czwartek, 31 października 2013

Laos

W Wientianie nie ma wielu ludzi, jest za to sporo mnichów
Dlaczego Laos? Nadszedł czas zmiany wizy. Jeszcze nigdy z tego powodu nie musiałam wyjeżdżać z kraju, ale to dlatego, że po przyjeździe miałam wizę turystyczną, którą na miejscu można zamienić na Non - Immigrant typu B, czyli pozwalającą na pracę (pisząc "zamienić" mam na myśli "starać się aplikować po okazaniu tony dokumentów, zaświadczeń i podpisów"). Tak więc przez cały miniony rok miałam Non - B, ale po zmianie pracodawcy w lipcu musiałam dostać nową - co prawda taką samą, ale tak jak z wizą turystyczną można aplikować o Non - B w Bangkoku, tak mając już wizę Non - B nie można dostać nowej, tylko trzeba w tym celu pojechać do tajskiej ambasady poza granicami kraju. Jest mnóstwo osób pracujących nielegalnie - z wizami turystycznymi lub nawet bez wiz, a tylko z pozwoleniem pobytu (np. Polacy przylatujący do Tajlandii nie potrzebują wizy, jedynie dostają pieczątkę z pozwoleniem na pobyt do 30 dniu; w przypadku przekroczenia granicy drogą lądową jest to 15 dni); nic więc dziwnego, że jest też wiele agencji i biur podróży, które oferują tzw. "visa runs" (dojazd do granicy - przejście - pieczątka w paszporcie - powrót) lub pomoc w załatwianiu wszelkich wizowych formalności. Chyba najczęściej wybieranym krajem jest w tym wypadku Kambodża, dlatego też właśnie na tamtejszej granicy jest największy kocioł. Chciałam tego uniknąć, więc wybrałam Laos; zwłaszcza, że zamierzałam załatwić wszystko na własną rękę. Poza tym słyszałam, że i kraj ładny, i ludzie mili, i jedzenie dobre :). A że jeszcze miałam wakacje (dziś ostatni dzień wolności!!!), to postanowiłam zostać nieco dłużej, niż wymagały tego wizowe formalności (na załatwienie wizy w ambasadzie potrzebne są dwa dni robocze).

Pierwotnie nikt ze znajomych nie mógł do mnie dołączyć, a zmiana terminu nie była możliwa, bo moja stara wiza traciła ważność. Jednak dzień przed wyjazdem odezwał się do mnie Pat, tajski znajomy, że właściwie to chętnie by pojechał. I tak była nas dwójka, a co dwie (puste) głowy, to nie jedna.

DOJAZD

Rzeka Mekong, czyli tak wita nas Laos
Jeśli ktoś lubi wygodę, ma w nosie azjatyckie klimaty, nie ma ochoty użerać się z mało rozgarniętymi Tajami, nie znosi niepunktualności i jeszcze w dodatku ma nadmiar gotówki, to najlepiej wybrać samolot i skończyć czytanie w tym właśnie punkcie :). Jeśli jednak przygoda nam nie straszna, czas mamy, a ten ewentualny nadmiar gotówki wolimy przeznaczyć na coś innego, to warto wybrać transport lądowy. Są autobusy, które zawiozą nas z Bangkoku prosto do Wientianu (stolica Laosu), z przewidzianą na formalności przerwą na granicy. Dla mnie jednak nie ma nic gorszego, niż wielogodzinna podróż autokarem, zwłaszcza w nocy, nawet jeśli "jest bardzo wygodnie i fotel można odchylić do pozycji półleżącej". Szczerze mówiąc, nie interesuje mnie pozycja półleżąca i wolę spędzić 12 godzin w pociągu faktycznie leżąc, niż trochę mniej, za to umierając w pozycji złamanego banana. Wybrałam więc pociąg. Po sprawdzeniu, jak dojechać do Wientianu pociągiem, trochę zwątpiłam, ale zaraz sobie przypomniałam, że przecież dojazd na Koh Phangan też wcale nie był łatwy.

Zwiedzanie zwiedzaniem, ale dobra kawa musi być! Tu moja ulubiona kawiarnia
Nie ma bezpośredniego pociągu między Tajlandią a Laosem. Kupiłam więc bilet na pociąg sypialny z Bangkoku do Nong Khai, które jest ostatnią stacją po stronie tajskiej (Pat kupował bilety później niż ja, więc tę część podróży spędziliśmy oddzielnie). W Nong Khai trzeba było zapłacić za wizę do Laosu (są różne ceny, w zależności od kraju; Polska plasuje się po środku, a nawet w tej nieco tańszej grupie i wiza kosztuje 30 USD; uwaga, lepiej płacić w dolarach, bo cena w walucie tajskiej to 1500 bahtów, czyli znacznie więcej!), a potem kupić bilety na pociąg wahadłowy z Nong Khai do Thanaleng - stacji już po stronie laotańskiej - który przejeżdża Mostem Przyjaźni (The Friendship Bridge) nad rzeką Mekong, będącą granicą Tajlandii z Laosem (niecałe 10 minut, cena 20 bahtów). Mekong robi wrażenie, choć ktoś mógłby powiedzieć, że rzeka jak rzeka. Jednak woda była brązowa, co nadawało jej iście azjatycki klimat, szczególnie przy wschodzącym słońcu. Thanaleng z kolei to kompletna dziura, z której trzeba się jakoś dostać do Wientianu (cały czas mam wątpliwości, pisząc i odmieniając tę nazwę po polsku!), który jest zaledwie 15 kilometrów dalej, ale nadal nad brzegiem rzeki. Do wyboru są więc tylko busiki i tuk - tuki, które zdzierają z turystów ile wlezie, bo i tak przyjezdni nie mają wielkiego wyboru. My zdecydowaliśmy się już w Nong Khai na kupienie biletu łączonego na pociąg wahadłowy + busik do centrum za 300 bahtów, choć potem musieliśmy dopłacić jeszcze po 50 bahtów za zawiezienie nas do konkretnego hotelu. Wiedzieliśmy, że przepłacamy, ale w tym wypadku nie było już rady, bo żaden inny, publiczny transport tamtędy nie jeździ (bo i po co, skoro miejscowi mogą zarobić). Ale nie miało to już większego znaczenia; mam w paszporcie śliczną, laotańską wizę! :)

ZAKWATEROWANIE

Z widokiem na Mekong
Niektórzy lubią całkowicie pójść na żywioł i nie martwią się na zapas tym, czy i gdzie znajdą miejsce do spania. Ja lubię przygody, ale bez przesady; bo lubię też mieć łóżko za niewielką cenę (niekoniecznie wygodne, ale bez robaków) i czystą toaletę, a zagwarantowanie sobie tego wcześniej daje mi spokój ducha na cały okres podróży. Czasu przed wyjazdem nie miałam dużo - no i chciałam też poleniuchować trochę w wake parku - a pech chciał, że do mojego ledwo żyjącego komputera dołączyła popsuta (znowu!!) ładowarka; w poniedziałek pędziłam więc jeszcze na łeb na szyję do Bangkoku, żeby pożyczyć od Chelsea i Kiddee'ego drugą, po czym wrócić do domu, podładować komputer i zabukować szybko jakieś sensowne miejsce, którego zarówno położenie, jak i cena byłyby zadowalające. I tak w środę koło południa wysiedliśmy przed Vientianestar Garden - małym hostelu w samym centrum miasteczka (tak, Wientian to po prostu miasteczko), blisko Mekongu, knajpek, kawiarni i wypożyczalni rowerów, a ok. 2,5 km od tajskiego konsulatu; krótko mówiąc, lokalizacja idealna.

TAJOWIE O LAOSIE

Tajowie mało podróżują, a jak już, to byle nie do krajów sąsiednich, które, generalizując, uważają za gorsze. Kilka osób, które zapytałam o Laos, powiedziały - raczej pogardliwie - że "wygląda jak Tajlandia 20 - 30 lat temu". Pewnie to prawda, chociaż darowałabym sobie tę pogardę. Faktem jest, że porównywać Bangkok z Wientianem to jak porównywać Londyn z Władysławowem, co wcale nie oznacza, że ludzie nie lubią Władysławowa.

JA O WIENTIANIE

Cudownie pyszna bagietka
Nie mogę mówić o całym Laosie, ale mogę mówić o Wientianie, który mnie osobiście urzekł. Plusy: sympatyczni ludzie (bardziej przyjaźni, niż "turysto-daj-mi-pieniądze" Tajowie), mnóstwo małych, klimatycznych kawiarenek z pyszną kawą, PRAWDZIWE BAGIETKI, których nie uświadczysz w Tajlandii (jedna z pozostałości po okupacji francuskiej, która zakończyła się dopiero w 1954r.), całkiem sensowne chodniki (o tych w Tajlandii też zapomnij), możliwość objechania miasta rowerem (wypożyczenie to ok. 4zł za dzień) oraz promenada wzdłuż Mekongu, która wieczorem zamykana jest dla ruchu samochodowego, a staje się dla Laotańczyków punktem biegowo - rowerowo - aerobikowo - treningowym. Co mnie zaskoczyło? Tam, gdzie nie było porządnego asfaltu czy chodnika, tam ziemia była pomarańczowo - czerwona, i tak też mniej więcej wyglądały koła wszystkich samochodów. Minusy: sklepu spożywczego trzeba faktycznie POSZUKAĆ (a i te, które znaleźliśmy, miały głównie zachodnie produkty, więc nie wiem, gdzie kupują lokalesi; chyba jestem trochę rozpuszczona przez tajskie 7-11 na każdym kroku), tak samo jak apteki, których w Tajlandii jest jak grzybów po deszczu. No i, o dziwo, nie ma zbyt wiele wózków z ulicznym jedzeniem (jedzenie laotańskie, oprócz bagietek, jest bardzo podobne do tajskiego, ze szczególnym uwzględnieniem części Isaan, czyli północy Tajlandii). Do minusów dorzuciłabym jeszcze bajzel na drodze (ruch prawostronny), gdzie każdy jedzie, jak chce i w którą stronę chce, a pieszy niech najlepiej przefrunie. Najgorsze jest to, że w większości miejsc są pasy i światła dla pieszych (które w Bangkoku są tylko na najgłówniejszych przejściach), co jest podwójnie mylące i niebezpieczne, bo gdy pieszy ma zielone, to samochody nie tylko się nie zatrzymują, ale nawet nie zwalniają. Ponoć to w właśnie w Laosie jest największy odsetek wypadków na motocyklach (czy aby tylko?) wśród krajów azjatyckich i jestem w stanie w to uwierzyć.

Czerwona ziemia i pył na drodze; tutaj w pobliżu Pha That Luang
Laos jest krajem komunistycznym - tutaj flaga laotańska przeplatana z flagą z symbolami sierpa i młota
Lokalny festyn i atrakcje dla dzieci
Wpływ francuski jest tak duży, że wiele nazw i opisów jest tylko po laotańsku i francusku

WALUTA

Laotańska waluta to kip. Pieniądze są naprawdę ładne, za to dość brudne i... trudne w użyciu! Głowy nam pękały od przeliczania na tajskie bahty. Monet nie ma w ogóle, a najniższy bilon to 500 kip, co odpowiada około 2 bahtom (ok. 20gr). A więc 1000 kip to ok. 4 bahty (40gr), a 10000 kip to zaledwie 40 bahtów, czyli 4zł. Dziwnie nam było płacić za obiad po 25000 kip! Co zabawne, w wielu miejscach można też płacić w tajskich bahtach lub dolarach, choć resztę zawsze dostaniemy w kipach, co jest nieco mylące. Ostatniego dnia, żeby pozbyć się "resztek", zapłaciłam w kawiarni koło naszego hoteliku wszystkimi trzema walutami (kipami, dolarami i bahtami). A na pamiątkę zostawiłam sobie najładniejszy ze wszystkich, 500 - kipowy bilon, na którym zresztą jest moja data urodzenia (tak, wiem, że nie wolno wywozić waluty laotańskiej poza granicę!).

JĘZYK

Język laotański jest podobny w mowie i piśmie do tajskiego, za to identyczny z Isaan (północny region Tajlandii). Ja nie rozumiałam, za to Patowi udawało się zwykle jakoś porozumieć. Poza tym, wielu Laotańczyków mówiło lub rozumiało po tajsku, a czasem i po angielsku, a że mam za sobą przeszło roczny staż w Tajlandii, to dało się jakoś dogadać :).

WIZA

W Wientianie nie ma wielu rzeczy do zwiedzania. Jest parę świątyń (odhaczone), najważniejszy w Laosie pomnik narodowy Pha That Luang (na północnym - wschodzie miasta, pojechaliśmy tam na rowerach), nocny bazar nad Mekongiem i w sumie niewiele więcej (chciałam zobaczyć pokaz tańca laotańskiego, który, według mojego przewodnika, miał odbywać się prawie codziennie w Narodowym Centrum Kultury, ale strażnik miał na ten temat inne zdanie, bo "to nie był sezon"; kiedy jest sezon, nie wiadomo). Na zwiedzanie, jedzenie bagietek i picie kawy przeznaczyliśmy dzień przyjazdu, czyli środę (w Tajlandii było to i tak święto narodowe, więc ambasada i konsulat były zamknięte) oraz dzień wyjazdu, czyli sobotę, natomiast w czwartek i piątek musiałam załatwić wizę. Nie chcę się już rozdrabniać i zbytnio wchodzić w szczegóły; powiem tylko, że nie miałam kompletnych dokumentów (wiedziałam o tym wcześniej), bo osobie, która miała podpisać jeden list, po prostu się nie chciało ("no have" to "no have", nie ma rady), ale była szansa, że mimo wszystko i tak dostanę wizę Non - B ("maybe yes, maybe no"), a w razie czego zawsze mogłam aplikować o zwykłą turystyczną, którą potem w Bangkoku zamieniłabym już na Non - B. Koniec końców, dostałam tę, której potrzebowałam, czyli Non - B. Sam konsulat był koszmarnie tajski, czyli mnóstwo ludzi i zero informacji + naganiacze pod samą bramą, którzy skserują paszport "tylko za 100 bahtów!" (na piętrze ambasady kserowali za 10 bahtów). Na samo złożenie podania czekałam ze 2 godziny, a potem kolejną godzinę na uiszczenie opłaty (następnego dnia poszło już na szczęście szybciej, bo tylko odbierało się paszporty). W międzyczasie poznaliśmy (Pat był ze mną) przesympatyczną Amerykankę Emmę, której odrzucili podanie o Non - B, bo brakowało jej jakiegoś dokumenty (widocznie ważniejszego niż mnie) i była kompletnie zagubiona w dalszej, wizowej procedurze (ode mnie dowiedziała się, że może ze spokojem aplikować o wizę turystyczną) oraz Brytyjczyka James'a, któremu także zrobiło się Emmy żal ;). Oboje byli "świeżakami", bo w Tajlandii dopiero od kilku tygodni. Zaczęliśmy rozmawiać i ostatecznie spędziliśmy razem całą resztę dnia - najpierw indyjska knajpa, potem kawa, a w końcu pół nocy przy tanim rumie i w towarzystwie lokalesów - i część następnego.

Od lewej: ja, Pat, Emma i James, a w tle konsulat tajski
Laotański, motorkowy tuk tuk. Wizerunek rewolucjonisty Che Guevarry można spotkać w wielu miejscach.
Początek wieczoru przy rumie; od lewej: Emma, James i Pat
A tutaj miejscowi zaprosili nas do swojego stolika - my daliśmy im piwo, oni nam zupę rybną i owoce.
Haw Phra Kaew, niedaleko naszego hostelu
Posąg przy Haw Phra Kaew; prawda, że wygląda trochę "egipsko"?
Pat na rowerze i pomnik Pha That Luang w tle
A to ja i duża głowa na terenie Pha That Luang (pomnik obchodziło się tylko dookoła)


Jedna ze świątyń przy Pha That Luang
Przed świątynią spotkaliśmy parę - prawdopodobnie nowożeńców - w tradycyjnych strojach laotańskich
Patuxai, czyli punkt odniesienia podczas gubienia się w Wientianie
Lokalne przysmaki

Wracając do Tajlandii, było mi trochę przykro. Może dlatego, że wiedziałam, że powoli kończy się mój urlop, a może dlatego, że naprawdę Laos mi się spodobał. Gdy przejechaliśmy pociągiem przez Most Przyjaźni i znaleźliśmy się w Nong Khai, czyli ponownie po stronie tajskiej, trzeba było przejść kontrolę paszportową (wcześniej, jeszcze w Thanaleng, musieliśmy "wymeldować się" z Laosu, uiszczając w tym celu opłatę 40 bahtów; naprawdę, bardzo zabawne...), gdzie celnik miał podbić moją świeżutką wizę na najbliższe trzy miesiące (potem jest ona przedłużana, już bez wyjeżdżania z kraju). Podałam paszport, karta wjazdowa była włożona dokładnie tam, gdzie była moja Non - B wiza, ale... Hola, hola, jesteśmy w Tajlandii! Pan nawet nie spojrzał, tylko z automatu przybił mi 15 dni pobytu (tak jak pisałam, dla Polaków jest 15 dni przy przekroczeniu granicy drogą lądową), po czym odwrócił stronę, zrobił "oooooo" i zaczął skreślać przybite pieczątką daty, podpisywać i dobijać nowe. Jest w miarę czytelnie, choć już i tak ze zgrozą myślę o studiowaniu mojego paszportu przez tajskich celników przy wyjeździe na Święta. Tak to właśnie jest z tymi Tajami!

Stacja Thanaleng, jeszcze po stronie laotańskiej; widok z pociągu wahadłowego
Most Przyjaźni widziany przez tylną, brudną szybę pociągu
Nong Khai, czyli z powrotem w Tajlandii


środa, 30 października 2013

O tym, jak chciałyśmy zobaczyć "ping pong show" i co z tego wyszło

Zjadłam właśnie piekielnie pikantne zielone curry z ryżem, popijając je mlekiem czekoladowym (mleko, piwo i Coca - Cola najlepiej gaszą płonący język, a z tego wszystkiego miałam w lodówce tylko mleko czekoladowe), posortowałam zdjęcia i zabieram się za kolejny post. Z mojego komputera od czasu do czasu wychodzą mrówki; nie wiem, o co chodzi, ale nie dziwię się, że szlag go powoli trafia. Za oknem żar leje się z nieba (pokazuje 34 w cieniu), a brak deszczu od przeszło tygodnia utwierdza mnie w przekonaniu, że pora sucha zbliża się wielkimi krokami. Nareszcie! Co prawda deszcz przynosił trochę orzeźwienia i spłukiwał cały ten tajski brudek, ale przynajmniej skończy się brodzenie w kałużach po kostki i przemakanie do suchej nitki na motorze, nie mówiąc już o tej wstrętnej mieszance błota i resztek ulicznego jedzenia gnieżdżących pod poluzowanymi płytami chodnikowymi, które po każdym deszczu ochlapują nogi przechodniów. Ohydztwo!

Miało być od razu o Laosie, ale przypomniało mi się, że ominęłam parę dni. A więc niech będzie, że opowiem jeszcze jedną historię :).

Wiwi (po prawej) i ja, zajadając lody kokosowe na Chatuchak Market
Kiedy w sobotę rano Aga, Wiwi i ja wróciłyśmy z Koh Phangan, miałyśmy jeszcze cały dzień, żeby pojechać tam, gdzie nas nie było (dziewczyny miały lot powrotny do domu dopiero następnego dnia). Po prysznicu, obowiązkowej kawie i względnym rozpakowaniu zapiaszczonych, wakacyjnych plecaków, pojechałyśmy na Chatuchak Market, o którym pisałam już nie raz i nie dwa. Były drobne zakupy, lody kokosowe i kręcenie się w kółko między straganami, aż w końcu zaczęło się ściemniać i trzeba było zdecydować, gdzie dalej. Dziewczyny chciały zobaczyć tzw. "ping pong show", czyli to, z czego turystyczna strona Tajlandii jest stety - niestety znana (zgniotłam właśnie kolejną mrówkę; naprawdę nie wiem, skąd one wychodzą). Ping pong show nie ma wiele wspólnego z ping pongiem, chociaż owszem, pojawiają się piłeczki... A poza tym nagie kobiety prezentujące swoje umiejętności oraz napaleni/niepewni/zaciekawieni odbiorcy tegoż przedstawienia; niekoniecznie sami mężczyźni. Najpierw byłam do tego nieco sceptycznie nastawiona (plasowałam się raczej w grupie tych "niepewnych" odbiorców), ale w końcu pomyślałam, że czemu by nie (przeskoczyłam do "zaciekawionych"). Pojechałyśmy więc na Soi Cowboy wybadać, jak się rzeczy mają. Tak jak przypuszczałyśmy, już po chwili zaczepiła nas "właściwa osoba". Okazało się jednak, że życzą sobie 600 bahtów za wejście (co tak naprawdę nie było źle, bo to ok. 60zł, ale sprawdziłyśmy wcześniej w internecie, że wejście na tego typu show jest na ogół bezpłatne, pod warunkiem kupienia na miejscu czegoś do picia), a samo "przedstawienie" miało się odbyć niestety w zupełnie innym miejscu. Ja nie bardzo wiedziałam, gdzie to "inne miejsce" jest, a nie miałyśmy ochoty dać się wywieźć w bangkockie pole. Zrezygnowane więc podziękowałyśmy i poczłapałyśmy do Cheap Charlie's, bo jeśli nie wiadomo, gdzie iść, to należy iść właśnie tam. Zamówiłyśmy drinki, a tu nagle odzywa się do nas... Polak! Mówię: niemożliwe, na pewno "tutejszy" (do Cheap Charlie's przychodzą co prawda głównie "biali", ale mieszkający i pracujący w Bangkoku, nie turyści). I tak właśnie było; Warszawiak, z tajską dziewczyną u boku i o przedziwnym, zaciągającym akcencie, był w Tajlandii od roku. Wymieniliśmy się uprzejmościami, pogadaliśmy, opowiedziałyśmy o naszej nieudanej wyprawie na ping pong show... "Naprawdę? Znam bar, gdzie możecie go zobaczyć za darmo." No i okazało się, że właśnie na Soi Cowboy jest zwykły bar, gdzie z wodą/sokiem/piwem/dowolnie wybranym napojem w ręce można obejrzeć "przedstawienie", pod warunkiem, że przeczeka się wygibasy dziewczyn na rurze. Tak więc poszliśmy z powrotem na Soi Cowboy, dla pewności wszyscy razem (tajska dziewczyna naszego nowego znajomego - nota bene bardzo sympatyczna - była chyba trochę skołowana, ale poszła z nami; prawdopodobnie nie chciała zostawiać swojego chłopaka sam na sam z trzema dziewczynami, w dodatku Polkami;) ). Wszystko szło zgodnie z planem: bar był, opłat nie było (poza piwem), miejsca były. Jednak po dobrych 30 minutach oglądania pląsów nagich dziewczyn (warto pójść, żeby pozbyć się kompleksów!) i zobaczeniu zaledwie dwóch czy trzech piłeczek nieudolnie rzuconych przez pijanego Japończyka (Japończycy to ponoć najlepsza - bo najbogatsza - klientela) i równie nieudolnie "użytych" przez najbrzydszą z tańczących pań, dowiedziałyśmy się, że jako takiego show tego dnia nie będzie, bo nie pojawiła się główna rozgrywająca. Lub utalentowana. Lub doświadczona. A może doświadczony. Zwał jak zwał, miałyśmy pecha. Mimo wszystko, byłyśmy i tak już syte wrażeń na ten dzień. Nie wróciłyśmy już potem do Cheap Charlie's gdzie, wychodząc, ustąpiłyśmy stolik trzem Brytyjczykom, którzy zapewnili nas, że na pewno znajdzie się dla nas później miejsce ;). Złapałyśmy taksówkę i grzecznie pojechałyśmy do domu. Następnego dnia o świcie dziewczyny jechały na lotnisko, a mnie pozostały trzy dni odpoczynku (odpoczynku od odpoczynku) przed wtorkowym wyjazdem do Laosu.


poniedziałek, 21 października 2013

Koh Phangan

Wakacje: start!
Byłyśmy w raju. Nie żartuję. Przez cały, calutki tydzień. Idealna pogoda i zero ludzi. Mimo, że Koh Phangan słynie raczej z Full Moon Party, czyli comiesięcznej imprezy (za którą zresztą lawinowo zaczęły pojawiać się Half Moon Party, Black Moon Party, i tak dalej, i tym podobne), która przyciąga tabuny backpackerów i niewyżytych turystów wprost z Khao San lub okolicznych wysp, to nam się udało. Korzystając ze wskazówek mojego znajomego, wybrałyśmy spokojną wioskę rybacką Chaloklum na północy, a że nie trafiłyśmy ani na pełnię księżyca, ani na wysoki sezon, to ludzi było mniej, niż w noworoczny poranek na ulicach Poznania. Opalałyśmy się, jadłyśmy, opalałyśmy się, pływałyśmy, jadłyśmy, opalałyśmy się, pływałyśmy... I tak do znudzenia. Raz było też pływanie na wake'u za motorówką, raz wycieczka po wyspie (zwiedzanie chińskiej świątyni, wdrapywanie się na wodospad, który o tej porze roku okazał się wyschnięty, nurkowanie z fajką, przeprawa kajakami do pobliskiej wysepki i kąpiel w lagunie, a dla chętnych też przejażdżka na słoniach), a na koniec pobytu jeszcze masaż aloesowy, coby utrwalić naszą złocistą opaleniznę ;) Traf chciał, że Aga i Wiwi wymasowane zostały przez tzw. "lady boy'ów", czyli mężczyzn po zmianie płci (niekoniecznie całkowitej). W Tajlandii ich niemało i czasem naprawdę ciężko się zorientować, kto jest kim!

Raj
Raj rajem, ale nikt nie powiedział, że droga do raju jest łatwa i przyjemna; zwłaszcza, jeśli ma być niedroga. Najpierw była taksówka do metra, którym dojechałyśmy na główny dworzec kolejowy w Bangkoku Hua Lamphong. Potem pociąg z wagonami sypialnymi. Spanie - całkiem wygodne. Toaleta - lepiej przestać przyjmować jakiekolwiek płyny już dzień przed wyjazdem. Punktualność - jesteśmy w Tajlandii ( = wyjechaliśmy z prawie godzinnym opóźnieniem, a dotarliśmy na miejsce z prawie dwugodzinnym). Pociąg dowiózł nas do Surat Thani, gdzie czekał na nas autobus, którym po przeszło godzinie dotarłyśmy na portu Don Sak. Tam miał czekać na nas prom (miałyśmy bilet łączony pociąg - autobus - prom), ale że byłyśmy dość solidnie spóźnione - a w dodatku nadal w Tajlandii - to nie pozostało nam nic innego, jak usiąść grzecznie wraz z pozostałymi podróżującymi i czekać, by w końcu powlec się w stronę jedynego w porcie obiecująco wyglądającego budynku w poszukiwaniu jedzenia. Gdy w końcu nasz statek przycumował do portu, wsiadłyśmy na niego z nadzieję, że lada moment dotrzemy do celu. Nic bardziej mylnego! Podróż zajęła nam trzy (TRZY) godziny. Najpierw siedziałyśmy na pokładzie ciesząc się słońcem, potem zaczęłyśmy się rozbierać, aż wreszcie pozakładałyśmy bikini i ległyśmy na pokładzie, przeklinając upał i twardą podłogę. Gdy w końcu dobiłyśmy do Koh Phangan, znajdowałyśmy się na samym południu wyspy, a więc dokładnie po przeciwnej stronie, niż nasz hotelik. I nasze puste plaże. I nasze jedzenie... Nie było rady. Załadowałyśmy się na tzw. "taxi track" (podobne do songthaew, tyle że pełniło rolę taksówki) i za 200 bahtów od osoby (rozbój w biały dzień!) przedostałyśmy się do Chaloklum. A potem była już tylko kąpiel w morzu i zachód słońca.

W drodze powrotnej miałyśmy oczywiście powtórkę z rozrywki. Nawet z dodatkowymi atrakcjami, bo prawie uciekł nam nasz prom (co prawda byłyśmy w porcie 1,5h przed czasem, ale informacja była iście tajska), a potem przez kilka godzin musiałyśmy koczować na dworcu. Do Bangkoku wróciłyśmy w sobotę rano. Niby fajnie, niby tak samo, ale... ale ja jednak wolałabym mieszkać na wyspie!

Z Koh Phangan najważniejsze są oczywiście zdjęcia, a te będą - obiecuję. Póki co, dziewczyny i ja musimy dojść z nimi do ładu, a że jutro wieczorem wyjeżdżam do Laosu (tak! do Laosu!), to nie mam kiedy się tym zająć. Zajrzyjcie tu w przyszłym tygodniu, obejrzycie kawałek raju!


Edycja: wrzucam zdjęcia! :)


Pociąg nie był taki zły!
A tu przesiadka na prom. Jeszcze nie wiedziałyśmy, że podróż potrwa 3 godziny.

Ale u kresu czekała na nas nagroda! Ta plaża i huśtawka są przy naszym hoteliku.
Nawet na plaży nie może zabraknąć Domu Duchów!
Szukamy idealnego miejsca do plażowania (tu Wiwi)...
...ale w sumie to nie ma co szukać (tu Aga)...
...bo idealne miejsca są wszędzie!
Wycieczka
Aga i Wiwi na słoniu - nie mogły mi darować, że nie ma zdjęcia przodem!
Tutaj chińska świątynia (na zdjęciu czary - mary na szczęście)...
...a tu słońce daje nam się już chyba we znaki :)
No i znowu pusta plaża.
Wieczorem zdarzył się też bar (na zdjęciu rosyjski Jazz Bar),
a raz i masaż (po lewej stronie widać na stojaku benzynę w butelkach po tajskiej whisky).
Aga i Wiwi - odpoczynek od odpoczynku.
Ale najfajniejsze było pływanie na wake'u za motorówką!!
A to moje ulubione zdjęcie naszej trójki. Jesteśmy super piękne! :)
I na koniec w chustach, które były naszym podstawowym odzieniem.
Niestety czas już wracać. Żegnamy Koh Phangan!



czwartek, 10 października 2013

Aga i Wiwi w Tajlandii!

Wymęczyłam je! Przylot o 6.30 rano i cały dzień zwiedzania.

Wczoraj, po prawie dwóch tygodniach, odebrałam mój (nadal popsuty) komputer z serwisu - oczyścili go i zdiagnozowali: pozostaje mi albo naprawa za ok. 1000zł, albo nowy. Z nowym chyba jeszcze poczekam (zwłaszcza, że przymierzam się do kupna nowej deski!), a tego pewnie oddam ostatecznie do naprawy w przyszłym miesiącu. Póki co działa, a więc szybka aktualizacja blogowych informacji!

Ledwo kurz opadł po Wojtku i Arturze, a już przyjechały do mnie Aga i Wiwi, przywożąc ze sobą wódkę, ser i rogale marcińskie (!), czyli - można by rzec - zestaw idealny. Od wtorku rano, kiedy pojawiły się w Bangkoku, grzecznie zwiedzają wszystkie centralne świątynie (korzystając z mojego książkowego przewodnika, który przetrwał mnie samą i wszystkich moich gości, oprócz tych dwóch ostatnich... po kilku dniach w plecakach chłopaków zamienił się w obraz nędzy i rozpaczy), żebyśmy już jutro wieczorem mogły razem jechać na Koh Phangan - wyspę tuż nad Koh Samui, czyli ok. 750km na południe od Bangkoku. Będziemy byczyć się na plaży przez calutki tydzień! Dziś byłam po raz ostatni w pracy, wystawiając ostatnie nieistniejące oceny i zaliczając ostatnie, oblane z kretesem testy. Wolałabym chyba jednak jak najszybciej o tym zapomnieć, bo co by nie mówić (lub nie pisać), ręce opadają. Ale przede mną właśnie trzy tygodnie wolnego!

A taką miałam kolację we wtorek:)
A przy okazji najnowszych informacji: kupiłam już bilety na Święta! Co prawda szef nie chciał mi dać nawet dwóch tygodni wolnego, więc musiałam "przedłużyć" sobie urlop o te parę dni, ale o tym, jakim jest jestem nieusłuchanym pracownikiem, dowie się dopiero w grudniu... No cóż. Przecież ewentualne zwolnienie z pracy to nie koniec świata ;)

Dziewczynom od razu zasmakowało uliczne jedzenie! Tutaj Wiwi.
Próbuję sobie usilnie przypomnieć, co jeszcze działo się od czasu mojego ostatniego wpisu na blogu, ale ciężko mi jakoś zebrać to wszystko razem. W minioną sobotę, po raz pierwszy od kontuzji (czyli po czterech tygodniach) weszłam na wodę i kolano jakoś dało radę. Ze względu też na przymusową przerwę, jaką miałam od grudnia do maja, Thai Wake Park przedłużył ważność mojego rocznego karnetu o trzy miesiące, dzięki czemu spokojnie mogę jeszcze na nim pływać do Bożego Narodzenia! Sporo też ostatnio jeżdżę do centrum, bo okazji do spotkań ze znajomymi jest niemało, a brak okazji także jest okazją :).

A tu Aga!
Lada moment powinny wrócić Aga i Wiwi. Tym razem narysowałam im mapkę dojazdu, którą mają dać taksówkarzowi, zamiast zmuszać mnie do rozmów (!) telefonicznych (!) po tajsku (!), co zdarzyło się już dwa razy!!! Nie, to NIE ZNACZY, że mówię po tajsku! ;)

P.S. Przypomniało mi się! Tuż przed powrotem Wojtka i Artura do domu, pojechaliśmy jeszcze do wake parku, gdzie chłopacy próbowali swoich się na wodzie. Po całym dniu prób i przepłyniętych kilku metrach dowiedziałam się, że "to wcale nie jest takie proste!"






A tutaj jeszcze parę zdjęć z ostatnich dni:

W zeszłym tygodniu dzieci pisały testy końcowe, więc trzeba było pilnować :)

A tak często wygląda droga do pracy w porze deszczowej.

Na ulicy Chelsea i Kiddiego pojawił się "food truck" z najlepszymi hamburgerami na świecie!

Czary w wake parku

Wczoraj poszłam na targi edukacyjne - o ho ho! :)

Czekając na metro.