czwartek, 30 stycznia 2014

Historie muszą poczekać

Miało być najpierw o Kuala Lumpur, z którego wróciłam w poniedziałek w nocy, ale jeszcze czekam na kilka zdjęć, więc na malezyjskie przygody nastawcie się w przyszłym tygodniu. W związku z tym zaczęłam pisać obiecaną straszną historię o tym, jak moi znajomi spędzili trzy tygodnie w tajskim więzieniu, ale coś mnie tknęło, żeby zapytać ich najpierw o zgodę... No i niestety, póki co muszę się wstrzymać. Jest to bardzo świeża sprawa, która nie została jeszcze rozwiązana, a to, co do tej pory udało się zdziałać (wrócili do domu, mimo że skazano ich na rok), odbyło się nie do końca legalnie. Dam Wam jednak jedną dobrą radę - będąc w Azji, wyrabiajcie wszystkie wizy osobiście. I dbajcie o nie. Wtedy będziecie bezpieczni!

W ten weekend dużo się dzieje. Jutro obchodzimy Chiński Nowy Rok, a przy okazji świętuję z dziewczynami moje zeszłotygodniowe urodziny (miniony weekend odpadł ze względu na wyjazd do Malezji). Do tego w niedzielę odbywają się długo wyczekiwane wybory do nowego parlamentu i przewiduje się najgorsze. Dostaliśmy pismo z pracy, żeby w weekend najlepiej nie wychodzić z domu, bo nie wiadomo, czy i gdzie nie będą czegoś wysadzać. Trochę to przerażające, ale zakładam, że wake park będzie równie bezpieczny, jak moja sypialnia.

A tu jeszcze zdjęcia z zeszłej środy i pierwszej części urodzinowych obchodów! Do darmowych drinków w Witch's Tavern (tylko w środy, tylko do 21.00 i tylko dla dam... dlatego właśnie zwykle tam można nas spotkać w środku tygodnia!) Chelsea przyniosła pączki z Dunkin' Donuts, a P'Kaew do nich świeczki, na których żadna nie zauważyła napisu "magic", więc zdmuchiwałam je przez 10 minut ;). To było dzień przed moimi urodzinami, czyli jednocześnie dzień przed wyjazdem do Kuala Lumpur.


Chelsea, P'Kaew, ja i przepyszne kalorie
Niezdmuchiwalne świeczki!
I mój pączkowy tort :D

Następny post będzie już z kraju rządzonym przez jakąś partię. A jaką, to zależy pewnie od tego, kto, komu i ile zapłaci...

Niech noworoczna, chińska Moc będzie z Wami!



wtorek, 21 stycznia 2014

Pojutrze Malezja, a teraz kocioł w głowie

Miała być krótka notka o tym, co na bieżąco, ale zrobiło się późno, więc będzie jednak super krótka. Szansa na następną - i oby w mniejszym biegu! - dopiero w przyszłym tygodniu.

Koniec końców, mimo szczerych chęci, nie udało mi się przedłużyć wizy non-B (do "not suuuureeee" i "no haaaaveee" dołączyło jeszcze "toooo laaaaateeee", mimo że trułam o tym od listopada). Nie pozostało mi więc nic innego, jak zadowolić się na te ostatnie trzy miesiące wizą turystyczną ("ostatnie trzy miesiące" dlatego, że nie planuję raczej zostawać w Tajlandii dłużej, chociaż co potem, to jeszcze nie wiadomo; wiem za to, że w kwietniu i maju trochę sobie pojeżdżę po Azji, a z każdym przylotem do Tajlandii dostanę bezwizowe 30 dni pobytu). W tym celu muszę udać się do jakiejkolwiek ambasady tajskiej, czyli wyjechać z kraju - tak samo, jak miało to miejsce przy okazji załatwiania wizy non-B w Laosie. Wyszło na to, że MUSZĘ jechać w dniu, gdy moja wiza traci ważność, czyli w czwartek. Jest to o tyle niefortunne, że 1) Na formalności w ambasadzie potrzebne są dwa dni robocze, a więc w tym przypadku piątek i poniedziałek, oraz 2) W czwartek wypadają akurat moje urodziny, więc trochę inaczej planowałam spędzić najbliższy weekend. Ale że wyszło, jak wyszło, to postanowiłam trochę z tego skorzystać. Skoro tylko część piątku i poniedziałku muszę spędzić w urzędach, a w międzyczasie pozostaje mi włóczyć się po okolicy, to szybko przeanalizowałam najlepsze opcje wyjazdowe i padło na... Kuala Lumpur! W pracy mam niezmiennie kocioł, więc już się nie mogę doczekać tych cztery dni wytchnienia przy malezyjskiej kawie!

