna historia. Bryan, nauczyciel z mojej szkoły, uczył kiedyś tajskich wojskowych. Gdy przyszedł czas egzaminu - a była to jedna z tych szkół, gdzie można był "oblać" ucznia, który potem otrzymywał zaliczenie na dodatkowo płatnym kursie letnim - część z nich przyszła w pełnym mundurze i z bronią w ręku. Nie miał wyboru, jak tylko pozwolić im wszystkim zdać... Ci, którzy nie mieli ze sobą broni, a oblali, wrócili następnego dnia, tym razem w pełni uzbrojeni. Wyszli oczywiście z pozytywną oceną!


środa, 17 kwietnia 2013

Songkran, czyli Szczęśliwego Nowego Roku!

Trudno uwierzyć, że to już połowa kwietnia! Nawet wiosna przypomniała sobie w końcu o zmarzniętych Europejczykach (tak tak, informacje o słońcu, wiośnie, lecie, grillu i spływach kajakowych bombardują mnie ze wszystkich stron), czego Wam nawet trochę zazdroszczę. Tak jak za jesienno - zimową aurą (zwłaszcza w mieście!) za bardzo nie przepadam, tak polska wiosna i lato kojarzą mi się wyłącznie pozytywnie. Aspekt pogodowy pozostaje jednak w Tajlandii niezmienny, choć powoli zaczyna już nadciągać pora deszczowa - ubiegłej nocy obudziła mnie iście monsunowa burza z grzmotami, błyskawicami i ścianą wody. Ale w ciągu dnia jest jeszcze póki co dość spokojnie. Oby jak najdłużej! Pora deszczowa nie należy do moich ulubionych, a jeśli komuś się wydaje, że deszcz orzeźwia... Nie, tropikalny deszcz wcale nie orzeźwia, zwłaszcza gdy jedziemy motorem do pracy.

Już zaraz, już za chwileczkę...
Całe dwa tygodnie poświąteczne spędziłam w nowej pracy, choć mój tymczasowy, kwietniowy grafik jest dość nieregularny, a co za tym idzie - niezbyt męczący (jeszcze do początku maja dzieci mają wakacje letnie - ja pracuję co prawda w szkole językowej, do której tak bardzo się to nie odnosi, ale frekwencja uczniów jest w związku z tym nieco niższa). Jednak dwa tygodnie szybko minęły i nadszedł 13. kwietnia, a wraz z nim Songkran - chyba najważniejsze święto w roku!

Songkran to tajski Nowy Rok, który trwa oficjalnie trzy dni (w tym roku były to sobota, niedziela i poniedziałek), jednak dni wolne od pracy przedłuża się zwykle o jeszcze dwa kolejne. Tajowie często wykorzystują ten czas na spotkania z rodziną czy odwiedzenie bliższych lub dalszych krewnych i znajomych. Święto to wywodzi się prawdopodobnie z Indii i przechrzczone zostało przez turystów na Święto Wody (Water Festival) ze względu na tradycję oblewania się w tym - oraz w ciągu dwóch kolejnych dni - wodą. Krótko mówiąc, jest to gigantyczny, trzydniowy śmingus - dyngus! Imprezy "wodne" organizowane na tak dużą skalę, że ci, którzy mają ku nim jakiekolwiek obiekcje, lepiej żeby zostali w domu.

Mówi się, że najlepszy Songran jest w Chiang Mai (na północy Tajlandii), a przynajmniej tak twierdzą przewodniki. Jednak Tajowie, których spotkałam, rzadko kiedy to potwierdzali, a po tym, co przeżyłam tutaj, nie sądzę, żeby w Chiang Mai mogłoby być jakkolwiek lepiej, czy nawet inaczej! To święto chyba wszędzie wygląda mniej więcej tak samo.

...do boju!!! :D
W sobotę, czyli w Songkran, przypadały też urodziny Chelsea - powodów do świętowania było więc już więcej, niż jeden :) Spotkaliśmy się - Chelsea, Kiddee, kilkoro ich znajomych i ja - przed południem, zwarci i gotowi zmierzyć się z tym, co nieuniknione. Zjedliśmy szybki lunch, przebraliśmy w ciuchy "na ewentualne stracenie", uzbroiliśmy w psikawki (podłączone do zbiorników z wodą, które mieliśmy na plecach!), małe, nieprzemakalne torebki i byliśmy gotowi. Plan był taki, żeby najpierw jechać na Silom, a potem na Khao San, czyli dwa centralne punkty zabawy. Czas, start!

Spodziewałam się wszystkiego, ale chyba nie tego. TŁUM ludzi. Wszyscy z psikawkami, wiadrami, wężami i innymi wynalazkami. Nie minęła sekunda, a byliśmy mokrzy od stóp do głów :) Oraz brudni od tajemniczego proszku, który w stanie stałym wyglądał jak kreda, a po zmieszaniu z wodą robiła się z niego błotnisto - gliniano - gipsowa maź. Można to było kupić wszędzie, mieszało się potem w wiaderku (które też były wszędzie) i wcierało ludziom w twarz. Ot, taka zabawa! :D Poza tym, wielu Tajów upodobało sobie wielkie beczki z wodą, do których wsadzali... gigantycznych rozmiarów bryły lodowe, aby potem taką zmrożoną wodą oblewać pozostałych. Cała zabawa wygląda mniej więcej tak: idzie się ulicą, atakując wszystkich naokoło, a wszyscy naokoło atakują nas :) Co chwila przechodzi ktoś z wiaderkiem i rozpuszczoną białą mazią i wciera nam ją w twarz; my, próbując zetrzeć ją z ust lub wyjąc z oczu, rozmazujemy ją dalej, po włosach i ubraniu. Po chwili ktoś wylewa na nas kubeł lodowatej wody, zmywając z nas mniej więcej tę nieszczęsną maź, my uciekamy, ale w tej chwili dostajemy wodą z drugiej strony, a następnie przechodzi kilka osób z wiaderkami i znów jesteśmy cali w białej papce ;) Istny raj dla dzieciaków!

Biała maź, jeszcze w postaci kredy
Na Silom i Khao San było podobnie; może poza tym, że na Silom dałoby się jeszcze wetknąć jakąś szpilkę, a na Khao San już nie. Na koniec dnia udało nam się załapać na jeszcze jedną atrakcję - tajscy znajomi zorganizowali pick-upa, na którego załadowaliśmy beczkę z wodą i przez dobrą godzinę jeździliśmy po centrum, oblewając ludzi. A oni nas! Jest to dość popularna rozrywka i wiele takich pick-upów jeździ po mieście. Ludzie na ulicy często machają, żeby je zatrzymać i zaczynają w ten sposób wodne bitwy. Niestety, tym razem to na ogół my "przegrywaliśmy", bo nasza woda była ciepła, a w odwecie dostawało nam się zwykle lodowatą ;) Po prawie siedmiu (sic!) godzinach zabawy, wszyscy mieliśmy już trochę dosyć i chyba po raz pierwszy w Tajlandii było mi wtedy naprawdę zimno. Zapakowaliśmy się do taksówek (o dziwo, taksówkarze nie mieli nic przeciwko mokrym i brudnym pasażerom, ale tego dnia nie dało się tego po prostu uniknąć) i ruszyliśmy do domu, marząc o gorącym prysznicu i suchych ubraniach. W planie mieliśmy jeszcze wspólny obiad, na który dotarliśmy - już przebrani - dopiero około 22.00. To był naprawdę niesamowity i baaaardzo mokry dzień!

Idealnie uchwycona chwila. I tak było przez cały dzień!



W niedzielę i poniedziałek miałam już dosyć wody, więc pozwoliłam sobie na trochę lenistwa w domowych pieleszach. Tylko idąc na obiad musiałam się chować i przemykać którędy tylko się dało, bo cała moja ulica obstawiona była gotowymi na wodną bitwę Tajami... :)

No a jutro znów do pracy. Koniec wakacji!


Silom wyglądała tak...
... a Khao San tak!
Brandy i Chelsea - ta ręka smarująca mazią nie jest ręką żadnej z nich! ;)
Przed wodą nie da się schować
Szczęśliwego Nowego Roku!


czwartek, 4 kwietnia 2013

Wielkanoc i straszne upały

Wesołych Świąt
Z Rayong wróciłam w środę wieczorem, a już dzień wcześniej pojawili się ponownie w Bangkoku Paulina i Krzysiu, czyli znajomi-nieznajomi z Warszawy, którzy podróżują po Azji; pisałam o nich we wcześniejszych postach! Teraz wracali z południowej Tajlandii, którą byli zachwyceni, i z Birmy. Spotkaliśmy się następnego dnia po moim powrocie, czyli już w czwartek, który miałam wolny. Jako że pogoda nas w tej chwili nie rozpieszcza i 40 stopni w cieniu (sic!) daje się we znaki wszystkim - także Tajom! - to wszelkie pomysły włóczenia się po mieście zostały z góry odrzucone. Na szczęście Paula i Krzysiu mieli w swoim hotelu basen, z którego ochoczo skorzystaliśmy; i tak minęły nam leniwe dwa dni.

W sobotę musiałam iść do pracy, ale nie chcieliśmy z tego powodu rezygnować z tradycji malowania jajek! Umówiliśmy się więc po południu, tym razem u mnie, z jajkami i pisakami. No i z tajską whisky ryżową, która pomagała nam w pracy ;) Jajek kupiliśmy dwa rodzaje: gotowane białe i gotowane różowe, mając nadzieję, że będą zjadliwe (różowe jajka są w Tajlandii dość popularne; my wybraliśmy je tylko ze względu na kolor, choć wiemy, że uzyskuje się go - tak samo zresztą jak specyficzny smak - przez wcześniejsze namaczanie ich w specjalnym roztworze). Następnego ranka okazało się jednak, że byliśmy w dużym błędzie...

Różowe jajka są w Tajlandii dość popularne
W Niedzielę Wielkanocną poszliśmy rano do kościoła; nie załapaliśmy się niestety na jajka w pięknych, dzierganych kubraczkach, które rozdawał ksiądz, ale dostaliśmy za to butelkowaną wodę święconą - na samodzielne święcenie potraw jak znalazł! ;) Gdy wróciliśmy do domu, zabraliśmy się za świąteczne śniadanie, czyli... za opróżnienie mojej lodówki z polskich pyszności przywiezionych jeszcze przez rodziców :D Tak więc był chleb, kiełbasa, szynka, ser i ogórki kiszone, a na deser kisiel i ostatnie Prince Polo... :) No i były też te nieszczęsne jajka. Najpierw przekroiliśmy białe. Wiedzieliśmy, że będą bardzo słone, bo zwykle maczane są one wcześniej przez trzy tygodnie w roztworze solnym (to akurat wiem, bo kiedyś moje przedszkolaki je przygotowywały i we wszystkich klasach stały słoiki z jajkami). Nie wiedzieliśmy jednak, że będą tak niedobre! Wzięliśmy więc tylko po symbolicznym gryzie, skrzywiliśmy się i natychmiast z nich zrezygnowaliśmy. A przynajmniej z białych, bo jeszcze były różowe... Rozbiłam. Zaczęłam ściągać skorupkę. Wiedziałam, że będą w środku czarne, ale nie byłam gotowa na coś tak paskudnego! To, co powinno być białkiem, miało postać czarno - zielonej galaretki, a "żółtko" było czarną, budyniowo - żelowatą substancją o zgniłym zapachu. Nikt z nas nie był w stanie spróbować nawet odrobinki. Na samo wspomnienie robi mi się niedobrze; wolałabym już zjeść świńskie ucho ze straganu!

Po świątecznych pysznościach i z traumą po różowym jajku, pojechaliśmy jeszcze razem do hotelu Pauli i Krzyśka poleniuchować w basenie. A potem trzeba było się już żegnać, bo następnego dnia ja szłam do pracy, a warszawscy znajomi łapali autobus do Kambodży.

Woda święcona w butelce
Sobotnie malowanie jaj
Gotowi do śniadania!
Krzysiu za dużo się rusza
Najpierw rozkroiliśmy białe jajka...
...a potem było już tylko gorzej...
...i gorzej...




...i NAJGORZEJ!

Ale był też basen na orzeźwienie,
uliczne Roti z bananem
i cygara w liściu bananowca przywiezione wprost z Birmy - po 10gr sztuka!





