Zła passa zaczęła
się w zeszły weekend, gdy szlag trafił moje wiązania wake’owe – cała tylnia
część jest rozklejona, co praktycznie uniemożliwia pływanie. To znaczy wiadomo,
wszystko można; jest to jednak nie tylko niekomfortowe (noga jest zupełnie
niestabilna), ale też niebezpieczne, bo przy każdym twardszym lądowaniu
ryzykuję kontuzją kostki lub kolan. Szukałam pomocy zarówno u obsługi
wyciągu, jak i wśród znajomych, ale większość bezradnie rozkłada ręce. Kupiłam
najmocniejszy klej, jaki znalazłam, ale niestety wytrzymał tylko kilka
okrążeń. Ponoć najlepiej oddać buty do szewca i zszyć nylonowymi nićmi, ale obawiam
się, że tajski, uliczny szewc, na sam widok wiązań wake’owych i prośby
połączenia skóry z plastikiem, jak nic popuka się w głowę. Pytałam też o nowe
wiązania w sklepie, który jest na terenie TWP, ale niestety – wszystkie modele
na 2013 (sic!) zostały już sprzedane, a nowej dostawy spodziewać się można dopiero w grudniu. Tak czy siak, na najnowsze i najlepsze i tak nie mogę
sobie w tej chwili pozwolić, ale obsługa sklepu obiecała sprawdzić, czy nie
zostało jeszcze coś z zeszłorocznych modeli przecenionych o 50%. Są to dość
słabe buty, ale w tej chwili zdecydowanie lepsze słabe, niż żadne. A moje
obecne poddane zostały jeszcze raz próbie sklejenia, tym razem przez obsługę
wyciągu. Dowiedziałam się też, że są jeszcze na gwarancji, więc mam nadzieję,
że koniec końców dostanę nowe; obawiam się jednak,
że mogę spodziewać się tego raczej później, niż wcześniej.
Nie skończyłam
jeszcze rozpaczać nad wiązaniami, a już następnej nocy nie mogłam spać z powodu
bólu gardła. Co by nie mówić, miałam dość długą przerwę w nauczaniu, więc po
tygodniu nadwyrężania głosu, gardło miało absolutne prawo się zbuntować. Przez
tydzień ssałam sobie więc jakieś pastylki, aż nadszedł Straszny Piątek, kiedy
to miałam okazję zapomnieć o bólu gardła, który został bezkonkurencyjnie wyparty jakimś koszmarnym zapaleniem spojówek. Zaczęło się od tego, że po
skończeniu pracy zauważyłam, że coś dziwnego leci mi z oka. Ropa? Nigdy
wcześniej nic takiego mi się nie przytrafiło i nie bardzo wiedziałam, co z
tym zrobić. Nie bolało jednak, nie było też zaczerwienione, więc spokojnie (!)
czekałam na rozwój wydarzeń. Nie musiałam niestety długo czekać. Po kilku
godzinach to już nie była jakaś tam ropka, tylko cały strumień, i to nie z
jednego oka, tylko z obu. Do tego zrobiły się tak czerwone, jak nigdy przedtem
(kolor zapłakanych, zapitych lub swędzących od alergii oczu to w tym przypadku
mały pikuś) i spuchły tak, że ledwo mogłam je otworzyć. Sobota była nieco
lepsza, choć kolor pozostał bez zmian (wyszłam z domu tylko do apteki i po
jedzenie, a przez całą drogę starałam się patrzeć w ziemię), a w niedzielę
kolor zmienił się już na jasnoczerwony, przechodząc wieczorem w ciemny róż. Dzięki
Bogu, bo bardzo się bałam, że w poniedziałek nie będę mogła pójść do pracy, lub
że dzieci się mnie przestraszą. Na szczęście dziś są jasnoróżowe, wyglądam więc
po prostu na mocno niewyspaną. Ale co by nie mówić, tak beznadziejnego i
nudnego weekendu spędzonego w domu jeszcze nie miałam. O, losie!
Żebym jednak
przypadkiem nie miała za mało atrakcji, przyszło mi się jeszcze użerać z tajską
biurokracją. Szczerze mówiąc, nie myślałam nigdy, że będę jedną z tych osób,
które zmuszone są myśleć, analizować i kombinować, jak i gdzie dostać nową wizę, albo może ją przedłużyć, albo może przedłużyć tylko pobyt... I tak dalej, i tak bez końca. Krótko
mówiąc, jak dostać odpowiednią pieczątkę z odpowiednią datą. Zacznijmy jednak od początku.
Wjeżdżając do
Tajlandii, można mieć albo załatwioną wcześniej wizę turystyczną ważną dwa
miesiące, albo wizę non-immigrant pozwalającą na zatrudnienie (takiej jednak
nie otrzymamy bez wszystkich niezbędnych papierów od naszego pracodawcy).
Obywatele polscy mogą też wjechać bez wizy na okres 15 dni – wówczas wszelkich
formalności dopełniamy na lotnisku zaraz po przyjeździe. Ja miałam wizę
turystyczną, jednak gdy zaczęłam pracę, poprosiłam o możliwość zmiany na wizę non-immigrant
oraz o złożenie wniosku o pozwolenie na pracę.
Z wizą
turystyczną mam możliwość przedłużyć w biurze imigracyjnym mój pobyt o kolejne 30 dni
(za dodatkową opłatą 200zł, rzecz jasna), ale potem muszę już robić tak zwane
„visa tours”, bardzo zresztą popularne, czyli jednodniowe wycieczki do granicy
z Kambodżą lub Laosem, dzięki którym – także za magiczne 200zł – dostaję
pieczątkę przedłużającą pobyt o kolejne 15 dni. Mogę też pojechać do
sąsiedniego kraju na kilka dnia i złożyć podanie o nową wizę turystyczną do
Tajlandii, ważną aż dwa miesiące; cena takiej wyprawy to już jednak 800zł. Można
też POLECIEĆ do sąsiedniego kraju, wówczas dostaniemy przedłużenie pobytu nie
na 15, a na 30dni. Opcji jest wiele, ale wszystkie równie kosztowne, co
bezsensowne.
Z kolei wiza
non-immigrant nie wymaga wyjazdu z kraju, kosztuje zaledwie 200zł i ważna jest
przez trzy miesiące. Po tym czasie należy udać się do biura imigracyjnego i po
prostu „zameldować”, za co dostaniemy darmowe (bodajże) przedłużenie wizy o
kolejne trzy miesiące. Jest to jednak wiza jednowjazdowa, czyli żeby wyjechać z
Tajlandii i ponownie do niej wjechać bez konieczności wyrabiania nowej wizy,
muszę wcześniej to zgłosić i uiścić odpowiednią opłatę (ponoć 100zł, ale to i
tak wychodzi taniej, niż gdybym miała wyrabiać wizę wielowjazdową za przeszło
500zł). Wiza non-immigrant daję mi też tę przewagę, że obowiązują mnie –
przynajmniej teoretycznie – ceny tajskie; oznacza to, że gdy opłata za jakąś
atrakcję turystyczną jest inna (czyt. niższa) dla Tajów, i inna dla turystów,
ja mam przyjemność uiszczać tę niższą.
Niestety Alex,
mój pracodawca (jest kobietą, ale chyba nie ma gorszego słowa niż
„pracodawczyni”; zostańmy więc przy imieniu), nie widziała konieczności
wyrobienia mi wizy non-immigrant i pozwolenia o pracę; powiedziała, że
pozwolenie można dostać tylko na cały rok, więc nie jest w stanie mi takiego
załatwić (a co za tym idzie, także wizy), skoro nie chcę u niej tak długo
pracować. Poza tym, moja wiza turystyczna nie była dla niej problemem - ja mogę
sobie regularnie przedłużać pobyt w Tajlandii (haha, dobre sobie), a ona będzie
mi wypłacać moje należne wynagrodzenie w gotówce (bo przecież bez pozwolenia o
pracę konta w banku nie założę…). Porozmawiałam wówczas z kilkorgiem znajomych,
którzy również planowali pracować w Tajlandii tylko przez kilka miesięcy i
okazało się, że owszem, pozwolenie o pracę jest na rok, czemu nie przeszkadza
fakt, że pracować będą tylko przez pół. Alex jednak nie wydawała się tym faktem
przekonana i ponownie stwierdziła, że niestety – mimo, że bardzo chce, nic nie
jest w stanie w tej sprawie zrobić. Wówczas porozmawiałam z jednym bardzo
konkretnym Anglikiem, który także pracuje w naszym przedszkolu, a który wie o
Azjatach już nie jedno, bo mieszka tu od 11 lat; kazał mi się postawić i
powiedzieć po prostu, że albo dostanę pozwolenie o pracę, albo będę musiała
zrezygnować. Zapewnił mnie też, że Alex mnie po prostu potrzebuje. Tak więc
jeszcze tego samego dnia, z ręką na sercu, udałam się do jej biura i przedstawiłam sprawę jasno. Mark, Anglik, miał rację; bardzo szybko się okazało, że „może
jednak coś da się z tym zrobić”. Ja też jednak postanowiłam być nieco bardziej
elastyczna, co było mi zresztą na rękę; okazało się bowiem, że w marcu i kwietniu przypadają
wakacje letnie (= brak dochodów), dlatego dorobienie sobie w ciągu
kolejnych jeszcze dwóch miesięcy byłoby jak najbardziej wskazane. Zgodziłam się więc
zostać wstępnie do końca czerwca, jednak zaznaczyłam, że nie ma możliwości, abym pracowała przez cały następny semestr, czyli do końca września; lipiec i
sierpień zdecydowanie chcę spędzić w domu.
Gdy już
ustaliłyśmy szczegóły i skompletowałyśmy dokumenty oraz gdy złożyłam milion
podpisów na kopiach paszportów, pozwoleń, zaświadczeń, certyfikatów, dyplomów,
i tak dalej, i tak dalej, udałam się w piątek z Tien - asystent Alex - do
biura imigracyjnego (tak, tak, to był właśnie ten miniony piątek, kiedy zaczęło
mi ropieć oko). Gdy już odczekałyśmy 1,5 godziny w nudnej poczekalni i w końcu
nasz numerek wyświetlił się na tablicy, a pani schowana w przeszklonym pokoiku
zgodziła się nas przyjąć, okazało się, że po pierwsze, jeden dokument jej się
nie spodobał i trzeba było go zastąpić innym, a po drugie, moja wiza traci
ważność za 10 dni, a zamianę na wizę non-immigrant można zrobić przynajmniej 16
dni wcześniej, dlatego najpierw w okienku naprzeciwko muszę przedłużyć moją
wizę turystyczną o kolejne 30 dni pobytu (oczywiście po odstaniu w kolejce i
zapłaceniu kolejnego 200zł), a dopiero potem mogę zgłosić się (+200zł) po wizę
non-immigrant. Tego dnia nie mogłyśmy już jednak nic załatwić, bo było za
późno, więc kazano nam wrócić w poniedziałek. O, biurokracjo! Święty straciłby
cierpliwość.
W poniedziałek,
czyli dziś, maszerowałyśmy do Biura Imigracyjnego już niemalże pewnie.
Najpierw niecałą godzinę – jest nieźle! - czekałyśmy do pierwszego okienka, aby
przedłużyć moją wizę turystyczną o 30 dni (czyli żeby po uiszczeniu należnej
kwoty dostać stempelek). Pani jednak pokręciła smętnie głową, że jeśli
zatrudniona jestem w Pathum Thani (to znaczy w innej prowincji, niż Bangkok), to
muszę udać się do tamtejszego biura imigracyjnego… Tien jednak pospieszyła z
informacją, że powiedziano nam, że skoro potrzebujemy tego przedłużenia pobytu
tylko po to, aby wyrobić nową wizę, to możemy załatwić wszystko w jednym
miejscu. Pani się na tę wiadomość bardzo ucieszyła i przyznała, ze skoro tak, to
faktycznie, może nam dać pieczątkę i przyjąć 2000 bahtów. Litości… Wyszłyśmy z
przeszklonego pokoiku szczęśliwe, że połowę mamy już za sobą. Niestety miny nam nieco zrzedły gdy zorientowałyśmy się, jakim tempem posuwa się kolejka do
naszego następnego okienka. Nie było jednak rady, trzeba było poczekać. Po 1,5h
przywitała nas ta sama pani, która obsługiwała nas w piątek. Wszystko szło
gładko do momentu, gdy pani, studiując mój odpis od dyplomu (przetłumaczony na
angielski), zapytała: „A gdzie jest napisane ‘master’s degree’?” Przyznam, że
troszkę mnie zamurowało. Na dyplomie zarówno oceny, jak i tytuł („magister”) nie
zostały przetłumaczone. Pokazałam jej napis: „the degree awarded: magister”.
Pani jednak pozostała niewzruszona: „Musi być napisane „master’s degree”. W
panice zaczęłyśmy więc szukać – Tien i ja – tak niezmiernie ważnego dla
urzędnika zwrotu. Jest! Pojawił się on jednak przy okazji opisu różnych
procedur zaliczeniowych, ale co za różnica… Jest „master’s degree”, jest
pieczątka.
I tak oto od
czterech godzin nie jestem już zwykłym turystą w Tajlandii. I co najważniejsze, póki co mogę spać spokojnie.
Cóż, trochę się
rozpisałam… Jestem pod wrażeniem, jeśli doczytaliście do końca!