niedziela, 22 czerwca 2014

Miasto Cebu

Czasem robię sobie wolne od wake parku (na przykład dzisiaj) i próbuję jakoś konstruktywnie spędzić czas (pisanie bloga przez pół dnia niewątpliwie się do tego zalicza). Na okoliczne wyspy nie udało mi się jeszcze pojechać, za to zwiedziłam już kawałek Cebu, do którego - wbrew temu, co mówią mieszkańcy Consolacion - jest od nas naprawdę niedaleko.

Miejscem, od którego warto zacząć wycieczkę, to Tops w Busay (część Cebu). Jest to taras widokowy na naturalnym wzniesieniu o wysokości około 2000 metrów n.p.m., skąd można zobaczyć całe miasto Cebu (ja je nazywam raczej miasteczkiem) oraz dalsze - Mandaue i nasze Consolacion, a także okoliczne wyspy - najbliższą Mactan i dalszą Bohol. Dojazd na Tops jest nieco utrudniony, bo podjazd dla jeepney jest zbyt stromy; dla niezmotoryzowanych pozostają więc taksówki i motory; ja miałam szczęście wybrać się tam samochodem ze znajomym. Na szczycie obowiązuje opłata 100 peso od osoby (około 7zł), są też ławeczki i kawiarnia, a w tygodniu w ciągu dnia panuje kompletna cisza i spokój. Podobno warto wybrać się tam raz w ciągu dnia i raz w nocy. Będę więc musiała zaliczyć jeszcze nocną wycieczkę!


Innego dnia wybrałam się na zwiedzanie razem z Nice (albo raczej ona ze mną). Najpierw pojechałyśmy jeepney do jej domu rodzinnego w Lapu Lapu (miasteczko na sąsiedniej wyspie Mactan; tej samej, gdzie jest lotnisko), a potem stamtąd złapałyśmy statek do Cebu.



Najzabawniejsze jest to, że dosłownie wszędzie jestem... niesamowitą atrakcją turystyczną dla miejscowych. Nie tylko wszyscy się na mnie patrzą i często pozdrawiają, ale czasem proszą też o zdjęcie ;). Może dlatego, że - jak twierdzi Nice - młoda, biała dziewczyna to dość niecodzienny widok, w przeciwieństwie do starego, białego faceta, obowiązkowo w towarzystwie młodej Filipinki.

Zwiedzanie zaczęłyśmy od Fortu San Pedro...


chociaż tak naprawdę to od próśb, pisków i tego, że nie mogłam odmówić tym dzieciakom zdjęcia ;).


Fort San Pedro, zbudowany w XVIII wieku na rozkaz hiszpańskich konkwistadorów, znajduje się na Placu Niepodległości tuż przy porcie w Cebu. Jest niewielki i w środku niestety mało atrakcyjny, bo zapchany tandetnymi malowidłami (węszę tutaj lokalnego artystę) i tanimi plakatami, zamiast choćby drobiazgami z dawnej epoki. Nice i ja mamy za to ładne zdjęcie (Nice NIE JEST czarnoskóra, tylko filipińsko czarna od słońca!).


Po forcie, gdy zaczęłyśmy już zdychać z gorąca, poszłyśmy zobaczyć jeszcze katedrę (ale aspekt religijny Filipin pozostawmy na oddzielny post) i Krzyż Magellana. Krzyż ten został postawiony przez portugalskich i hiszpańskich odkrywców na rozkaz Ferdynanda Magellana, który przybył do Cebu w kwietniu 1521 roku. Znajduje się on wewnątrz (!) innego, zwykłego krzyża w kapliczce obok Bazyliki Santo Nińo. I to właśnie było dla mnie dość dużym rozczarowaniem! Oficjalna wersja jest taka, że to "przykrycie" służy ochronie oryginalnego krzyża, którego kawałki były rozkradane (ludzie wierzyli w jego magiczne moce). Niektórzy jednak twierdzą, że oryginalny krzyż został zniszczony lub zniknął po śmierci Magellana.



Dzień, w którym włóczyłyśmy się po Cebu, był Świętem Niepodległości, więc na ulicach roiło się od ludzi w koszulkach w kolorach flagi narodowej (czerwonych, niebieskich i białych), i co krok natrafiałyśmy na jakąś paradę.


Syte wrażeń i zmęczone gorącem, załadowałyśmy się do przepełnionego jeepney i ruszyłyśmy w drogę powrotną do Consolacion.


Czasami zatęsknię. Za szybkim internetem, zdrowym jedzeniem, czystym samochodem, życiem bez mrówek i karaluchów, elegancką łazienką, ładną fryzurą, lokówką, pachnącym praniem, nożem i widelcem, szparagami... Wiecie, takimi drobiazgami. Ale tylko czasami!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz