poniedziałek, 19 listopada 2012

Na bieżąco, czyli rozklejone wiązania, zapalenie spojówek i walka z tajską biurokracją.

Ostatnie dni były pasmem większych i mniejszych pechów. Dlatego pechów, bo grzechem byłoby je nazywać nieszczęściami - jak by nie patrzeć, nadal żyję i mam się dobrze. Jednak ten złośliwy, tajski Budda (nie chcę niesłusznie obwiniać, ale jak nie on, to kto?) mógłby już sobie powoli dać spokój.

Zła passa zaczęła się w zeszły weekend, gdy szlag trafił moje wiązania wake’owe – cała tylnia część jest rozklejona, co praktycznie uniemożliwia pływanie. To znaczy wiadomo, wszystko można; jest to jednak nie tylko niekomfortowe (noga jest zupełnie niestabilna), ale też niebezpieczne, bo przy każdym twardszym lądowaniu ryzykuję kontuzją kostki lub kolan. Szukałam pomocy zarówno u obsługi wyciągu, jak i wśród znajomych, ale większość bezradnie rozkłada ręce. Kupiłam najmocniejszy klej, jaki znalazłam, ale niestety wytrzymał tylko kilka okrążeń. Ponoć najlepiej oddać buty do szewca i zszyć nylonowymi nićmi, ale obawiam się, że tajski, uliczny szewc, na sam widok wiązań wake’owych i prośby połączenia skóry z plastikiem, jak nic popuka się w głowę. Pytałam też o nowe wiązania w sklepie, który jest na terenie TWP, ale niestety – wszystkie modele na 2013 (sic!) zostały już sprzedane, a nowej dostawy spodziewać się można dopiero w grudniu. Tak czy siak, na najnowsze i najlepsze i tak nie mogę sobie w tej chwili pozwolić, ale obsługa sklepu obiecała sprawdzić, czy nie zostało jeszcze coś z zeszłorocznych modeli przecenionych o 50%. Są to dość słabe buty, ale w tej chwili zdecydowanie lepsze słabe, niż żadne. A moje obecne poddane zostały jeszcze raz próbie sklejenia, tym razem przez obsługę wyciągu. Dowiedziałam się też, że są jeszcze na gwarancji, więc mam nadzieję, że koniec końców dostanę nowe; obawiam się jednak, że mogę spodziewać się tego raczej później, niż wcześniej.

Nie skończyłam jeszcze rozpaczać nad wiązaniami, a już następnej nocy nie mogłam spać z powodu bólu gardła. Co by nie mówić, miałam dość długą przerwę w nauczaniu, więc po tygodniu nadwyrężania głosu, gardło miało absolutne prawo się zbuntować. Przez tydzień ssałam sobie więc jakieś pastylki, aż nadszedł Straszny Piątek, kiedy to miałam okazję zapomnieć o bólu gardła, który został bezkonkurencyjnie wyparty jakimś koszmarnym zapaleniem spojówek. Zaczęło się od tego, że po skończeniu pracy zauważyłam, że coś dziwnego leci mi z oka. Ropa? Nigdy wcześniej nic takiego mi się nie przytrafiło i nie bardzo wiedziałam, co z tym zrobić. Nie bolało jednak, nie było też zaczerwienione, więc spokojnie (!) czekałam na rozwój wydarzeń. Nie musiałam niestety długo czekać. Po kilku godzinach to już nie była jakaś tam ropka, tylko cały strumień, i to nie z jednego oka, tylko z obu. Do tego zrobiły się tak czerwone, jak nigdy przedtem (kolor zapłakanych, zapitych lub swędzących od alergii oczu to w tym przypadku mały pikuś) i spuchły tak, że ledwo mogłam je otworzyć. Sobota była nieco lepsza, choć kolor pozostał bez zmian (wyszłam z domu tylko do apteki i po jedzenie, a przez całą drogę starałam się patrzeć w ziemię), a w niedzielę kolor zmienił się już na jasnoczerwony, przechodząc wieczorem w ciemny róż. Dzięki Bogu, bo bardzo się bałam, że w poniedziałek nie będę mogła pójść do pracy, lub że dzieci się mnie przestraszą. Na szczęście dziś są jasnoróżowe, wyglądam więc po prostu na mocno niewyspaną. Ale co by nie mówić, tak beznadziejnego i nudnego weekendu spędzonego w domu jeszcze nie miałam. O, losie!

Żebym jednak przypadkiem nie miała za mało atrakcji, przyszło mi się jeszcze użerać z tajską biurokracją. Szczerze mówiąc, nie myślałam nigdy, że będę jedną z tych osób, które zmuszone są myśleć, analizować i kombinować, jak i gdzie dostać nową wizę, albo może ją przedłużyć, albo może przedłużyć tylko pobyt... I tak dalej, i tak bez końca. Krótko mówiąc, jak dostać odpowiednią pieczątkę z odpowiednią datą. Zacznijmy jednak od początku.

Wjeżdżając do Tajlandii, można mieć albo załatwioną wcześniej wizę turystyczną ważną dwa miesiące, albo wizę non-immigrant pozwalającą na zatrudnienie (takiej jednak nie otrzymamy bez wszystkich niezbędnych papierów od naszego pracodawcy). Obywatele polscy mogą też wjechać bez wizy na okres 15 dni – wówczas wszelkich formalności dopełniamy na lotnisku zaraz po przyjeździe. Ja miałam wizę turystyczną, jednak gdy zaczęłam pracę, poprosiłam o możliwość zmiany na wizę non-immigrant oraz o złożenie wniosku o pozwolenie na pracę.

Z wizą turystyczną mam możliwość przedłużyć w biurze imigracyjnym mój pobyt o kolejne 30 dni (za dodatkową opłatą 200zł, rzecz jasna), ale potem muszę już robić tak zwane „visa tours”, bardzo zresztą popularne, czyli jednodniowe wycieczki do granicy z Kambodżą lub Laosem, dzięki którym – także za magiczne 200zł – dostaję pieczątkę przedłużającą pobyt o kolejne 15 dni. Mogę też pojechać do sąsiedniego kraju na kilka dnia i złożyć podanie o nową wizę turystyczną do Tajlandii, ważną aż dwa miesiące; cena takiej wyprawy to już jednak 800zł. Można też POLECIEĆ do sąsiedniego kraju, wówczas dostaniemy przedłużenie pobytu nie na 15, a na 30dni. Opcji jest wiele, ale wszystkie równie kosztowne, co bezsensowne.

Z kolei wiza non-immigrant nie wymaga wyjazdu z kraju, kosztuje zaledwie 200zł i ważna jest przez trzy miesiące. Po tym czasie należy udać się do biura imigracyjnego i po prostu „zameldować”, za co dostaniemy darmowe (bodajże) przedłużenie wizy o kolejne trzy miesiące. Jest to jednak wiza jednowjazdowa, czyli żeby wyjechać z Tajlandii i ponownie do niej wjechać bez konieczności wyrabiania nowej wizy, muszę wcześniej to zgłosić i uiścić odpowiednią opłatę (ponoć 100zł, ale to i tak wychodzi taniej, niż gdybym miała wyrabiać wizę wielowjazdową za przeszło 500zł). Wiza non-immigrant daję mi też tę przewagę, że obowiązują mnie – przynajmniej teoretycznie – ceny tajskie; oznacza to, że gdy opłata za jakąś atrakcję turystyczną jest inna (czyt. niższa) dla Tajów, i inna dla turystów, ja mam przyjemność uiszczać tę niższą.

Niestety Alex, mój pracodawca (jest kobietą, ale chyba nie ma gorszego słowa niż „pracodawczyni”; zostańmy więc przy imieniu), nie widziała konieczności wyrobienia mi wizy non-immigrant i pozwolenia o pracę; powiedziała, że pozwolenie można dostać tylko na cały rok, więc nie jest w stanie mi takiego załatwić (a co za tym idzie, także wizy), skoro nie chcę u niej tak długo pracować. Poza tym, moja wiza turystyczna nie była dla niej problemem - ja mogę sobie regularnie przedłużać pobyt w Tajlandii (haha, dobre sobie), a ona będzie mi wypłacać moje należne wynagrodzenie w gotówce (bo przecież bez pozwolenia o pracę konta w banku nie założę…). Porozmawiałam wówczas z kilkorgiem znajomych, którzy również planowali pracować w Tajlandii tylko przez kilka miesięcy i okazało się, że owszem, pozwolenie o pracę jest na rok, czemu nie przeszkadza fakt, że pracować będą tylko przez pół. Alex jednak nie wydawała się tym faktem przekonana i ponownie stwierdziła, że niestety – mimo, że bardzo chce, nic nie jest w stanie w tej sprawie zrobić. Wówczas porozmawiałam z jednym bardzo konkretnym Anglikiem, który także pracuje w naszym przedszkolu, a który wie o Azjatach już nie jedno, bo mieszka tu od 11 lat; kazał mi się postawić i powiedzieć po prostu, że albo dostanę pozwolenie o pracę, albo będę musiała zrezygnować. Zapewnił mnie też, że Alex mnie po prostu potrzebuje. Tak więc jeszcze tego samego dnia, z ręką na sercu, udałam się do jej biura i przedstawiłam sprawę jasno. Mark, Anglik, miał rację; bardzo szybko się okazało, że „może jednak coś da się z tym zrobić”. Ja też jednak postanowiłam być nieco bardziej elastyczna, co było mi zresztą na rękę; okazało się bowiem, że w marcu i kwietniu przypadają wakacje letnie (= brak dochodów), dlatego dorobienie sobie w ciągu kolejnych jeszcze dwóch miesięcy byłoby jak najbardziej wskazane. Zgodziłam się więc zostać wstępnie do końca czerwca, jednak zaznaczyłam, że nie ma możliwości, abym pracowała przez cały następny semestr, czyli do końca września; lipiec i sierpień zdecydowanie chcę spędzić w domu.

Gdy już ustaliłyśmy szczegóły i skompletowałyśmy dokumenty oraz gdy złożyłam milion podpisów na kopiach paszportów, pozwoleń, zaświadczeń, certyfikatów, dyplomów, i tak dalej, i tak dalej, udałam się w piątek z Tien - asystent Alex - do biura imigracyjnego (tak, tak, to był właśnie ten miniony piątek, kiedy zaczęło mi ropieć oko). Gdy już odczekałyśmy 1,5 godziny w nudnej poczekalni i w końcu nasz numerek wyświetlił się na tablicy, a pani schowana w przeszklonym pokoiku zgodziła się nas przyjąć, okazało się, że po pierwsze, jeden dokument jej się nie spodobał i trzeba było go zastąpić innym, a po drugie, moja wiza traci ważność za 10 dni, a zamianę na wizę non-immigrant można zrobić przynajmniej 16 dni wcześniej, dlatego najpierw w okienku naprzeciwko muszę przedłużyć moją wizę turystyczną o kolejne 30 dni pobytu (oczywiście po odstaniu w kolejce i zapłaceniu kolejnego 200zł), a dopiero potem mogę zgłosić się (+200zł) po wizę non-immigrant. Tego dnia nie mogłyśmy już jednak nic załatwić, bo było za późno, więc kazano nam wrócić w poniedziałek. O, biurokracjo! Święty straciłby cierpliwość.

W poniedziałek, czyli dziś, maszerowałyśmy do Biura Imigracyjnego już niemalże pewnie. Najpierw niecałą godzinę – jest nieźle! - czekałyśmy do pierwszego okienka, aby przedłużyć moją wizę turystyczną o 30 dni (czyli żeby po uiszczeniu należnej kwoty dostać stempelek). Pani jednak pokręciła smętnie głową, że jeśli zatrudniona jestem w Pathum Thani (to znaczy w innej prowincji, niż Bangkok), to muszę udać się do tamtejszego biura imigracyjnego… Tien jednak pospieszyła z informacją, że powiedziano nam, że skoro potrzebujemy tego przedłużenia pobytu tylko po to, aby wyrobić nową wizę, to możemy załatwić wszystko w jednym miejscu. Pani się na tę wiadomość bardzo ucieszyła i przyznała, ze skoro tak, to faktycznie, może nam dać pieczątkę i przyjąć 2000 bahtów. Litości… Wyszłyśmy z przeszklonego pokoiku szczęśliwe, że połowę mamy już za sobą. Niestety miny nam nieco zrzedły gdy zorientowałyśmy się, jakim tempem posuwa się kolejka do naszego następnego okienka. Nie było jednak rady, trzeba było poczekać. Po 1,5h przywitała nas ta sama pani, która obsługiwała nas w piątek. Wszystko szło gładko do momentu, gdy pani, studiując mój odpis od dyplomu (przetłumaczony na angielski), zapytała: „A gdzie jest napisane ‘master’s degree’?” Przyznam, że troszkę mnie zamurowało. Na dyplomie zarówno oceny, jak i tytuł („magister”) nie zostały przetłumaczone. Pokazałam jej napis: „the degree awarded: magister”. Pani jednak pozostała niewzruszona: „Musi być napisane „master’s degree”. W panice zaczęłyśmy więc szukać – Tien i ja – tak niezmiernie ważnego dla urzędnika zwrotu. Jest! Pojawił się on jednak przy okazji opisu różnych procedur zaliczeniowych, ale co za różnica… Jest „master’s degree”, jest pieczątka.

I tak oto od czterech godzin nie jestem już zwykłym turystą w Tajlandii. I co najważniejsze, póki co mogę spać spokojnie.

Cóż, trochę się rozpisałam… Jestem pod wrażeniem, jeśli doczytaliście do końca!


niedziela, 18 listopada 2012

"A-nuu-baan", czyli przedszkole

Kolorujemy dom
Praca! Długo wyczekiwana i szukana praca! Rozmowa kwalifikacyjna poszła gładko. Właściwie to nie było żadnej rozmowy, a tylko omawianie szczegółów mojego zatrudnienia. Cóż, nauczyciel był im potrzebny od teraz zaraz, a ja od teraz zaraz potrzebowałam pracy, w dodatku właśnie takiej, właśnie w takim wymiarze godzin i mniej więcej w takim miejscu. Trafiliśmy więc na siebie idealnie!

Pracuję w Thammasat University Kindergarten, czyli w przedszkolu znajdującym się na terenie uniwersyteckiego kampusu. Tak, mnie również zdziwiło, że na terenie kampusu jest przedszkole! Ale jest tu też szkoła podstawowa, szpital, obiekt sportowy i pewnie jeszcze parę innych rzeczy. W każdym razie, można się nieźle pogubić.

Zadanie wykonane
Przedszkole jest duże i na wpół otwarte, czyli pośrodku jest coś w rodzaju przestronnego patio, wokół którego rozmieszczone są poszczególne klasy (dzięki Bogu, klimatyzowane!). Na powietrzu, jedynie pod zadaszeniem, jest też stołówka, na którą składa się kilkanaście długich stołów z ławami. Dzieci mają też do dyspozycji wybudowany w tym roku basen, salę komputerową i z tego, co wiem, także jakąś salę do tańca. Poza tym, jest bardzo kolorowo, jak to w przedszkolach. Zarówno tajskie nauczycielki, jak i trzech nauczycieli angielskiego, z którymi mam styczność, są bardzo sympatyczni

Pracuję od poniedziałku do piątku i mam łącznie 28 godzin lekcyjnych (czyli 45-minutowych) tygodniowo; oznacza to, że prowadzę zajęcia z 14 grupami, po dwa razy w tygodniu z każdą. W klasach jest przeważnie około 25-30 dzieci, tak więc mam do zapamiętania mniej więcej 400 imion małych rozrabiaków :) Patrząc realnie, chciałabym się nauczyć  choćby połowy z nich do końca semestru.

Przerwa na lunch
Zaczynam codziennie o 9.00, ale w przedszkolu muszę być już o 8.30, a w środy godzinę wcześniej; jest to dzień, w którym zobligowana jestem stać przed bramą, topnieć w porannym słońcu i witać dzieci (w Azji niestety wiele rzeczy robionych jest na pokaz, a nie ma przecież nic lepszego, niż pochwalenie się rodzicom nauczycielem angielskiego, w dodatku „białym”). Od 9.00 do 11.15 prowadzę zajęcia z trzema grupami, od 11.15 do 12.00 jest przerwa na lunch (dostajemy to samo, co tajskie przedszkolaki, tyle że znacznie więcej) i od 12.00 do 13.30 (w poniedziałki i piątki) lub do 14.15 (wtorki, środy, czwartki) znowu zajęcia. Wbrew pozorom, po pracy jestem już nieźle wymęczona i czuję się, jakbym pokonała co najmniej drogę na Kasprowy (nauczyciel nie siedzi! nauczyciel skacze, biega, tańczy, ustawia, strofuje, nawołuje, pomaga, mówi, mówi, mówi…). Nic jednak tak nie pomaga, jak mały tajski Red Bull i parę rundek w wake parku; zamykają o 18.00, więc gdy mam ochotę popływać, to zwykle na dwie godzinki jeszcze się załapię.


Czasem dobre, czasem mniej, ale zawsze tajskie
Chyba największą zaletą mojej pracy jest to, że nie prowadzę zajęć sama; razem ze mną jest jeszcze druga osoba (od poniedziałku do środy Filipinka May, a w czwartki i piątki Amerykanka Chelsea). Razem przygotowujemy materiały na cały tydzień - piosenki, arkusze z zadaniami, gry i tzw. „flashcards”, czyli obrazkowe karty ze słownictwem, którego uczymy dzieci danego dnia – a potem prowadzimy lekcję (czasami wspólnie kierujemy jakimś zadaniem, a czasem na zmianę; wówczas druga osoba stara się zapanować na klasą). Poza tym, w sali jest też zawsze co najmniej jedna tajska nauczycielka, co jest bardzo pomocne; zdarzyło nam się już dwa razy, że dziecko zwymiotowało – wcale mnie to nie dziwi, bo rano piją swoje obowiązkowe mleko, a potem z nami skaczą – i wtedy właśnie zajęła się nim wychowawczyni, a nie my. Wiem już jednak, że gdy dziecko podchodzi do mnie z poważną miną i mówi jakieś śmieszne słowo, którego nie pamiętam, ale zawiera w sobie „p” i „cz”, to wiem, że chce iść do toalety. Wtedy mówię po prostu „OK” :)

Uśmiechnij się!
Stąd, gdzie mieszkam, dojazd do przedszkola nie jest wcale taki prosty. Sęk w tym, że najpierw muszę dostać się do Future Park, czyli jednego z centralnych punktów na północ od Bangkoku - tu też zresztą znajduje się ponoć największe lub jedno z największych centrów handlowych w Azji - skąd mogę złapać autobus lub mini bus wprost na kampus uniwersytecki (jedzie około 20 minut, w zależności od korków). Do Future Park nie jest bardzo daleko, może ok. 6km, ale żeby się tam dostać, musiałabym jechać chyba trzema autobusami! Poza tym, przy porannych korkach zajęłoby mi to jak nic 1,5 godziny. Pierwsze więc, co zrobiłam, gdy przeprowadziłam się na Khlong Song, to udałam się na przystanek moto-taksówek na małe negocjacje. Nie było łatwo! Zwłaszcza, że nikt praktycznie nie mówił po angielsku… W pierwszym punkcie koło mojego domu zażyczyli sobie 100 bahtów (pokazali mi na cenniku, że to ich stała cena, choć nie wiem, czy naprawdę; „100” było cyframi arabskimi, ale napis obok już po tajsku, więc nie mam pojęcia, czy rzeczywiście było tam napisane „Future Park”) i minimalna kwota, do której mogli zejść przy codziennym wożeniu, to 70-75. Za dużo. Udałam się więc na drugi postój (równie blisko mojego domu) i tam kwotą wyjściową było 75-85, więc udało mi się zejść do 50. W ten oto sposób, codziennie o 7.30 (a w środy o 6.30) czeka na mnie pan, który za 5 złotych zawozi mnie najkrótszą drogą do Future Park, wymijając po drodze wszystkie stojące w korku samochody; zajmuje nam to zaledwie 15-20min! W dodatku kierowca jest bardzo punktualny i to on zawsze na mnie czeka. Uf!

Gaduły...
Najlepsze chyba w mojej pracy jest to, że dzieciaki są naprawdę fajne. Faktem jest, że czasami trochę rozrabiają, czasami w ogóle nie słuchają, czasami musimy przekrzykiwać się nawzajem i grozić, że kto będzie niegrzeczny, ten nie dostanie na koniec pieczątki, które zwykle przybijamy dzieciom na rękę (oczywiście, samo wytłumaczenie tego – albo raczej narysowanie i zobrazowanie – też wymaga czasu). Ostatnio nawet May i ja musiałyśmy kupić gwizdki, których używamy w ostateczności… Ale w końcu to są przecież dzieci, więc trudno wymagać od nich, żeby przez 45 minut siedziały grzecznie i nas słuchały. Niezwykłe jest jednak to, jak widząc nas w klasie lub na korytarzu wołają: Teacher May!! Teacher Chelsea!! Teacher B!! Tak, tak, skróciłyśmy moje imię do zwykłego „Bi”, bo „Barbara” jest nie tylko za długie, ale też tutaj bardzo egzotyczne. Na jednym z pierwszych zajęć usłyszałam od dziecka: „Teacher B! Teacher beautiful!”. No i jak tu ich nie lubić!

Małe rozrabiaki

wtorek, 13 listopada 2012

Khlong Song, czyli Kanał Drugi


Tak dowiaduję się, co zjem na obiad...
Mieszkam w tak zwanym „condo”, czyli kondominium; na tym mi najbardziej zależało! Oznacza to, że nie mam tylko jednego pokoju z łazienką, co zdecydowanie zaburzało moją potrzebę przestrzeni, ale coś na kształt małego mieszkanka, wręcz idealnego dla jednej osoby. Wchodzimy do niedużego pokoju dziennego ze stolikiem, dwoma krzesłami, kanapą, szafką i telewizorem (tak właśnie, mam telewizor! jest nawet kilka anglojęzycznych programów, ale oglądanie tajsko-chińsko-angielskiego MTV jest po prostu bezcenne). Dalej jest sypialnia z szafą i dużym łóżkiem, oddzielona od pokoju dziennego przeszklonymi, rozsuwanymi drzwiami, a po lewej stronie mała kuchnia – niestety bez żadnego palnika ani piekarnika, ale za to z lodówką (nareszcie! nie ma nic bardziej orzeźwiającego niż mrożona kawa lub dobrze schłodzony arbuz) i mikrofalówką (nawet nie miałam jeszcze okazji jej użyć). Z kuchni są drzwi do łazienki i na balkonik, na który prawdopodobnie już nie wyjdę... Boję się azjatyckich robali!

Kiedy przyjechałam tu w niedzielę, trochę się zdziwiłam, że właściciel nie pomyślał o tym, żeby posprzątać. Może miał po prostu nadzieję, że ja to zrobię? WSZYSTKO było koszmarnie brudne. Podłoga, szafy zarówno na zewnątrz jak i w środku, wiszące obrazki… Nawet kanapa pokryta była warstwą kurzu. Dwa dni zajęło mi szorowanie, a i tak mam wrażenie, że gdzieś jeszcze może ukrywać się jakiś wstrętny karaluch (nie wiem, czy ten spotkany w łazience gdzieś się wcześniej schował, czy po prostu mnie przechytrzył i wlazł do środka, gdy wyszłam na chwilę na balkon). W każdym razie, gdy tylko widzę jakiegoś małego pajączka, to niestety od razu muszę z nim skończyć – nigdy nie wiadomo, do jakich rozmiarów urośnie…

...a tak, jakie autobusy odjeżdżają z tego przystanku.
Mieszkanie znajduję się na czymś w rodzaju strzeżonego osiedla – jest tu sporo ochroniarzy, którzy za każdym razem promiennie się do mnie uśmiechają. Podobno tylko dlatego, że jestem „biała”, ale ja jednak staram się wierzyć, że są po prostu mili. Po wyjściu z osiedla, znajdujemy się już jednak na typowej, tajskiej ulicy. Nie spotkamy tu turysty, bo to tak, jakbyśmy mieli spotkać turystę w podpoznańskim Luboniu. Jest za to dużo bezpańskich psów (staram się je omijać z daleka, zwłaszcza że dowiedziałam się niedawno, że jedna z moich koleżanek z TEFLa została przez takiego właśnie psa ugryziona), sporo wózków z jedzeniem (przede wszystkim w porze lunchu i wieczorem), oraz różnego rodzaju sklepiki. Jest też niestety bardzo duży ruch, który znacznie utrudnia życie; nie jest to bowiem główna ulica (jeździ tylko jeden autobus! w dodatku nie udało mi się jeszcze na niego załapać, bo ma jakąś dziwną trasę i napisy wyłącznie po tajsku), nie ma więc chodnika, a idąc poboczem ryzykujemy, że potrąci nas motor lub ugryzie pies (nie wiem, co gorsze). Do głównej ulicy (Lam Luk Ka) jest niecałe 10 minut pieszo, czyli niedaleko; od czasu jednak, gdy przeszłam się dwa razy, już zawszę łapię motocykl - jest ich sporo i mają w okolicy dużo punktów (coś jakby przystanków), a dojazd do głównej Lam Luk Ka kosztuje zwykle 10 bahtów, czyli 1zł. Tam też jadę, aby złapać autobus do Thai Wake Parku, do którego teraz – jak na warunki bangkockie – mam całkiem blisko (ja mieszkam przy Khlong Song, czyli Kanale Drugim, a TWP jest przy Khlong Ho, czyli Kanale Szóstym); najpierw muszę się więc dostać na przystanek, potem jadę autobusem około 20min, a na końcu przesiadam się na motocykl i po kolejnych 15 minutach jestem u celu. Łatwizna! Mam też całkiem niedaleko do dużego Tesco Lotus (dojazd motocyklem 20 bahtów), gdzie jest nie tylko supermarket, ale też kilka mniejszych sklepów i punktów z jedzeniem. Generalnie rzecz biorąc, lokalizacja nie jest najgorsza, ale mogłaby być znacznie lepsza – sporym utrudnieniem  (i obciążeniem dla portfela) jest fakt, że prawie wszędzie trzeba się przemieszczać motorem. Najlepiej byłoby mieć własny, ale niestety póki co mam tylko prawo jazdy kategorii B.

Już nie otworzę balkonu!
Jest jeszcze jedna rzecz, do której staram się przyzwyczaić od czasu, gdy przyjechałam do Tajlandii – jestem „biała”, czyli „inna”. Ani w Bang Kapi nie było turystów, ani nie ma ich tutaj, dlatego gdziekolwiek nie pójdę, wszyscy na mnie patrzą. Czasem tak po prostu, czasem tylko zerkają… W każdym razie, cały czas czuję na sobie czyjś wzrok i jest to zarówno krępujące, jak i irytujące. Nie wiadomo też, czy ludzie są dla mnie mili, bo po prostu są, czy może dlatego, że tego się od nich wymaga lub oczekują czegoś w zamian. Zwykle muszę się też upewniać co do cen (bo skoro jestem „biała” to chyba oczywiste, że mam więcej pieniędzy i mogę zapłacić więcej), chociaż absolutnie nic bardziej mnie nie irytuje, niż gdy na pytanie „jakim autobusem dojechać do…” słyszę „najlepiej taksówką”. Litości! Pomijając wszelkie kwestie, także te finansowe, to taksówkarze są drudzy – zaraz po kierowcach tuk tuków – na mojej liście Tajów, których wolę unikać. Zarówno dlatego, że na widok białego klienta włącza im się lampka łatwego zarobku, jak i dlatego, że samotne podróżowanie z nimi w nocy nie zalicza się niestety do bezpiecznych, o czym mnie ostrzegali, a i miałam okazję przekonać się na własnej skórze (jeśli dobrze pamiętam, polscy taksówkarze nie mają w zwyczaju proponować swoim pasażerom whisky). Możecie więc chyba sobie wyobrazić, co mnie trafiło, gdy pewnego razu, zmęczona, głodna i z ciężką torbą czekałam od 20 minut na autobus, a gdy w końcu go zobaczyłam i zamachałam, to zatrzymała się jadąca przed nim taksówka, a autobus nawet nie zwolnił. No bo chyba oczywiste jest, że „biała” nie macha na autobus? Musiałam jednak rozczarować taksówkarza i uparcie czekałam na następny. Zdaje się jednak, że wtedy zszedł mi z twarzy ten wypracowany już, tajski uśmiech.




poniedziałek, 12 listopada 2012

Ostatni tydzień w Bang Kapi


W końcu jest i on - Internet! Co prawda miał być szybki, a jest wolny, miał być tani, a jest drogi, no i miał być bez limitu, a ja tu jednak jakiś limit wyczuwam... Ważne jednak, że jest, a ewentualnymi limitami będę się martwić pod koniec miesiąca. W razie czego mam też pod domem kawiarenkę internetową za 13thb/1h, z której zresztą dane mi już było korzystać (udało mi się też przekonać panów, żeby pozwolili mi podłączyć własny komputer, więc nie jest tak źle).

Aż trudno uwierzyć, że w przeciągu zaledwie dwóch tygodni (bo tyle mniej więcej czasu upłynęło od ostaniego postu, pomijając oczywiście wzmiankę o karaluchu) tak dużo się wydarzyło. Mieszkam w nowym miejscu, robię nowe rzeczy, spotykam nowych ludzi... Ale po kolei.

Ostatni tydzień na Ramkhamhaeng upłynął bardzo spokojnie, może nawet za spokojnie. Większość znajomych z kursu porozjeżdżała się po Tajlandii (prawie nikt nie planował zostać w Bangkoku!), a pogoda zdecydowanie nie zachęcała do włóczenia się po mieście, tym bardziej samotnego. Jeździłam więc głównie do TWP – dzięki Bogu, że wybrałam sobie akurat sport wodny! – chociaż trasy do Lam Luk Ka i z powrotem miałam już powoli dosyć. Korki i spaliny to jedno, ale też za każdym razem na odcinku z dworca Bang Khen do Lam Luk Ka, gdzie zawsze kursuje autobus klimatyzowany, musiałam męczyć się dobre 15 minut zanim w końcu udało mi się kupić bilet. Secanariusz był zawsze mniej więcej taki sam :

-       Xxxxxx ? (Tutaj pytają mnie – po swojemu, rzecz jasną – gdzie chcę wysiąść.)
-       Big, gold Buddha! (Nauczyłam się już, że do Tajów trzeba mówić hasłowo; wtedy jest większa szansa, że zrozumieją. Pomnik Buddy jest dla mnie z kolei punktem orientacyjnym, bo naprawdę jest ogromny i ciężko go przeoczyć).
-       ???
-       You know, huge gold Buddha, on the right! (Tutaj wymachuję rękoma, rysuję w powietrzu, pokazuję, itd.)
-       ?

      Pani sprzedająca bilety patrzy na mnie jak na kosmitę. Pozostali pasażerowie autobusu również.
      Pokazuję pani mapę z zaznaczoną długopisem trasą autobusu i punktem, gdzie chcę wysiąść.
      Pani analizuje mapę przez parę minut, po czym wręcza ją któremuś z pasażerów.
      Kilka osob zaczyna analizować mapę i prowadzić zażartą dyskusję po tajsku.
      Ktoś pyta mnie po angielsku, gdzie chcę wysiąść. Niestety, potrafi powiedzieć prawdopodobnie tylko to zdanie, bo mojej odpowiedzi już nie rozumie.
      Nadal wszyscy studiują moją mapę.
      Dochodzą do porozumienia i pani sprzedaje mi jakiś tam bilet (prawie za każdym razem płaciłam inną kwotę).

Dlatego właśnie wolę autobusy nieklimatyzowane – wsiadam, płacę 8 bahtów i wysiadam, kiedy chcę,

Przy okazji wycieczek do Lam Luk Ka, oglądałam też różne pokoje i mieszkania do wynajęcia, które wcześniej wynajdowałam w internecie. Nie było łatwo, zwłaszcza że moje przyszłe lokum musiało nie tylko spełniać kilka podstawowych kryteriów, ale też znajdować się w miarę możliwości pomiędzy moją nową pracą a Thai Wake Parkiem. 
I tak oto w zeszłą niedzielę przeprowadziłam się do Lam Luk Ka w prowincji Pathum Thani.

czwartek, 8 listopada 2012

Problemy techniczne

Wszystkich, którzy niecierpliwie wyczekują nowych postów, bardzo przepraszam! Nie mam w tej chwili stałego dostępu do internetu i nie bardzo mam możliwość, żeby je publikować.

W niedzielę się przeprowadziłam, a w poniedziałek zaczęłam pracę. Póki co, jest super! Oprócz tego, że dziś rano przez 10 minut zabijałam karalucha, którego znalazłam na środku podłogi w łazience (bezskutecznie; udało mi się go jednak ogłuszyć i wyrzucić z trzeciego piętra, mam nadzieję, że zginął bezpowrotnie). Teraz będę miała traumę!
Więcej szczegółów już wkrótce, jak tylko zorganizuję internet.

Do usłyszenia!