A poza tym, to wszyscy w Tajlandii zamarzają i marudzą, że "tak chłodnej zimy nie było od dekad" (chociaż w zeszłym roku upierali się, że z kolei tak upalnej zimy nie było od dekad, więc chyba trafiłam na najciekawsze klimatycznie dwa lata w Tajlandii). W nocy faktycznie jest zimno, zwłaszcza poza centrum (nawet około 15 stopni), a w ciągu dnia spada poniżej 30, co jest wręcz ewenementem. Ze wstydem przyznam, że w weekend po raz pierwszy zmarzłam podczas pływania (oczywiście bez pianki, bo nawet jej tu ze sobą nie mam; ależ mnie ta Tajlandia rozpuściła!), a wieczór przesiedziałam w bluzie. Wiem jednak, że już za dwa miesiące z łezką w oku będę wspominać to rześkie powietrze... A póki co wygląda na to, że w Malezji się wygrzeję!

Jeśli chodzi jeszcze o informacje "na bieżąco", to intensywnie myślę nad zmianą mieszkania. Nie wiem, dlaczego wzięło mnie na to tak nagle i już na koniec pobytu, ale mam wrażenie, że ja po prostu nie mogę usiedzieć w jednym miejscu dłużej, niż określony przedział czasu. Nie jestem pewna, czy najlepiej to o mnie świadczy, więc na wszelki wypadek chyba nie będę tego uwzględniać w moim CV ;).

Nie przegapcie następnych postów, bo będzie nie tylko o Kuala Lumpur, ale też o tym, za co moi znajomi trafili na trzy tygodnie do tajskiego więzienia! Nie żartuję, historia rodem z koszmaru.

A na zakończenie jeszcze wspomnienie minionego, zimnego weekendu. I niech słońce i szorty Was nie zmylą! ;)




P.S. Aktualizacja o protestach: przedwczoraj miały miejsce dwa wybuchy przy Pomniku Zwycięstwa (Victory Monument), czyli tam, gdzie zawsze będąc w centrum przesiadam się na BTS. Rannych zostało 28 osób

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Noworoczny post, czyli powrót do kraju ryżu

Niedzielne powitanie TWP. Dziękuję Patrykowi za koszulkę i okulary!!!
Minął dopiero tydzień w Tajlandii, a ja mam wrażenie, jakbym nigdzie nie wyjeżdżała. Święta w domu minęły szybciej, niż bym sobie tego życzyła; mimo, że cały czas spotykałam się z rodziną i przyjaciółmi, a do tego bez przerwy jadłam, to ani nie zdążyłam się ze wszystkimi zobaczyć, ani wszystkiego zjeść... ;) Jeszcze dzień przed wyjazdem smażyłam szybko naleśniki, które już tyle razy marzyły mi się na obczyźnie (śmiejcie się, ale takiego polskiego naleśnika z cukrem lub konfiturą to ze świecą szukać!), dopychałam maminymi klopsikami i zajadałam piernikami (to już tak poświątecznie, bo wcześniej to wiadomo, co królowało na stole). Ale największy błąd popełniłam robiąc "powrotne" zakupy do Tajlandii z pełnym brzuchem... Leży więc teraz w lodówce ostatnia już paczka sera i strasznie mi żal ją otwierać! Naprawdę nie wiem, dlaczego nie przywiozłam więcej.

Bangkok dzisiaj, za dnia i w nocy. Zdjęcie od Chelsea Hedrick
W minionym tygodniu miałam w pracy istny młyn i przed końcem miesiąca raczej nie zanosi się na poprawę. Przez najbliższe dwie niedziele (!) także muszę być w szkole, bo mamy oficjalne wystąpienia na zakończenie "Learning by Project" (pisałam o nim wcześniej), które zatruwa nam życie od dwóch miesięcy. Do tego miotam się znowu z wizą, która traci ważność za dwa tygodnie, a przedłużenie jej okazało się jednak bardziej skomplikowane i kosztowne, niż pierwotnie zakładano (bo 700zł za parę papierów i pieczątek to jednak trochę przesada). Nie wchodząc w szczegóły: muszę przedłużyć obecną visę non-B o trzy miesiące (czyli do końca umowy o pracę), co wymaga ode mnie nowego pozwolenia o pracę (150zł za ten okres trzech miesięcy), którego z kolei nie dostanę bez zdania egzaminu TOEIC, także za 150zł (Test of English for International Communication; wcześniej nie był wymagany, więc TEFL wystarczył, ale teraz zmieniły się zasady; egzaminy Cambridge - w tym moje CAE - w ogóle nie są w Azji uznawane), faktycznego przedłużenia mojej obecnej wizy za 200zł ORAZ tymczasowego jej przedłużenia o siedem dni za... kolejne 200zł, bo na tajską biurokrację potrzeba będzie jednak więcej czasu, niż to się wydawało na początku. Nie muszę chyba mówić, co myślę o kompetencji osób, które odpowiedzialne są w mojej szkole za pomoc z załatwieniem wiz, bo męczyłam ich o to już od przeszło miesiąca (moją ulubioną odpowiedzią już chyba zawsze będzie "I'm not suuuuureeee"). Tak czy inaczej, to wszystko też nie jest pewne, bo zaczynamy powtórkę z rozrywki jeśli chodzi o protesty w Bangkoku i większość instytucji oraz szkół (poza moją...) jest po prostu nieczynna. Na dzisiaj zapowiedziano wielkie "Bangkok shut down", czyli "zamknięcie Bangkoku". Zaczęło się już wczoraj wieczorem, gdy protestujący zablokowali kilka ulic w centrum miasta, ale dzisiaj sytuacja znacznie się pogorszyła - wszystkie centralne punkty, skrzyżowania, przejścia itd. są pozamykane, a tysiące ludzi na ulicach domaga się tego, co uważa, że im się należy (słusznie lub nie). Nie wiadomo, kiedy to się skończy, ale oby jak najszybciej, bo centrum jest w tej chwili sparaliżowane. Dlatego też nie jest pewne, czy będą mogła zdawać w tym tygodniu TOEICa, a jeśli nie, to co z moją wizą... Kocham Tajlandię <3.

Dlatego nad wodą jest przyjemniej! Wczoraj było różowo:)
Całe szczęście, że mam deskę, słońce i wake park, a wraz z nimi trochę wytchnienia. Gdy w zeszłą niedzielę rano wylądowałam zmęczona w Bangkoku (w samolocie nie zmrużyłam oka, bo siedział koło mnie jakiś wielki Rosjanin wbijając mi co pięć minut łokieć w żebra), nie wahałam się nawet przez chwilę - godzinna drzemka w domu (budzik dzwonił chyba dosyć długo, żeby mnie po tej godzinie dobudzić), szybki prysznic (ale najpierw atak rozpaczy, bo nie było wody; po drzemce już włączyli) i z wybiciem godziny 13.00 byłam już w drodze nad jezioro. To był mój sposób na przechytrzenie jet lagu! Gdybym niechybnie gdzieś usiadła i zasnęła na resztę dnia, to mogłabym zapomnieć o przespanej nocy, a potem wstaniu o 6.00 rano do pracy. Woda i deska były więc jedynym ratunkiem i spisały się na medal.

Nastąpiły zmiany w zębach!
Ale jest jeszcze jedna, wspaniała wiadomość! Wspaniała dla mnie :). Co prawda umowę w szkole mam do końca kwietnia, ale okazało się, że zajęcia są w rzeczywistości tylko do końca lutego! Następnie pierwszy tydzień marca to czas egzaminów, potem dzieciaków już nie ma, a my, uciemiężeni nauczyciele, siedzimy jeszcze do końca miesiąca nad stertą papierów, poprawiając ostatnie eseje i zawyżając ostateczne oceny. Aż w końcu nadchodzi kwiecień, który jest... WOLNY. Wolny i płatny ;). A co potem... Co potem? :) Do Songkran (Tajski nowy rok, 13-15 kwietnia) będę pewnie leniuchować, a później mam w planie kilka tygodni podróży po Azji. A jeszcze później... A jeszcze później to się zobaczy!

KitKat o smaku zielonej herbaty - rozczarował mnie!
A na zakończenie, przy okazji tego pierwszego, noworocznego postu, chciałabym podziękować wszystkim tym, którzy czytają, czytują lub choćby nawet tylko oglądają mojego bloga. Byłam naprawdę zaskoczona gdy dowiedziałam się, jak wiele osób, których nawet nie znam, zagląda tu regularnie! Z tego miejsca chciałabym też serdecznie pozdrowić pana Zygfryda :). Wszystkim życzę samych radości w nowym roku, dalekich i bliskich podróży oraz spełniania marzeń, które często wcale nie są tak nieprawdopodobne, jak nam się wydaje ;).