środa, 3 kwietnia 2013

Fałszowanie paszportów

Przypomniała mi się jedna historia, o której chciałam napisać. Otóż przy okazji pobytu w Prachin Buri poznałam Mila, Serba pracującego jako nauczyciel w Sa Keao. Przyjechał on pewnego dnia na nasze szkolenie, żeby popatrzeć, jak prowadzimy warsztaty, i czegoś się na ten temat dowiedzieć. Milo jest z Serbii i tej wersji się trzyma, chociaż jako młody chłopak wysłany został najpierw na Węgry, gdzie przez rok chodził do szkoły, a potem do Stanów, gdzie spędził kilkanaście lat, czyli połowę swojego życia; tam też skończył edukację. Wszystko to z powodu toczącej się wówczas w Serbii wojny, przed którą mama chciała go uchronić; sama jednak została w kraju. Milo jest na swój sposób "zamerykanizowany", a jego akcent jest tak czysty, że nikt nigdy nie pomyślałby, że nie jest ze Stanów. Jednak on zawsze podkreśla, że jest Serbem i nie ma ochoty na stałe mieszkać wśród Amerykanów. To on też właśnie jako pierwszy poddał w wątpliwość rzekomo amerykańskie pochodzenie Marka, a poprzez swój upór, wrodzoną ciekawość i wnikliwe pytania upewnił się, że ma rację.

Milo opowiedział mi sporo o swoim życiu; dużo podróżował i mieszkał w wielu krajach, imając się przy tym różnych zajęć. Mówił, że najgorsze, czego doświadczył, to wojny w Afryce; wytrzymał wśród odgłosów strzelających karabinów i wybuchów bomb trzy dni. Wrócił potem do Serbii, która w porównaniu z Afryką wydawała mu się wręcz sielanką. Wspominał też, jak jego przyjaciele narzekali na swój kraj twierdząc, że gorzej już być nie może; zapewnił ich, że może. W końcu przyjechał do Tajlandii, gdzie pracuje jako nauczyciel. A oto, czego dowiedziałam się od niego na temat niezwykle pożądanego tu obywatelstwa amerykańskiego i - co za tym idzie - fałszywych paszportów.

Paszport amerykański jest w Azji marzeniem wielu. W niektórych krajach nie ma możliwości znalezienia pracy jako nauczyciel, jeśli nie posiada się paszportu kraju anglojęzycznego. Także w Tajlandii ta smutna zasada zaczyna być powoli wprowadza w życie, ale zanim faktycznie tak się stanie, minie jeszcze parę lat. Jednak ponoć w Japonii, Korei czy Chinach jest to warunek bezwzględny. Oczywiście mówię tu o PASZPORCIE, ale niekoniecznie o adekwatnej znajomości języka; we wszystkich bowiem krajach azjatyckich najważniejszą rolę odgrywa tak zwany "papierek", czyli biurokracja górą. Milo opowiedział mi, jak przez swoją ciekawość do ludzi i świata, poznał na Khao San typów, którzy zajmują się "produkcją" i dystrybucją fałszywych paszportów amerykańskich. I nie chodzi tu o te marne podróbki, które tak jak masa innych dokumentów, certyfikatów czy dowodów osobistych sprzedawana jest na ulicy, ale o takie, które rozprowadzane są "pod stołem" - wyglądają identycznie z oryginałem i bez problemu można przemieszczać się nimi po krajach azjatyckich. Procedura wygląda tak: "klient" zamawia idealnie podrobiony paszport, w którym znajdować się będą jego prawdziwe dane i prawdziwe zdjęcie. Następnie ma prawo go wypróbować; w tym celu pokrywa koszty dojazdu (swojego oraz sprzedawcy) do jakiejkolwiek granicy, np. z Kambodżą lub Laosem, przez którą przejeżdża z nowym paszportem. Jeśli wszystko jest w porządku - płaci za niego; jeśli pojawią się jakiekolwiek problemy, co praktycznie nie ma racji bytu - wszelkie koszty pokrywa sprzedawca.

Milo twierdzi, że to fałszerstwa na wielką skalę, bo jest to równie opłacalny interes, co przemyt narkotyków, za to zdecydowanie bezpieczniejszy. Z takim paszportem można nie tylko bez problemu podróżować po całej Azji (podobno sprawdza się też w podróżach do Europy, choć te są raczej odradzane, tak samo oczywiście jak do Stanów Zjednoczonych), ale też wszędzie dostać pracę, co jest czasem jedynym ratunkiem dla licznych imigrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu.

To musi być straszne tkwić przez całe życie w kłamstwie!

Rayong (24.- 27. marca)

Widok z okna w hoteliku w Sa Keo
W Prachin Buri byliśmy do soboty wieczorem, a już w poniedziałek rano zaczynały się kolejne warsztaty, tym razem w Rayong, prowincji oddalonej o około 200km na południowy - wschód od Bangkoku. Pierwotny plan był taki, że wrócimy do domu, a w niedzielę wieczorem lub w poniedziałek o świcie wyruszymy do Rayong. Organizatorzy zaproponowali nam jednak, że możemy przenocować w sąsiadującej z Prachin Buri prowincji Sa Kaeo, skąd w niedzielę mieli nas zawieźć do Rayong (gdy mówię o prowincjach, to trochę tak, jakbym mówiła o miastach). Przez moment się wahaliśmy, bo nie przewidzieliśmy tak długiej wycieczki, ale koordynatorzy szybko rozwiązali ten problem zabierając nasze ciuchy do pralni ;)

W drodze do Rayong, jeszcze w Sa Keo, widzieliśmy małpki
W Sa Keo spaliśmy w oddalonym od wszelkiej cywilizacji hoteliku, który za to miał bardzo przyjemny basen. Na tym etapie miałam już szczerze dość Marka, który irytował mnie całą swoją osobą, wybrzydzał na tajskie jedzenie, bo "nie je ostrego" (mimo, że jest w Tajlandii od roku; naprawdę nie wiem, jak tu przeżył), a do tego postanowił udawać przed pozostałymi Amerykanina, chociaż jest z Iranu, co zresztą w końcu wyszło na jaw (pomysł był o tyle głupi, że poziom jego angielskiego nie był wybitny, wiedza o Stanach niewielka, a silny obcy akcent zdradzał go już od przywitania). Następnego ranka przyjechał po nas jednak pan Tong (drugi po moim szefie główny organizator warsztatów) i ruszyliśmy w stronę Rayong. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w miejscu, gdzie było mnóstwo małpek (zdaje się, że było to coś w rodzaju małpiej góry), przejechaliśmy przez sad owocowy (zupełnie inny, niż nasze sady!), a na lunch wybraliśmy miejsce z przepięknym widokiem na całą prowincję. Dołączył też do nas wtedy jeszcze jeden nauczyciel, Brytyjczyk Ray.

Dzika małpka
Przerwa na lunch w drodze do Rayong
Wieczorem dojechaliśmy w końcu do Rayong, gdzie dołączyli do nas mój szef oraz dwóch innych nauczycieli z nowej szkoły, w której teraz pracuję - Bryan i Olivier. Była nas więc już piątka: Mark, Ray, Bryan, Olivier i ja. Hotel, gdzie mieszkaliśmy, był duży i ładny, a w salach konferencyjnych klimatyzacja działała jak należy ;) Każdemu z nas przydzielono grupę uczniów (= tajskich nauczycieli) oraz... jednego asystenta, co było pomysłem iście tajskim i kompletnie nietrafionym. Wszyscy asystenci - Anne, Diana, Leo, Joey i Nico - byli z Filipin i mieli nam niejako "pomagać" w prowadzeniu warsztatów. Sęk w tym, że przedstawiono nas sobie dopiero w poniedziałek rano, 10 minut przed rozpoczęciem szkolenia, więc przekazanie im jakichkolwiek informacji odnośnie planu zajęć, nie mówiąc już o treści, było oczywiście niemożliwe. Do takich sytuacji trzeba jednak w Tajlandii przywyknąć ;) Ich obowiązki ograniczyły się więc głównie do zmazywania tablicy, za to wieczorem okazali się sympatycznymi kompanami do leżenia w basenie i włóczenia po straganach w poszukiwaniu obiadu.

Trzy dni w Rayong minęły bardzo szybko i już trzeba było się żegnać; od jednej z tajskich nauczycielek dostałam na pamiątkę śliczną, ręcznie wyszywaną portmonetkę! Powiedziała też, że uwielbia sposób, w jaki uczę, i że sama postara się tak samo prowadzić swoje zajęcia. Dziękuję i trzymam kciuki!


poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Prachin Buri (18. - 23. marca)

Święta, święta i po świętach! W polskich domach Wielkanoc jeszcze pełną parą, a ja niestety idę już dzisiaj do pracy, choć na osłodę dnia umówiłam się wieczorem na obiad z May, Chelsea i Kiddeem. Wczorajszy dzień spędziłam za to całkiem świątecznie (mimo 40 stopni za oknem), ale o tym oczywiście później, bo nadal mamy blogowe zaległości do nadrobienia.

