Dzień 1.
Zgodnie z instrukcjami Jamesa, złapałam rano taksówkę (nie mają taksometrów, ale w obrębie Rangunu cena wynosi zwykle 2000 do 3000 kyat) do Sule Paya, gdzie miałam zacząć moją pieszą wycieczkę po starym mieście. Sule Paya to niewielka, złota pagoda na środku centralnego ronda (!) w Rangunie, która według niektórych liczy sobie nawet... 2000 lat, choć pierwsze zapiski o niej pochodzą z początku XIX wieku. Niestety, lokalizacja pagody psuje cały jej urok.
Szybko stwierdziłam też, że czas na śniadanie. Zanim jednak zdążyłam pomyśleć, co tu się w ogóle jada, zobaczyłam dwoje Birmańczyków siedzących na mini taborecikach przy ulicznym wózku-kuchni i jedzących. Co? Usiadłam z nimi i poprosiłam o to samo, co ma pan obok :). Był to rodzaj nudli z zupą rybną podawanych na zimno. Z tego, co piszą w przewodniku, wnioskuję, że trafiłam prawdopodobnie na mohingę, czyli możliwie najbardziej tradycyjne birmańskie śniadanie! I tu też po raz pierwszy zaznałam birmańskiej życzliwości - pan siedzący obok, który dotychczas nie odezwał się ani słowem, wstał i pokazał, że płaci za mnie i za siebie. Z wrażenia aż zjadłam zupę rybną prawie do końca ;). Na zdjęciu poniżej widać też Birmankę ze ścierającą się już z twarzy żółtą pastą Thanaka.
Kierując się wyznaczoną w Lonely Planet trasą, pomaszerowałam w stronę portu, a tym samym osławionego hotelu Strand. Hotel, jak hotel - ładny, wiktoriański budynek, który jednak na najwyższe ceny w mieście zasłużył sobie raczej historią (mieszkali tu między innymi Oliver Stone, David Rockefeller, a nawet król brytyjski, Edward VIII), niż szczególnymi luksusami. Po drodze minęłam mnóstwo straganów z książkami, gazetami, atlasami i słownikami oraz kilka ulicznych kawiarenek. W pierwszej - dla mnie eksperymentalnej! - miałam przerwę na tradycyjną, birmańską herbatę z mlekiem skondensowany, a w drugiej skusiłam się już na przepyszny, cienki naleśnik z karmelem i wiórkami kokosowymi, do którego podano mi gorącą, chińską herbatę. Z takimi przekąskami pod ręką to ja mogę sobie spacerować!
Kierując się dalej, w stronę bazaru Bogyoke, minęłam niezliczoną liczbę straganów z absolutnie wszystkim. Przeszłam prawie całą główną ulicę Mahaboondola, od której odchodzą mniejsze, ponumerowane (to właśnie tam, przy 19., piliśmy poprzedniego wieczoru to pyszne i nieziemsko tanie mojito), aż do samego China Town. W Rangunie jest mnóstwo pięknych, ale bardzo zniszczonych postkolonialnych budynków, które obawiam się, że nie doczekają renowacji. Upał nieźle dawał mi się już we znaki, ale nie było rady. W końcu dotarłam do Bogyoke (wymawia się to trochę jak "Bożjok", chociaż musiałam powtarzać kilka razy, żeby miejscowi mnie zrozumieli, gdy w międzyczasie trochę się pogubiłam), który jednak nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia - nieduża przestrzeń, mało ciekawe produkty oraz krążący w tym wszystkim turyści, którym powiedziano, że jest to absolutnie obowiązkowy punkt zwiedzania Rangunu.
Miałam jeszcze trochę czasu, więc złapałam taksówkę i pojechałam do Chaukhtatgyi Paya oraz znajdującej się obok Ngahtatgyi Paya (można się spotkać z najróżniejszą pisownią nazw własnych; Chaukhtatgyi i Ngahtatgyi to nazwy w moim przewodniku, za to na mapie świątynie te opisane są jako Chauk Htatt Ghyee i Ngar Htatt Ghyee).
W pagodzie Chaukhtatgyi znajduje się olbrzymi, leżący budda - podobny do tego w Bangkoku, z tą tylko różnicą, że w Rangunie wejście jest bezpłatne. Nie było też tłumu ludzi; wokół krążyli za to mnisi, którzy chętnie opowiadali o buddyzmie i udzielali informacji na temat świątyni.
Pagoda Ngahtatgyi znajduje się zaraz po drugiej stornie ulicy i też nie wydaje się być często odwiedzana przez zachodnich turystów. A przynajmniej nie przez białe, samotne turystki ;). Wchodząc po schodach do świątyni spotkałam pana, który zaczepił mnie pytaniem "Skąd jesteś?" - słyszałam je zresztą na każdym kroku. - Z Polski - odpowiedziałam. - Z Warszawy? - spytał Birmańczyk. I tutaj szczęka mi opadła, bo skąd może wiedzieć, gdzie Polska, gdzie Warszawa...? Tajowie nawet nie wiedzą, gdzie jest Europa. - Nie, nie z Warszawy - odparłam zdziwiona. - Aaaa, bo Sienkiewicz to mój ulubiony pisarz. I ja też jestem pisarzem!
Chyba możecie sobie wyobrazić, jaką minę miałam w tym momencie. Bardzo żałuję, że nie zrobiłam temu panu zdjęcia!
W samej natomiast świątyni znowu mnie zaczepiono. Oglądałam właśnie jeden z obrazów dotyczących życia Buddy, gdy podszedł do mnie starszy pan, który zaczął o nim opowiadać. A potem zapytał, czy nie chcę, żeby oprowadził mnie po znajdującym się wokół świątyni starym monasterium, do którego sama nie miałam wstępu. Jasne, że chciałam! No a pan też dzięki temu trochę zarobił, więc oboje byliśmy zadowoleni.
Syta wrażeń i zmęczona całodniowym chodzeniem w upale, wróciłam do domu (był zaledwie pięć minut pieszo od opisanych świątyń), gdzie chwilę później dołączył do mnie James. Szybki prysznic, chwila odpoczynku i jesteśmy gotowi - czas na najważniejszy punkt programu, czyli Padogę Shwedagon.
Pagoda Shwedagon (po polsku funkcjonuje forma "Szwedagon") jest, wbrew nazwie, stupą i uważana jest za jedno z najświętszych miejsc Birmy. Wierzy się, że zbudowano ją 2500 lat temu na zlecenie króla Okkalapy i że zawiera w sobie 8 włosów Buddy Gotamy, przechowywane razem z niezliczoną ilością skarbów. Niebezpodstawnie zdecydowaliśmy się na zwiedzanie wieczorem - nie tylko, że oświetlona Shwedagon naprawdę robi wrażenie, ale także, jak zauważył słusznie James, rozgrzane na słońcu płyty nie parzą bosych stóp. Jest to też zdecydowanie najdroższa atrakcja Rangunu (8000 kyat), ale obowiązkowa. Ciekawostka: na terenie pagody można złapać darmowe ("darmowe") wi-fi! :D.
Dzień 2.
Centrum Rangunu miałam już w małym palcu, więc drugiego dnia zdecydowałam się na przejażdżkę tak zwanym "circular train", czyli najtańszym, lokalnym pociągiem - choć także osławionym wśród turystów - który bardzo powoli objeżdża całe miasto dookoła. Podróż trwa trzy godziny, ale w razie czego zawsze można wysiąść na dowolnej stacji i wrócić do centrum taksówką.
Początkowo na dworcu trochę się zamotałam, ale na hasło "circular train" Birmańczycy wiedzieli, dokąd mnie pokierować. Oprócz mnie, było jeszcze kilkoro "białych", ale poza tym już tylko miejscowi. No a pociąg... jak to birmański pociąg! ;) Po drodze mnóstwo ludzi, straganów, pól... Prawdziwe, lokalne życie. Choć niestety raczej nie takie, jakie ktokolwiek z nas chciałby wieść. Jednak wycieczka warta zaliczenia!
Po powrocie do centrum Rangunu miałam już niewiele czasu, ale postanowiłam szybko zobaczyć jeszcze dwie świątynie. Jednak najpierw kawa w lokalnej kawiarence!
Zaraz potem złapałam taksówkę (zaczęłam spacerem, ale w połowie drogi się poddałam...) i dojechałam do pagody Maha Wizara (także Maha Wizaya, Maha Vijaya, itp.). Znajduje się ona zaraz obok Szwedagon i mimo, że oczywiście dużo mniejsza i nie tak spektakularna, to i tak robi wrażenie. No i bez turystów! Szczególnie podobały mi się zdobienia sufitu w środku, obrazujące konstelacje gwiazd.
Zaraz naprzeciwko Maha Wizara była inna, mniejsza świątynia. Nikt nie umiał mi powiedzieć, jak się nazywa, no ale skoro już jest... :). Wnętrze było dosyć kiczowate, za to miejscowi ( = siedzący na schodach przed wejściem) oraz lokalny mnich byli tak zaaferowani moją obecnością, że od razu zmieniłam podejście. Wciśnięto mi w rękę jakiś świstek po angielsku, z którego wiele nie wynikało, poza tym, że jest to "Great Arahat Sima" - nie mogę jednak znaleźć żadnych informacji na ten temat ani w przewodniku, ani w internecie.
Teraz faktycznie nadszedł już czas, żeby wracać! Pojechałam do domu, gdzie spotkałam się z Jamesem, spakowałam torbę, wzięłam prysznic i już wychodziliśmy. Ale jeszcze nie na lotnisko! Najpierw szybka kolacja w indyjskim barze, a później... znowu ta 19. ulica!
W końcu jednak trzeba było złapać taksówkę na lotnisko i pożegnać tę dwudniową, birmańską przygodę. Ale nie Birmę, bo do Birmy jeszcze wrócę!