Od czasu powrotu z Koh Samed, żyję sobie beztrosko pomiędzy pływaniem w Thai Wake Parku i włóczeniem się po Bangkoku. Byłam w kilku nowych miejscach, poznałam parę nowych ludzi i już teraz wiem, że będzie mi tego wszystkiego bardzo brakować.
Bo zastanawiacie się pewnie, o co chodzi z tym przedostatnim postem? No więc zostały mi już tylko... trzy dni w Tajlandii. Właściwie dwa, bo środa się nie liczy. I nie, nie wracam jeszcze do domu! Szykuję się za to do przeprowadzki na Filipiny!!! Dostałam ofertę pracy w małym wake parku (na tzw. systemie 2.0, czyli wyciągu dwu-słupowym) na wyspie Cebu. Nie chciałam być zbyt wybredna (wysłałam podania też do innych miejsc, ale w dużych wake parkach ciężko o przyzwoitą pracę dla zwykłego, szarego człowieka), więc decyzja zapadła szybko. Sama jestem ciekawa, co z tego wyniknie! Póki co wygląda na to, że będę musiała zmodyfikować jakoś nazwę bloga ;).
Ale chwilowo jestem jeszcze w Bangkoku. Czas na zdjęcia!
Że było o pływaniu, to najpierw trochę na wodzie...
...o, i mój ulubiony, zezowaty mopsik! :)
Zaprzyjaźniłam się też z Angeliką, która trenowała w TWP przez dobre dwa miesiące. Strasznie żałuję, że poznałyśmy się tak późno, bo dopiero po moim powrocie z Wietnamu!! Kiedyś chyba napiszę oddzielny post o pro-riderach, bo ich życie często bardzo odbiega od tego, co sobie wyobrażamy.
Azjatycka rozpusta, czyli znowu te paznokcie... ;)
Żegnam się z ulubionymi osobami, miejscami i przysmakami. Tutaj kawa z LookNham w BACC (Bangkok Art and Culture Center).
Bowling, kino i te sprawy (widzieliście już nową "Godzillę"?)/
W międzyczasie przypadało też Cinco de Mayo, które tradycyjnie już świętowaliśmy w meksykańskiej knajpie. Wypiliśmy o kilka szotów tequili więcej, niż planowaliśmy, a te ze zdjęcia poniżej są już naszym gwoździem do trumny ;).
A tutaj Ola i Kuba! I nasze bardzo niekorzystne zdjęcie, ale było gorąco jak piorun. Tych dwoje, oprócz tego, że wypili ze mną tradycyjne "wiaderko", to jeszcze litościwie zabrali kilka kilogramów moich zbędnych rzeczy, których nie będę już musiała targać na Filipiny. Jeszcze raz wielkie dzięki!
A to już zdjęcie z Chelsea i May z minionego tygodnia. Świętując moją "ostatnią środę w Bangkoku", uległyśmy pokusie pączków z Krispy Kreme. W końcu jesteś tym, co jesz! ;)
May jest w ciąży, więc dostała od nas mały prezent.
I na koniec... miniona noc! Sprawca moich opadających właśnie oczu. W towarzystwie Chelsea i P'Kaew żegnałam Khao San, a tym samym imprezowe serce turystycznego Bangkoku. Nie obyło się bez kupowania takich samych koszulek i bransoletek, a na deser oczywiście kababu i roti ;). Tę zieloną koronę dostałam od P'Kaew!
Jutro przedostatnie pływanie w TWP i pożegnalny obiad w Bangkoku, a we wtorek już tylko chwila na wodzie z samego rana, a potem suszenie sprzętu i pakowanie.
Będę bardzo, ale to bardzo tęsknić!
Uwaga. To był 99 (DZIEWIĘĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY) post! Setny będzie jeszcze z Tajlandii :). Nie przegapcie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz