niedziela, 11 maja 2014

Wielkanoc na Koh Samed

Jeszcze tego samego dnia, kiedy Marysia wyjeżdżała, pojechałam wieczorem do Chelsea, żebyśmy mogły następnego dnia rano ruszyć wspólnie na Koh Samed (dworzec autobusowy jest 10 minut pieszo od ich domu). O Samed już pisałam - jest to tak zwana "weekendowa wyspa Bangkoku" (około 3,5h autobusem do Ban Phe, a potem 30 minut kuterkiem; to był już mój trzeci raz!). Jeśli ktoś jest leniwy i, już na miejscu, nie ma siły przewlec się w upale paru kilometrów, musi zadowolić się mało ciekawą plażą, brudną wodą i zwykle tłumikiem ludzi (za to 7-11 będzie w pobliżu). Jednak im bardziej oddalimy się od portu (czyt. złapiemy pick-upa lub spoceni jak myszy pomaszerujemy około 45 minut - ja zawsze użeram się z tą drugą opcją, właściwie to nie wiem, dlaczego), tym zrobi się puściej, czyściej i zdecydowanie piękniej. Warto się więc przejść!

Ale co tu dużo pisać. Przez trzy dni leżałyśmy głównie na plaży i piłyśmy szejki owocowe. Pół soboty spędziłyśmy też malując jajka (nie myślcie, że to takie proste; farbki przywiozłam z Bangkoku, a po jajka - ugotowane już! - drałowałyśmy do 7-11, a i tak udało nam się kupić tylko cztery).







O, a tu malujemy! Siedziałyśmy tak dobre kilka godzin, doprowadzając nasze pisanki do perfekcji i jednocześnie wzbudzając zainteresowanie kilkorga miejscowych.







Na śniadanie wielkanocne ograniczyłam się do orzeźwiającego szejka, więc bardziej świątecznie potraktowałyśmy lunch (może ośmiornica w curry i koktajl z mango nie brzmią szczególnie wielkanocnie, ale za to są pyszne). A że była to jednocześnie pora śniadania w Polsce, to udało mi się jeszcze zdzwonić z rodziną na skypie! Byłam już wtedy wersją trzydniowej skwarki ;).


Nigdy nie chce mi się opuszczać wyspy. Żadnej! Ale trzeba było wracać. Chelsea zrobiła mały, wielkanocno - wakacyjny kolaż...


...a ja jej ostatnie już zdjęcie w drodze powrotnej.


I znów witamy upalny Bangkok!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz