wtorek, 26 lutego 2013

O niedolach

Najadłam się papai i moich niezastąpionych orzeszków w wasabi, i teraz jakoś już mniej chce mi się rozwodzić nad niedolami. Ale żeby post "O dolach" nie brzmiał irracjonalnie, nie mówiąc już, że niezrozumiale, to należałoby coś jednak napisać. Niech zatem będzie krótko i zwięźle. Czyli chyba trochę nie w moim stylu.

Pierwsza rzecz, o której jeszcze nie wspominałam, to taka, że chciałabym jednak zabawić w Tajlandii trochę dłużej. Czas leci jak szalony, a ja czuję, że to jeszcze nie pora na pożegnania i powroty! Trochę tęsknie, to fakt. Za rodziną, znajomymi, świętami, zimowymi sportami, normalnym chlebem, plackiem drożdżowym (i każdym innym plackiem), moim różowym trick boardem i równie pięknym longboardem, pieczeniem, wiśniówką za 4zł, kawą z przyjaciółmi, jeżdżeniem samochodem, pierogami, moim zielonym rowerem i pewnie jeszcze paroma rzeczami. Ale jak tak sobie myślę, że miałabym się pozbawić codziennej dawki tajskiego ryżu i równie tajskich owoców, budzącego mnie słońca i prawie wiecznych szortów (prawie, bo jednak w pracy muszę mieć długie spodne), a do tego - no właśnie! - pracy, która sprawia mi frajdę (chociaż o tym za chwilę), to jakoś tak mi się nie chce...

Ale miało być krótko i zwięźle, a znowu zaczynam po swojemu. A więc do rzeczy.

Tien, jak każdy Taj, ma w samochodzie wizerunek Buddy i króla
Praca. Praca była i jest, choć nie wiadomo do końca, jak długo jeszcze będzie. Za tydzień zaczynają się już dzieciakom dwumiesięczne wakacje letnie - na ten okres szukam czegoś tymczasowego i mam nadzieję, że znajdę. No a potem wielka niewiadoma. Być może zostanę w tym samym miejscu, a byż może nie. Bardzo bym chciała! Łatwo jest raczej znaleźć pracę w Bangkoku, bo ofert jest sporo, ale sęk w tym, że ja wolałabym pracować w Pathum Thani, żeby mimo wszystko być w miarę blisko wake parku (przecież kiedyś w końcu znowu będę miała oba kolana!), a do tego w przedszkolu. No i najlepiej w tym samym, co dotychczas, bo jednak bardzo dobrze mi się współpracuje z May i Chelsea... Na razie nie pozostaje mi jednak nic innego, jak przeglądać ogłoszenia, wysyłać CV i zdać się na pomyślne tajskie wiatry.

O, a więc to już prawie połowa budynku... ;)
Druga rzecz, która o mały włos nie zamieniła się w spory kłopot, to moja wiza. Mówiąc w skrócie, wydawało nam się - mnie i Tien, która także poprzednim razem pomagała mi się użerać z tajską biurokracją  - że jest to wiza roczna, która wymaga jedynie meldunku w biurze imigracyjnym co 90 dni w celu przybicia paskudnej, acz niezwykle istotnej pieczątki. W sumie to nie tyle nam się wydawało, co tak właśnie poinformowali nas urzędnicy. Kiedy pojechałam po pieczątkę - na szczęście dwa dni przed upływem daty ważności wizy (choć wahałam się, czy by nie pojechać parę dni później, bo po tę nieszczęsną pieczątkę można się zgłosić do dwóch tygodni po przekroczeniu daty) i targając ze sobą Tien (już ja wiem, jak to jest z tym tajskimi urzędnikami!), okazało się, że co prawda była to tzw. wiza non-B, ale tylko trzymiesięczna... Tak więc następnego dnia musiałyśmy ponownie - tym razem z kompletem dokumentów i należną opłatą za kolejną pieczątkę - zgłosić się do tegoż samego biura imigracyjnego, które nota bene było zwykłym, niedużym domkiem, przed wejściem do którego część ludzi ściągała buty, a większość to byli niepiśmienni Birmijczycy (przyjrzałam się paszportom) "podpisujący" się na podaniach i dokumentach odciskiem kciuka maczanego w atramencie. W związku z tym, że urzędników było może pięciu, przy czym część bawiła się swoimi iPhonami, a część pomagała wspomnianym Birmijczykom wypełniać ich formularze (a więc do dyspozycji pozostaje nam jeden, góra dwóch urzędników), to spędziłam tam z Tien piękne piątkowe popołudnie, siedząc przez 3,5h to na zewnątrz, to w środku (bo budynek mały, ale na szczęście klimatyzowany) i poznając tajniki pięciu tonów w języku tajskim i ucząc się rozróżnić "konia" od "psa" (niestety nadal nie mogę tego zapamiętać, mimo że jak ktoś mi powie oba na raz, to słyszę różnicę). Tak czy siak, wszystko skończyło się pomyślnie i jak już jedna z pań przestała się bawić swoim telefonem, to pozbyłam się 200 złotych i dostałam świeżutką wizę (czyt. brzydką pieczątkę). Ale żeby było zabawniej, jest ona ważna tak długo, jak moje pozwolenie o pracę, które z kolei pracodawca może anulować kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota. Mój los nie do końca jest więc w moich rękach, ale nikt nie mówił, że "farangom" (to odsyłam do Googla!) ma być łatwo. Strzeżcie się tajskiej biurokracji!

A w ogóle to wczoraj było Magha Puja (Maga Puha), czyli jedno z ważniejszych świąt w kalendarzu buddyjskim przypadające w czasie lutowej pełni księżyca. Przy okazji był to też dzień wolny od pracy :) A księżyc był faktycznie piękny i jakiś taki ciemnożółty, prawie pomarańczowy. Chyba specjalnie na tę okazję!

P.S. Tak, wiem, że wcale nie było krótko... Ale za to na temat! ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz