wtorek, 6 sierpnia 2013

Silom Thai Cooking School - o lekcji gotowania

Mam takie zaległości, że nie wiem nawet, czy zacząć od tego weekendu, czy od poprzedniego! W tygodniu praktycznie tylko śpię i pracuję, a w weekendy nadrabiam to, co da się nadrobić, więc jak tu potem pisać regularnie... ;) No ale niech już będzie chronologicznie. A więc ostatni weekend lipca: czas, start!

Kurczak z orzechami nerkowca
W piątek przyjechali Paula zwana Rudą i Krzysiu zwany Krisem, czyli moi warszawscy podróżnicy, którzy razem ze mną z obrzydzeniem otwierali różowe jajka na Wielkanoc ;) Wracali z Sumatry, poprzedzonej Singapurem, Filipinami i paroma innymi miejscami, których nie pamiętam; wizyta w Bangkoku była jednocześnie ich pożegnaniem z Azją, w związku z czym należało ten czas należycie spożytkować. Wake park zaliczyłam więc tylko w niedzielę, ale wieczór spędziliśmy już wspólnie, delektując się najlepszym w Tajlandii (!) pad thai na mojej ulicy, najtańszą (i jednocześnie najpaskudniejszą) whisky ryżową oraz birmańskimi cygarami, których trochę jeszcze wtedy zostało. Jak łatwo zgadnąć, poniedziałkowy poranek nie należał do najłatwiejszych ;) Ale z wszystkim tym trochę wybiegam, żeby skupić się głównie na sobocie. Wybraliśmy się bowiem na kilkugodzinny kurs gotowania! Sami wskazaliśmy sześć dań, które nie dość, że gotowaliśmy, to jeszcze potem jedliśmy. A porcje były niemałe! Na szczęście w pogotowiu były pojemniczki do pakowania na wynos, dzięki czemu miałam też obiad następnego dnia :) Szkoła, w której odbyliśmy kurs, nazywa się Silom Thai Cooking School, znajduje się w samym centrum Bangkoku i z całego serca mogę ją polecić - iście nie-tajska organizacja, sympatyczni prowadzący, niewysoka cena i pyszne rezultaty. Dostaliśmy też książeczkę z przepisami! Już nie mogę się doczekać, żeby sprawdzić, czy któryś z tych przepisów zadziała w mojej sterylnej, poznańskiej kuchni ;)

Było nas łącznie 9 osób: Ruda, Kris, Łukasz zwany Michalakiem (dołączył do tamtej dwójki w okolicach maja i resztę podróży spędzili wspólnie), Ula i Gosia (koleżanki warszawiaków, które akurat były w Bangkoku) oraz ja, a poza tym po jednej sztuce Holendra, Anglika i Amerykanina (Kanadyjczyka? Już mnie pamięć zawodzi!).

Dania, które wybraliśmy, to:

- zupa z mleczka kokosowego z kurczakiem,
- pad thai,
- kurczak padang curry,
- kurczak z orzechami nerkowca,
- spring rollsy,
- banany w mleczku kokosowym.

Przy każdym daniu były trzy etapy. Najpierw siedzieliśmy na ziemi w jednym pomieszczeniu, gdzie uczyliśmy się, co z czym łączyć, dlaczego tak, a nie inaczej, jak to się nazywa, jak pachnie, i dlaczego ciężko to kupić w naszych krajach ;) Później przechodziliśmy w miejsce, gdzie stały na palnikach gazowych patelnie (każdy miał swoje stanowisko) i zabieraliśmy się za smażenie. W końcu siadaliśmy w części jadalnej, gdzie wśród westchnień zachwytu wciskaliśmy w siebie kolejne porcje. Żyć nie umierać!
Wąchamy, dotykamy, smakujemy, czyli co, z czym i  dlaczego.
Odsączamy mleczko kokosowe na zupę!
Nasze stanowiska już gotowe.
I do dzieła! Uffff jak gorąco.
A to nasza jadalnia. Wszyscy się ruszają!
Oraz pierwsze danie - zupa z mleczka kokosowego z kurczakiem.
A tutaj już egzotyczne składniki do pad thai.
Już za chwilkę, już za momencik...
...i gotowe! Prawie tak pyszne, jak u mojej "pani od pad thai".
A tu mistrz ceremonii zdradza nam technikę właściwego zawijania spring rollsów.
No więc zawijam! I sklejam specjalnym "klejem".
No trudno, trzeba usmażyć w głębokim tłuszczu.
Ale za to rezultat jest powalający!

Ktoś zgłodniał? :)


6 komentarzy:

  1. Właśnie zaburczało mi w brzuchu, a ślinka napłynęła do ust... ;)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale tęknię za prawdziwym tajskim Pad Thai ...

    OdpowiedzUsuń
  3. O stara... chyba przyspieszę swoją porę lunchową przez Ciebie :D

    OdpowiedzUsuń