|
Pierwszy wieczór: Pim, Green, Grzesiu i Asia |
Ruda, Kris i Michalak wyjechali we wtorek (w poniedziałek wieczorem też się spotkaliśmy, przez co wtorkowy poranek okazał się jeszcze trudniejszy, niż poniedziałkowy...), tydzień jakoś zleciał, a już w piątek przyjechali do wake parku Grzesiu i Asia - z Asią się nie znałyśmy, ale zmieniło się to po pierwszym wieczorze. Mieliśmy się spotkać na wodzie dopiero w sobotę rano, ale wracając w piątek z pracy dostałam propozycję wyjścia na piwo. A potem drugą :) Więc nie było innej rady, jak zebrać wszystkich chętnych razem, zorganizować dla Grzesia i Asi transport z tego ich pola ryżowego i spotkać się na gorącej, zatłoczonej Khao San - i tak oto dwa piwa w lokalnym barze zamieniły się w imprezę do rana w centrum. Ale nikt tej nocy nie żałował, ewentualne żale pojawiły się dopiero następnego dnia ;) W sobotę po południu udało się jednak popływać, a wieczorem - zgodnie z zasadą, żeby leczyć się tym, czym się struło - otworzyliśmy wiśniówkę, zagryzając ją kabanosami i Wedlowskim ptasim mleczkiem. Naprawdę! I to z widokiem na wake park! W nocy kompletnie cichy i opustoszały. A rano, zanim jeszcze pojawił się weekendowy tłumek, szybkie mycie zębów, bikini, szorty, vest i pływanie na śniadanie. Takie poranki są najlepsze!
|
Marna, nocna jakość, ale zawsze coś. Z Pim i Didim. |
A propos pływania, zapomniałam napisać, że tydzień wcześniej wypróbowałam nowo otwarty "pool gap", czyli specjalny, mały wyciąg z bajorami na dwóch poziomach połączonymi przeszkodami, wśród których są też schodki i zdradzieckie, betonowe progi. Miałam pecha zahaczyć deską o taki próg (cieszę się, że nie twarzą) i ściąć jeden z wbudowanych finów (stabilizatorów). Nie rzutuje to znacząco na jakość pływania, ale deska przyhamowuje mi teraz na przeszkodach, co nie jest komfortowe. Na szczęście da się to ponoć posklejać specjalnymi, tajemniczymi substancjami, o co poprosiłam już znajomych.
|
Idealne zwieńczenie pływania ;) |
I tak minął kolejny weekend, po którym nieubłaganie nadszedł poniedziałek, a wraz z nim krzyczące dzieci i te piekielne linijki. I to pewnie przez nie właśnie (przez dzieci, chociaż pewnie przez linijki trochę też) od wczoraj chrypie i mam taki katar, jakiego nie miałam już dawno, nawet za czasów srogich, polskich zim! ;) Nie musiałam być za to dzisiaj w pracy, bo już wcześniej zaplanowałam wycieczkę do ambasady, żeby złożyć podanie o zaświadczenie o niekaralności, a że całość zajęła mi jakieś 15 minut, to był jeszcze czas na leniwą kawę z Chelsea i Kiddeem. Załatwianie formalności w ambasadzie akurat dzisiaj to też nie był przypadek. Wczoraj zaproszona byłam urodziny znajomej (impreza na dachu!), na które nie mogłabym pójść, gdybym następnego dnia musiała iść rano do pracy... A że i impreza, i ambasada, i mieszkanie Chelsea i Kiddee'iego, którzy także byli zaproszeni, a u których mogłam nocować, są w centrum - a do tego całkiem blisko siebie - to chyba oczywistym rozwiązaniem było, żeby to wszystko razem połączyć :) Ale moje tajskie przeziębienie nie ma z tym absolutnie nic wspólnego. To te dzieci! ;)
Termometr próbuje pokazać stan podgorączkowy, ale chyba mu nie wierzę - przecież weekend jest tylko raz w tygodniu. Liczę na to, że magicznie, tajskie tabletki, które kupiłam (Tajowie zdają się nie używać kropli do nosa, wszystko jest w tabletkach - dlaczego?!), zdziałają cuda. Mają kolor smerfowy!
|
Smerfowe tabletki i leniwe popołudnie. |
Tylko bierz zawsze połowę tych leków, które Ci przypisali w aptece, bo całkowita dawka tych tajskich leków oprócz przeziębienia zabija także wszystkie organy wew. :P
OdpowiedzUsuńHaha już się o tym przekonałam, jak poprzednim razem dali mi w aptece od razu antybiotyk :P Ale zawsze sprawdzam w necie, co to :D Chociaż kto to tam może wiedzieć... :P
Usuń