Mark (pierwszy od prawej) i organizatorzy warsztatów podczas przerwy na lunch
Po wyjeździe Marysi miałam już tylko kilka dni, żeby oswoić się z powrotem do rzeczywistości, posprzątać, poprać (taka ze mnie gospodyni!) i przygotować się do warsztatów, które zaczynałam w poniedziałek. A przy okazji pomóc mojemu nowemu szefowi (tak, oczywiście w niedzielę wieczorem!), który wszystko robi na ostatnią chwilę, mimo że nie jest Tajem. Ale chyba mieszanka brazylijsko - malezyjskiej krwi też ma swoje przywileje.

W poniedziałek wcześnie rano wyjechaliśmy - mój szef, drugi nauczyciel Mark (to nie ten sam, z którym pracowałam w przedszkolu!) i ja do Prachin Buri, czyli prowincji oddalonej o około 150km na wschód od Bangkoku. Tam o 9.00 rano zaczynaliśmy szkolenie z angielskiego dla tajskich nauczycieli. Pracy było dużo, bo szkolenia były dwa, każde po trzy dni, sześć godzin dziennie (czyli jedno od poniedziałku do środy i drugie od czwartku do soboty; codziennie od 9.00 - 12.00 i od 13.00 - 16.00, z godzinną przerwą na lunch). Nic więc dziwnego, że w piątek zaczęłam chrypieć ;) Moja grupa liczyła około 50 osób; byli to tajscy nauczyciele nauczania początkowego, czyli - jak mi powiedzieli - "uczyli" około ośmiu przedmiotów, w tym... angielskiego. Nie mogłam uwierzyć, bo ich poziom był zerowy - ledwo umieli się przedstawić, a już bardzo nieliczni potrafili poprawnie powiedzieć, skąd są. Wcale mnie już nie dziwi, że tajska edukacja leży i kwiczy! Warsztaty były wyczerpujące, zwłaszcza że klimatyzacja w mojej klasie była popsuta (trochę działała, ale nie dało się obniżyć temperatury o tyle, o ile było to konieczne), a porozstawiane wiatraki niewiele pomagały; walczyłam więc nieustannie ze strugami potu płynącymi mi po plecach, i chyba nie tylko ja, bo większość moich uczniów czymś się wachlowała. Natomiast miejsce, gdzie warsztaty były prowadzone, przypominało trochę nasz podpoznański Sieraków, tyle że bez jeziora. Nie było tam dosłownie nic, oprócz palącego słońca, kilku drzew i czegoś w rodzaju letniskowych domków.

Moi uczniowie i gorąca klasa
Każdego dnia po zajęciach, Mark i ja odwożeni byliśmy do hotelu w centrum miasteczka i tam już mieliśmy czas dla siebie, chociaż jedyne, na co miałam wówczas ochotę, to leżeć na łóżku i delektować się zimnym powietrzem z klimatyzacji. Hotelik był mały, ale całkiem przyjemny - z wyjątkiem czarnego potwora, którego spotkałam na ścianie w łazience (następnego ranka tajemniczo zniknął; wolę nie wiedzieć, gdzie!) i mrówek, które bezlitośnie atakowały moje łóżko i szczoteczkę do zębów. Poza hotelem nie było jednak wiele do roboty, bo miasteczko było dość prowincjonalne; była to co prawda stolica prowincji Prachin Buri, czyli Amphoe Muang (tym zwrotem określa się stolice wszystkich prowincji, czyli np. Amphoe Muang Prachin Buri, Amphoe Muang Rayong, itd.) - nazywana błędnie przez Wikipedię i przez mój przewodnik miastem Prachin Buri - ale wiele się tam nie działo. Dwa razy tylko udało nam się załapać na miejscowy market (otwierany w konkretne dni), gdzie kupić można było grillowane żaby, świńskie uszy, czy kurze łapki. Do wyboru, do koloru! Ja jednak ograniczyłam się do moich ulubionych naleśników Roti :)


Szkolenia odbywały się pośrodku niczego
Potwór spotkany w łazience
Upiorne mrówki
Owoce maprang (rosną tylko w Prachin Buri) w podziękowaniu od uczniów
Świńskie języki znalezione na straganie
Świńskie uszy
Świńskie nosy
Żaby
Kurze łapki. Smacznego!