Dlatego właśnie siedzę teraz w kawiarni z szybkim łączem i liczę na to, że uda mi się ogarnąć dzisiaj dwa posty, nadrabiając tym samym wszystkie zaległości.
Życie płynie mi dość szybko i leniwie w wake parku, gdzie - nadal dobrowolnie i bez zysków - pomagam przy obsłudze wyciągu i początkującym na wodzie. Oficjalnie od 1. lipca mam zacząć pracę, która praktycznie będzie polegała pewnie na tym samym, choć w teorii mam się zająć bardziej stroną marketingową, o której nie bardzo mam pojęcie. Mój szef ma dość chaotyczne i nierealne wymagania, ale ostatecznie zobaczymy, co z tego wyniknie. Dzięki Bogu on sam mieszka w Singapurze i przyjeżdża tylko czasami, więc na co dzień sobie nie zawadzamy. Na szczęście menedżer naszego zespołu jest nieco bardziej ogarnięty, choć w faktyczne zatrudnienie uwierzę dopiero po pierwszej wypłacie. Nikt nie ma wątpliwości, że to, co robimy, można podsumować jako "overworked and underpaid" (przy czym "underpaid" w przypadku Filipińczyków jest dużo bardziej drastyczne, niż w moim), ale szczerze mówiąc, podoba mi się ta robota... ;). A gdy przestanie, to przecież zawsze mogę spakować manatki i pojechać dalej.
Czasami obsługuję wyciąg |
Codzienna droga jeepney do wake parku |
Widok z tyłu na drogę (i inne jeepney) |
A propos sympatycznych i gościnnych Filipińczyków, taki oto prezent dostaliśmy niedawno od naszej sąsiadki. Prezent w stylu filipińskim... Ponoć to noga krowia, choć kto ich tam wie. Obok, dla porównania, noga Nice ;).
Zaliczyłam też już moją pierwszą wizytę w biurze imigracyjnym (zaczyna się...), gdzie za - Matko Boska - przeszło 200zł przedłużyłam pobyt o jeden (!) miesiąc. Kolejne wizy są już na szczęście dwumiesięczne, a wszystkie poniesione koszty mają mi zostać zwrócone. Pożyjemy, zobaczymy.
Mój bark się goi, ale niestety dużo wolniej, niż zakładałam. Minął miesiąc i choć temblak porzuciłam już dawno temu, a rękę mogę podnieść do samej góry, to nadal mam problem z opieraniem się, a na ramieniu widać jeszcze małe zgrubienie. Nie jestem pewna, co to, ale mam nadzieję, że jednak w końcu zniknie. Kilka dni temu zaczęłam już pływać na wakeskacie (zakładam, że jest bezpieczniejszy dla barku, niż wakeboard, bo nóg nie mam przytwierdzonych wiązaniami do deski, tylko zwyczajnie na niej stoję; w przypadku szarpnięcia pociągnie mnie całą, a nie tylko ramiona), a wakeboard chcę zacząć od jutra. Choć z lataniem będę chyba musiała jeszcze trochę poczekać.
A skoro już mowa o pływaniu, to w konsekwencji całodziennego siedzenia w słonej wodzie, której dzienna różnica poziomów to 1,5 metra, oraz na słońcu, mam:
- skórę wysuszoną na amen (mimo wszelkich balsamów),
- siano zamiast włosów (mimo odżywek),
- wysypkę od słońca (na szczęście tylko raz, a leki przeciwhistaminowe - jeszcze te kupione w Wietnamie - pomogły natychmiast; teraz mam je zawsze przy sobie),
- mnóstwo zadrapań na stopach od muszli i wodorostów (zaczęłam w końcu zakładać trampki w czasie odpływu),
- jedno poparzenie od bliżej niezidentyfikowanego obiektu w wodzie (świeżutkie z wczoraj, nawet nie wiem, co to było; na pamiątkę zostało mi coś, co przypomina fioletowego siniaka).
Wspaniałe życie w Azji! :)
Ale kto by się przejmował. Widziałam też za to wielką, CHABROWĄ rozgwiazdę (nie udało mi się zrobić zdjęcia, może następnym razem), jadowitą skrzydlicę (po ang. nazywa się ładniej - "lionfish"; na szczęście nie pływała pod wyciągiem, tylko w bajorze obok) i trzymałam w ręce małą papugorybę (ang. parrotfish). Więc jakoś już przeżyję tę słoną wodę!
A na zakończenie jeszcze to, o czym wspominałam już w poprzednim poście - balot. Wcześniej napisałam, że to embrion kurzy, ale się pomyliłam; balot to embrion kaczy (w Wikipedii znajdziecie to pod hasłem "balut", ale "balot" to według Filipińczyków jedyna poprawna forma) . Wszyscy się śmieją, gdy krzywię się na samą tylko myśl. No i ciągle mnie zmuszają, żebym w końcu to zjadła (niedoczekanie!). Balot sprzedaje się tylko po zmroku (próbowałam się dowiedzieć, dlaczego, ale nikt nie wie) i jest on dla Filipińczyków tak powszechny i naturalny, jak dla nas jajecznica (czyli że jeśli ktoś "nie lubi" lub "nie jada", to jest dziwadłem). Nice śmieje się, że czasami "biali" kręcą programy o tym, jak zjedli balot i że jest to obrzydliwe, bo... robią to źle!
A więc krótka instrukcja, jak zjeść balot, czyli kaczy embrion. Konsumpcja: Nice; zdjęcia: ja ;).
1. Balot sprzedawany jest po zmroku na ulicy. Jajka są ciepłe (nigdy na zimno!), a na każdym widnieje numer (bodajże oznacza się w ten sposób liczbę dni, żeby mieć pewność, że embrion jest we właściwym stadium rozwoju...).
2. Otwieramy balot i staramy się nie zwymiotować.
3. OBOWIĄZKOWO należy polać balot olejem kokosowym (w żółtej butelce na zdjęciu poniżej) i dodać trochę soli - to są te punkty często omijane przez "białych" w programach przyrodniczych.
4. Balot się POŁYKA w całości, ewentualnie nieco zgniata w buzi, ale nie gryzie czy żuje (kolejny błąd niedoświadczonych zjadaczy embrionów).
5. Białko w czystej postaci. Zdrowo i pysznie!
Nie pytajcie mnie, jaki jest sens połykania jedzenia, zwłaszcza jeśli tym jedzeniem jest embrion. Grunt, że Filipińczykom smakuje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz