piątek, 29 listopada 2013

Święto Dziękczynienia

Dobre miny do dobrej gry!
Wczoraj po raz pierwszy w życiu obchodziłam Święto Dziękczynienia, powszechnie znane jako Thanksgiving. Przypada ono co roku w czwarty czwartek listopada w Stanach Zjednoczonych i na początku października w Kanadzie, a główne założenie to spotkanie się w gronie rodziny, przyjaciół i nadziewanego indyka, i podziękowanie za to, za co jeszcze nie miało się okazji podziękować. Osobiście uważam, że każde święto zbliżające ludzi ma jak najbardziej sens! Chelsea i Kiddee postanowili podtrzymać tradycję i zaprosili kilkoro znajomych - w tym mnie - byśmy razem uczcili ten szczególny dzień. Każdy przyniósł coś do jedzenia, a na całkiem pokaźnego indyka złożyliśmy się razem (Jaa, która niedawno wróciła ze Stanów, przywiozła nawet tradycyjny, amerykański farsz!). Spotkaliśmy się w zaprzyjaźnionej kawiarni, nad którą znajduje się pracownia Kiddee'ego, udostępnionej nam przez właścicieli (spędzili oni też z nami część wieczoru). Było pysznie i wesoło, a oprócz jedzenia, wina i plączącego się pod nogami Hiro (tym razem miał na szyi muszkę w kratę - Chelsea zawsze stroi go na ważne okazje!), zrobiliśmy konkurs na najlepszy rysunek indyka z obrysowanej ręki. Niestety, nie wygrałam! Może dlatego, że przez przypadek narysowałam mu cztery nogi... Naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego!! :D

I znowu wracałam do domu trochę za późno; dzisiejszego ranka wyglądałam więc tak, jak zwykle, czyli jak człowiek wyrwany z łóżka o nieludzkiej porze ;)


To my, jeszcze nie w komplecie
A to nasz indyk!
Tip, P'Kaew, Chelsea, ja, May i Jaa
Chelsea i Kiddee zawsze dbają o detale

Gospodarze we własnej osobie i elegancki Hiro
Nasz super konkurs! Mój czworonożny indyk na górze po prawej stronie ;)

P.S. Dobre wieści na marginesie - dostałam na gwarancji nową ładowarkę! Więc póki co i komputer jakoś ciągnie, i ładowarka działa. Obym nie pisała tego w złą godzinę!


wtorek, 19 listopada 2013

Kolejny Loy Krathong

To zabawne, jak wraz z upływem czasu, święta zaczynają się powtarzać. Pamiętacie Loy Krathong? Mówiąc w skrócie: wianki na wodzie, lampiony i odganianie złych duchów. Zapominalskich odsyłam do zeszłorocznego wpisu; odnośnik tutaj: http://zyciepotajsku.blogspot.com/2012/12/loy-krathong.html

Loy Krathong był w niedzielę, ale w szkole zaczęliśmy świętowanie już w piątek. Lekcje odbywały się co prawda w miarę normalnie, za to każda z klas miała w którymś momencie przerwę na przygotowanie wianków i wybranie się z nimi nad pobliski strumyk. Mnie udało się dołączyć do czwartoklasistów, z którymi miałam mieć akurat zajęcia (nie wiem, komu bardziej się upiekło; mnie, czy im!), dzięki czemu zrobiłam swój własny wianuszek z liści bananowca, a potem odprawiłam go na dobre ze wszelkimi złymi duchami.

Czwartoklasiści i ja robimy wianki
Produkt końcowy dość pokraczny, ale mieliśmy mało czasu!
Modlitwa przed odprawieniem złych duchów w siną dal
I odpłynęły!
Mój również :)
Jednak faktyczny Loy Krathong, jak pisałam, miał miejsce dopiero w niedzielę. Nie chciałam przegapić świętowania, tak samo zresztą jak kilkoro moich znajomych, więc mimo, że wszyscy byliśmy zmęczeni weekendowym pływaniem, wybraliśmy się razem do Bangkoku. Wojtek - Niemiec polskiego pochodzenia, który przyjechał do Thai Wake Parku na kilka miesięcy; nie mówi niestety po polsku, za to robi całkiem ładne zdjęcia, a te poniżej są jego autorstwa; Maxim i Massi - bardzo sympatyczni pro-riderzy; pływają głównie za motorówką, ale przyjechali do Tajlandii na kilka tygodni potrenować na kablu; Pat - ten sam, który był ze mną w Laosie, i ja. Warto było poświęcić ten wieczór i pójść następnego dnia do pracy nieco zmarnowaną!
 
Od lewej: ja, Maxim, Massi i Pat. A na niebie lampiony!
Massi i Maxime odpalają lampion
Było też bananowe roti z Nutellą. Nikt nie oparł się pokusie! ;)
Ozdobne lampiony

poniedziałek, 18 listopada 2013

Szaro - różowa codzienność

Od dwóch tygodni stąpam już twardo po ziemi, wstając o 6.00 rano do pracy i przeklinając poniedziałki (oraz wtorki, środy i czwartki, bo w piątki już jakoś tak lepiej). Dzieje się wszystko i nic, z czego zdecydowanie nie lubię części "nic". Przesiadywanie w budynku szkoły do 16.30 jest moją zmorą (16.30 brzmi co prawda całkiem nieźle, ale przypominam o tutejszych odległościach; do domu docieram około 18.00, a wtedy już zachodzi słońce), za to w weekendy staram się to sobie wszystko jakoś wynagrodzić. Wczoraj świętowaliśmy Loy Krathong (zdjęcia wrzucę w kolejnym poście!), więc po czterech godzinach snu, całym dniu w pracy i wstrętnych kulkach wieprzowych ("wieprzowych"), na które nieopatrznie się skusiłam, czuję się jak tajski wywłok. Ale wywłok nie wywłok, czas uporządkować minione dwa tygodnie.

Szkoła. Z dnia na dzień coraz bardziej nie znoszę tego miejsca. I to wcale nie dlatego, że wiecznie wyglądam jak zombie (wyraz twarzy z 6.00 rano utrwala mi się na cały dzień), ale dlatego, że tajski system edukacji (= brak systemu) coraz bardziej daje mi się we znaki. Jak już pisałam naście razy, uczę w trybie English Program (tzw. EP), będącym sielanką w porównaniu z Normal Program, które od normy odbiega dość znacznie. Ale mimo to, wisi nad nami tajska przełożona, której wszyscy najchętniej by się pozbyli; cóż z tego, skoro ona postanowiła przeczekać na najwyższym stanowisku aż do emerytury. Co jakiś czas mamy więc dzięki niej zapewnioną rozrywkę w postaci bezsensownej, papierkowej roboty; musiałam na przykład CZTEROKROTNIE przepisywać oceny wszystkich klas i z wszystkich przedmiotów - których mam łącznie 18! - bo z dnia na dzień zmieniała wygląd ostatecznego formularza. Pomijam już, że fraza "nie możesz dać mu mniej, niż 7 na 10 punktów, bo rodzice będą niezadowoleni" doprowadza mnie do szału, ale jestem w tym przypadku bezradna. Zmieniłam za to trochę moje własne metody i po prostu męczę uczniów tym samym testem tak długo, aż w końcu go porządnie zaliczą.

A propos uczniów - zapytałam dziś szóstoklasistów, czy znają jakieś kraje Europy południowej. Jakiekolwiek! W odpowiedzi otrzymałam Afrykę i Peru. Ale geografię wprowadza się dopiero w klasie siódmej... W związku z tym też większość Tajów uważa, że ich kraj jest na kontynencie "South East Asia" (południowo - wschodnio azjatycki). Cóż...

Ale żeby było sympatyczniej, to wraz z początkiem nowego semestru pojawiły się też u nas szczeniaki! :) Jedna z ulicznych suk, która teren szkoły traktowała pewnie jak swój dom (tak, po szkole szwendają się czasami psy), urodziła sześć uroczych szczeniaczków, które miały swoje schronienie w krzakach - niestety w samym centrum zabaw dzieciaków. Dzieci jak to dzieci, ciągle nad tymi pieskami przesiadywały. W końcu, dla dobra tych małych i dużych, strażnicy wynieśli je poza bramę szkoły. Ale... już po kilku dniach pieski i dumna mama były z powrotem! :) Tym razem pod jednym z podwórkowych stołów. Jednak znowu zostały gdzieś wyniesione - prawdopodobnie dalej, bo póki co nie wróciły. Ale to chyba dobrze, bo lada moment zaczną chodzić, a sześciu szczeniakom biegającym z dzieciakami po szkole wróżyłabym raczej kłopoty

Szczeniaki wróciły, tym razem pod stół
Tyle o pracy. Bo najważniejszą w tej chwili nowiną jest moja nowa, piękna deska, kupiona dwa tygodnie temu!!!! Pominę już specyfikację techniczną, bo pewnie nie wszystkich to interesuje, ale grunt, że jest zupełnie inna od poprzedniej - bardzo miękka i bez pomocniczych finów, czyli gładka pod spodem (to jak porównywać jazdę na rolkach i na łyżwach - niby podobne, ale jednak nie). Dobre parę dni zajęło mi przyzwyczajenie się do niej, ale ostatecznie jest super!

Jest i ona! LF Super Trip 2014

A na koniec jeszcze świąteczny akcent. Mimo, że w buddyjskiej Tajlandii Świąt się oczywiście nie obchodzi, to przecież wszystko, co zachodnie, to niezbędne; nieważne, czy z sensem, czy bez. W 7-11 pojawiła się więc już kawa w świątecznych kubkach, a przed Future Parkiem (centrum handlowe pomiędzy moim domem i pracą) zaczęto stawiać rusztowanie pod całkiem pokaźnych rozmiarów choinkę. Nic, tylko kupować prezenty i śpiewać kolędy!

Będzie choinka
Sztuczny klimat sztucznych Świąt, ale zawsze coś!