|
China Town |
Nie wierzę, że minęły już dwa tygodnie od poprzedniego postu! Byłam pewna, że pisałam w zeszły weekend. Ale już dawno zauważyłam, że Tajlandia zagina nieco czasoprzestrzeń, więc być może ten niepokojąco szybko mijający czas jest jedynie wytworem mojej ponurej wyobraźni. Poza tym, nie mam się też tak naprawdę czym niepokoić, bo postanowiłam przedłużyć swój pobyt tutaj na czas póki co bliżej nieokreślony. No, zobaczymy, jak to się wszystko ułoży. Chwilowo borykam się z pracą, wizą (tę już mam na szczęście z głowy), kolanem (to z kolei wybitnie kaprysi) i wyglądem zombie. Na szczęście było też kilka miłych akcentów minionych trzynastu dni, więc może od tego zacznę.
|
Biedne, związane kraby |
W zeszły poniedziałek przyjechali do Bangkoku Krzysiek i Paulina (zwana Rudą), znajomi mojego warszawskiego kolegi Jaśka; nie mieliśmy okazji poznać się w Polsce, ale nic przecież nie stało na przeszkodzie, żebyśmy poznali się w Tajlandii. W kontakcie byliśmy już mniej więcej od listopada - wiedziałam, że będą tylko przejazdem, bo w planie mają jeszcze podróż po kilku innych krajach azjatyckich i nie tylko. Wiedziałam też, że zostawią u mnie "na przechowanie" część swoich zimowych rzeczy, których zdecydowanie nie było sensu brać do Birmy i Kambodży, ale które jednak mogą się przydać w Nowej Zelandii. Nie widziałam natomiast, że przywiozą dla mnie tyle pyszności! To prawda, że spytali mnie wcześniej, czy coś mi się może marzy (a jak! porządny schabowy to chyba każdemu się marzy!), więc zasugerowałam parę rzeczy, mając nadzieję dostać choćby jedną. A tu proszę! Kabanosy sokołów. Salami czosnkowa. Szynka konserwowa (zgodnie z PRL-owską tradycją!). Pół litra Żubrówki. A na deser... Prince Polo. Złoci ludzie ci warszawiacy! Kabanosy, Prince Polo i część Żubrówki (bez obaw, przeplataliśmy ją tajską whisky ryżową) poszły od razu.
|
Tylko szynki konserwowej brakuje na zdjęciu! |
Poza tym, że degustowaliśmy tajsko - polskie specjały, to udało nam się jeszcze powłóczyć jednego dnia po chińskiej dzielnicy. Nie wierzę, że wcześniej byłam tam tylko raz! Ale to było na początku, kiedy jeszcze przerażały mnie jeżdżące ludziom po nogach motory i prowizorycznie skonstruowane bary. Teraz widziałam już tylko jedzenie ;) Chociaż związane żywcem kraby trochę mnie jednak przybiły. Chińska dzielnica ma niestety ten zasadniczy minus, że jest dość daleko. "Daleko" jest oczywiście pojęciem względnym, bo akurat do rzeki, która jest istotnym punktem komunikacyjnym, czy do licznie uczęszczanej przez turystów Khao San, jest blisko. Jednak żeby dostać się tam z Victory Monument (do którego z kolei dojazd z pracy zajmuje mi busem około 45min), muszę zaliczyć obie linie skytrainu oraz metro. Jednak, jak to mówią, nie ma tego złego! Zaczynam się już dzięki temu coraz lepiej orientować w centrum miasta.
|
Bar-van |
Krzysiek i Ruda to nie jedyni znajomi, z którymi miałam okazję spotkać się w minionym tygodniu. W zeszły weekend przyjechali też Alicia i James z Ubon Ratchatani (wschodnia Tajlandia), Rebecca z Rayong (prowincja na południowy - wschód od Bangkoku) oraz Damien i Brian mieszkający - tak jak ja - na obrzeżach miasta, czyli Amerykanie, z którymi robiłam w październiku TEFLa. Dołączyli też do nas potem Chelsea, z którą pracuję i Kidee. Zaliczyliśmy meksykańską knajpę (Amerykanie kochają meksykańskie jedzenie!), znany uliczny bar "Cheap Charlie's", potem jeden z równie znanych barów - vanów (drinki przesłodzone, więc warto poprosić bez cukru/nadmiaru syropu!) a w końcu wylądowaliśmy na Soi Cowboy, czyli w samym epicentrum dzielnicy czerwonych latarni ;) Każdy z nas był już tam wcześniej, więc na nikim nie zrobiła ona szczególnego wrażenia; poza tym, nie o wrażenie tu chodziło, tylko o posłuchanie w jednym z barów zespołu, w którym grał znajomy znajomej znajomego znajomych... A może jeszcze ktoś inny. W każdym razie, było wesoło!
|
Orzeszki w wasabi |
Stwierdziłam ostatnio, że lubię Bangkok. Poza tymi miejscami, gdzie są naganiacze, taksówkarze, tuk-tukarze i sprzedawcy garniturów. Ale chyba powinnam poczekać jeszcze z tymi deklaracjami do pory deszczowej, bo zdaje się, że już nie pamiętam, jak jest wtedy ohydnie (mimo, że przecież przyjechałam do Tajlandii już pod koniec tego najgorszego okresu!).
Z zgrozą stwierdzam też, że... uzależniłam się od orzeszków w wasabi! Czyli w ostrym, japońskim chrzanie. Kiedyś nie lubiłam w ogóle, później, kiedy Sobota u mnie był i masowo je pożerał, jakoś się do nich przekonałam. A teraz wręcz nie mogę bez nich żyć! ;) Są naprawdę ostre, ale to tylko sprawia, że chce się więcej i więcej. Mhmm!
Komputer parzy mnie już w nogi, a rozsądek (lub też to, co z niego pozostało) nieubłaganie mówi mi, że tym razem znowu się nie wyśpię. O tych wspomnianych na początku dolach i niedolach (bardziej niedolach) będzie więc później. Postaram się, aby tym razem było to już za parę dni, a nie po dwóch tygodniach!
Mmmmm.... uwielbiam orzeszki w wasabi! Mam nadzieję, że szykujesz już listę atrakcji? ^^ pozdrowienia! ;D
OdpowiedzUsuńatrakcji czy jedzenia? ja chcę coś zjeść w China Town! ;)
OdpowiedzUsuńI atrakcji i jedzenia! :DDD
OdpowiedzUsuń