środa, 12 marca 2014

Rangun, Birma (część 2.)

Dzień 1.


Zgodnie z instrukcjami Jamesa, złapałam rano taksówkę (nie mają taksometrów, ale w obrębie Rangunu cena wynosi zwykle 2000 do 3000 kyat) do Sule Paya, gdzie miałam zacząć moją pieszą wycieczkę po starym mieście. Sule Paya to niewielka, złota pagoda na środku centralnego ronda (!) w Rangunie, która według niektórych liczy sobie nawet... 2000 lat, choć pierwsze zapiski o niej pochodzą z początku XIX wieku. Niestety, lokalizacja pagody psuje cały jej urok.


Szybko stwierdziłam też, że czas na śniadanie. Zanim jednak zdążyłam pomyśleć, co tu się w ogóle jada, zobaczyłam dwoje Birmańczyków siedzących na mini taborecikach przy ulicznym wózku-kuchni i jedzących. Co? Usiadłam z nimi i poprosiłam o to samo, co ma pan obok :). Był to rodzaj nudli z zupą rybną podawanych na zimno. Z tego, co piszą w przewodniku, wnioskuję, że trafiłam prawdopodobnie na mohingę, czyli możliwie najbardziej tradycyjne birmańskie śniadanie! I tu też po raz pierwszy zaznałam birmańskiej życzliwości - pan siedzący obok, który dotychczas nie odezwał się ani słowem, wstał i pokazał, że płaci za mnie i za siebie. Z wrażenia aż zjadłam zupę rybną prawie do końca ;). Na zdjęciu poniżej widać też Birmankę ze ścierającą się już z twarzy żółtą pastą Thanaka.



Kierując się wyznaczoną w Lonely Planet trasą, pomaszerowałam w stronę portu, a tym samym osławionego hotelu Strand. Hotel, jak hotel - ładny, wiktoriański budynek, który jednak na najwyższe ceny w mieście zasłużył sobie raczej historią (mieszkali tu między innymi Oliver Stone, David Rockefeller, a nawet król brytyjski, Edward VIII), niż szczególnymi luksusami. Po drodze minęłam mnóstwo straganów z książkami, gazetami, atlasami i słownikami oraz kilka ulicznych kawiarenek. W pierwszej - dla mnie eksperymentalnej! - miałam przerwę na tradycyjną, birmańską herbatę z mlekiem skondensowany, a w drugiej skusiłam się już na przepyszny, cienki naleśnik z karmelem i wiórkami kokosowymi, do którego podano mi gorącą, chińską herbatę. Z takimi przekąskami pod ręką to ja mogę sobie spacerować!


  

Kierując się dalej, w stronę bazaru Bogyoke, minęłam niezliczoną liczbę straganów z absolutnie wszystkim. Przeszłam prawie całą główną ulicę Mahaboondola, od której odchodzą mniejsze, ponumerowane (to właśnie tam, przy 19., piliśmy poprzedniego wieczoru to pyszne i nieziemsko tanie mojito), aż do samego China Town. W Rangunie jest mnóstwo pięknych, ale bardzo zniszczonych postkolonialnych budynków, które obawiam się, że nie doczekają renowacji. Upał nieźle dawał mi się już we znaki, ale nie było rady. W końcu dotarłam do Bogyoke (wymawia się to trochę jak "Bożjok", chociaż musiałam powtarzać kilka razy, żeby miejscowi mnie zrozumieli, gdy w międzyczasie trochę się pogubiłam), który jednak nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia - nieduża przestrzeń, mało ciekawe produkty oraz krążący w tym wszystkim turyści, którym powiedziano, że jest to absolutnie obowiązkowy punkt zwiedzania Rangunu.


Miałam jeszcze trochę czasu, więc złapałam taksówkę i pojechałam do Chaukhtatgyi Paya oraz znajdującej się obok Ngahtatgyi Paya (można się spotkać z najróżniejszą pisownią nazw własnych; Chaukhtatgyi i Ngahtatgyi to nazwy w moim przewodniku, za to na mapie świątynie te opisane są jako Chauk Htatt Ghyee i Ngar Htatt Ghyee).

W pagodzie Chaukhtatgyi znajduje się olbrzymi, leżący budda - podobny do tego w Bangkoku, z tą tylko różnicą, że w Rangunie wejście jest bezpłatne. Nie było też tłumu ludzi; wokół krążyli za to mnisi, którzy chętnie opowiadali o buddyzmie i udzielali informacji na temat świątyni.



Pagoda Ngahtatgyi znajduje się zaraz po drugiej stornie ulicy i też nie wydaje się być często odwiedzana przez zachodnich turystów. A przynajmniej nie przez białe, samotne turystki ;). Wchodząc po schodach do świątyni spotkałam pana, który zaczepił mnie pytaniem "Skąd jesteś?" - słyszałam je zresztą na każdym kroku. - Z Polski - odpowiedziałam. - Z Warszawy? - spytał Birmańczyk. I tutaj szczęka mi opadła, bo skąd może wiedzieć, gdzie Polska, gdzie Warszawa...? Tajowie nawet nie wiedzą, gdzie jest Europa. - Nie, nie z Warszawy - odparłam zdziwiona. - Aaaa, bo Sienkiewicz to mój ulubiony pisarz. I ja też jestem pisarzem!
Chyba możecie sobie wyobrazić, jaką minę miałam w tym momencie. Bardzo żałuję, że nie zrobiłam temu panu zdjęcia!




W samej natomiast świątyni znowu mnie zaczepiono. Oglądałam właśnie jeden z obrazów dotyczących życia Buddy, gdy podszedł do mnie starszy pan, który zaczął o nim opowiadać. A potem zapytał, czy nie chcę, żeby oprowadził mnie po znajdującym się wokół świątyni starym monasterium, do którego sama nie miałam wstępu. Jasne, że chciałam! No a pan też dzięki temu trochę zarobił, więc oboje byliśmy zadowoleni.


 




Syta wrażeń i zmęczona całodniowym chodzeniem w upale, wróciłam do domu (był zaledwie pięć minut pieszo od opisanych świątyń), gdzie chwilę później dołączył do mnie James. Szybki prysznic, chwila odpoczynku i jesteśmy gotowi - czas na najważniejszy punkt programu, czyli Padogę Shwedagon.

Pagoda Shwedagon (po polsku funkcjonuje forma "Szwedagon") jest, wbrew nazwie, stupą i uważana jest za jedno z najświętszych miejsc Birmy. Wierzy się, że zbudowano ją 2500 lat temu na zlecenie króla Okkalapy i że zawiera w sobie 8 włosów Buddy Gotamy, przechowywane razem z niezliczoną ilością skarbów. Niebezpodstawnie zdecydowaliśmy się na zwiedzanie wieczorem - nie tylko, że oświetlona Shwedagon naprawdę robi wrażenie, ale także, jak zauważył słusznie James, rozgrzane na słońcu płyty nie parzą bosych stóp. Jest to też zdecydowanie najdroższa atrakcja Rangunu (8000 kyat), ale obowiązkowa. Ciekawostka: na terenie pagody można złapać darmowe ("darmowe") wi-fi! :D.




 

Dzień 2.


Centrum Rangunu miałam już w małym palcu, więc drugiego dnia zdecydowałam się na przejażdżkę tak zwanym "circular train", czyli najtańszym, lokalnym pociągiem - choć także osławionym wśród turystów - który bardzo powoli objeżdża całe miasto dookoła. Podróż trwa trzy godziny, ale w razie czego zawsze można wysiąść na dowolnej stacji i wrócić do centrum taksówką.

Początkowo na dworcu trochę się zamotałam, ale na hasło "circular train" Birmańczycy wiedzieli, dokąd mnie pokierować. Oprócz mnie, było jeszcze kilkoro "białych", ale poza tym już tylko miejscowi. No a pociąg... jak to birmański pociąg! ;) Po drodze mnóstwo ludzi, straganów, pól... Prawdziwe, lokalne życie. Choć niestety raczej nie takie, jakie ktokolwiek z nas chciałby wieść. Jednak wycieczka warta zaliczenia!









Po powrocie do centrum Rangunu miałam już niewiele czasu, ale postanowiłam szybko zobaczyć jeszcze dwie świątynie. Jednak najpierw kawa w lokalnej kawiarence!


Zaraz potem złapałam taksówkę (zaczęłam spacerem, ale w połowie drogi się poddałam...) i dojechałam do pagody Maha Wizara (także Maha Wizaya, Maha Vijaya, itp.). Znajduje się ona zaraz obok Szwedagon i mimo, że oczywiście dużo mniejsza i nie tak spektakularna, to i tak robi wrażenie. No i bez turystów! Szczególnie podobały mi się zdobienia sufitu w środku, obrazujące konstelacje gwiazd.





Zaraz naprzeciwko Maha Wizara była inna, mniejsza świątynia. Nikt nie umiał mi powiedzieć, jak się nazywa, no ale skoro już jest... :). Wnętrze było dosyć kiczowate, za to miejscowi ( = siedzący na schodach przed wejściem) oraz lokalny mnich byli tak zaaferowani moją obecnością, że od razu zmieniłam podejście. Wciśnięto mi w rękę jakiś świstek po angielsku, z którego wiele nie wynikało, poza tym, że jest to "Great Arahat Sima" - nie mogę jednak znaleźć żadnych informacji na ten temat ani w przewodniku, ani w internecie.



Teraz faktycznie nadszedł już czas, żeby wracać! Pojechałam do domu, gdzie spotkałam się z Jamesem, spakowałam torbę, wzięłam prysznic i już wychodziliśmy. Ale jeszcze nie na lotnisko! Najpierw szybka kolacja w indyjskim barze, a później... znowu ta 19. ulica! 



W końcu jednak trzeba było złapać taksówkę na lotnisko i pożegnać tę dwudniową, birmańską przygodę. Ale nie Birmę, bo do Birmy jeszcze wrócę!


wtorek, 11 marca 2014

Rangun, Birma (część 1.)

Jak zwykle po podróży w nowe miejsce mam taki mętlik w głowie, że nie wiem, od czego zacząć. Jadąc do Birmy, nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać. Niby śmiesznie tanio i bieda aż piszczy, a szukając hostelu nie mogłam znaleźć niczego poniżej kilkudziesięciu złotych za łóżko w wieloosobowym dormitorium. Jak to możliwe? Ucieszyłam się, gdy James - poznaliśmy się na kursie TEFLa w Bangkoku - zaproponował mi nocleg i udzielił miliona wskazówek odnośnie tego, co i gdzie zobaczyć. James pracuje jako nauczyciel w szkole w Rangunie, więc ze zwiedzaniem w ciągu dnia musiałam poradzić sobie sama, za to wieczory spędzaliśmy razem.

"Na zapas" ;)
Już sama nazwa kraju jest myląca. Po polsku używa się praktycznie tylko nazwy Birma (ang. Burma), z kolei w Azji nie spotkałam się z inną wersją, jak Mjanma (ang. Myanmar). Oficjalnie to właśnie ta druga forma jest od 1989 roku właściwa, chociaż używanie nazwy "Birma" też nie jest niepoprawne. Miasto, w którym byłam, to "polski" Rangun, ale angielski... Yangon (nazwa ta także została zmieniona w 1989 roku). Rangun jeszcze wtedy był stolicą, jednak w 2005 roku postanowiono przenieść ją do nowo budowanego (sic!), zaledwie 900 - tysięcznego miasta Naypyidaw. Ciekawskich odsyłam do Wikipedii, bo jest tam cały artykuł na temat tego, kiedy i która nazwa była poprawna / częściej używana, oraz co jest obecnie zalecane przez Komisję Standaryzacji Nazw Geograficznych i słownik ortograficzny PWN-u. Nie będę tu przytaczać, bo może nie wszystkich to interesuje, ale zajrzeć warto!

We wtorek wieczorem wylądowałam więc na ranguńskim lotnisku, gdzie czekał na mnie James - i dzięki Bogu, bo ledwo przekroczyłam próg hali przylotów, natychmiast rzucili się na mnie birmańscy taksówkarze! Wsiedliśmy razem do taryfy i pojechaliśmy prosto na 19. ulicę (uznaje się ją za skromniejszą wersję bangkockiego Khao San Road) i absolutnie rewelacyjne... mojito za 2,50zł! Powiedzmy, że nie skończyło się na jednym ;). Było to idealne zwieńczenie całego dnia w pracy i późniejszej podróży oraz miła zachęta do zwiedzania miasta następnego dnia.


Co mnie zaskoczyło, czego nie wiedziałam i o czym warto przypomnieć:


1. Telefon i internet to w Birmie luksus nie dla każdego. Nie działają żadne telefony spoza kraju ("James, dlaczego mój telefon nie działa?!"), a miejscowa karta SIM kosztuje... od 100 dolarów w górę, czyli przeszło 300zł. A jest to cena wręcz atrakcyjna w porównaniu do... 1000 dolarów, czyli ponad 3000zł (!), które trzeba było wydać jeszcze dwa - trzy lata temu. Za to na ulicach zobaczyć można czasami stoliczek z kilkoma starymi aparatami telefonicznymi, z których można zadzwonić. Internet natomiast kto ma, ten jest szczęśliwy (lub nie).

2. Miejscowa waluta to "kyat" (MMK) i wbrew temu, co mówi Wikipedia, wcale nie wymawia się tego jako "kiat" tylko jako coś pomiędzy "czat" i "ciat". W obiegu są same banknoty - bez monet - przy czym wszystko obraca się głównie wokół jednego tysiąca (w jednym banknocie), który wartością odpowiada jednemu dolarowi. Kolejny po tysiącu banknot to pięć tysięcy (dużo rzadziej spotykany), z którego nawet taksówkarzowi ciężko wydać (a przecież to zaledwie 16zł!), więc lepiej jak najszybciej się go pozbyć. Wyobraźcie więc sobie, jak bardzo wypchany jest portfel!

Wypchany portfel przez cały dzień!

3. Aż trudno nam w to uwierzyć, ale bankomatów w Birmie nadal ze świecą szukać. W Rangunie już jakieś się pojawiły (jest ich dosłownie kilka sztuk - podobno, bo żadnego nie widziałam), ale nadal zaleca się, aby podróżni przywozili ze sobą wyłącznie gotówkę - co nie jest łatwe, zwłaszcza jeśli ktoś planuje dłuższą podróż.

4. Właśnie w tej chwili ma miejsce największy boom ekonomiczny i stąd drastyczne ceny wynajmu i kupna mieszkań, o czym już wspominałam - mówi się, że ponoć cena za metr kwadratowy jest wyższa, niż na Manhattanie. Wiem już, dlaczego przeciętnego Birmańczyka nie stać na porządny dach nad głową, chociaż są i tacy, którym powodzi się bardzo dobrze (na ogół "szemrani", jak łatwo się domyślić). James wspominał, że praktycznie niemożliwe jest znaleźć mieszkanie o przeciętnym standardzie z łazienką i bez robaków (o to akurat w Birmie trudno) za mniej niż 600 - 700 dolarów (ok. 1900 - 2200zł) za miesiąc.

5. W porównaniu do zabójczych jak na Birmę cen mieszkań, cała reszta - zwłaszcza jedzenie na ulicy - jest bardzo tania. Tradycyjne uliczne przekąski kupimy nawet za 100 kyat, czyli... 30 groszy! Niestety, higiena w Birmie praktycznie nie istnieje i jedzenie uliczne sprzedawane jest w dużo gorszych warunkach, niż np. w Tajlandii (a przy tym notorycznie macane i uklepywane brudnymi rękami). Ja postanowiłam ryzykować i nic mi nie było (ryzykowałam tak mniej więcej co dwie godziny :D), ale myślę, że jestem już dosyć "zaprawiona" po półtora roku w Tajlandii, gdzie jem tylko "na ulicy". Osobom przyjeżdżającym prosto z Europy zalecałabym jednak ostrożność.

Moja ulubiona przekąska - cienki naleśnik z karmelem i wiórkami kokosowymi

6. Wiele kobiet, prawie wszystkie dzieci i niektórzy mężczyźni mają twarze wymalowane na żółto birmańską pastą Thanaka- zwykle są to dwa wielkie koła na policzkach, a do tego maźnięty nos, broda i czoło. Jest to element kulturowy, a poza tym pasta ta też chłodzi i chroni przed poparzeniem słonecznym.

7. Większość mężczyzn nosi zamiast spodni longyi, czyli długą chustę przypominającą tajski sarong.

Longyi

8. Birmańscy kierowcy to KOSZMAR. Cofam wszystko, co pisałam kiedyś o Laosie czy Malezji, a może nawet o Tajlandii. Obowiązuje ruch prawostronny, przy czym... część samochodów ma kierownicę z prawej, a część z lewej strony. Wszyscy trąbią, pasy na drodze wymalowane są chyba tylko dlatego, bo ktoś tak kazał, a patrzenie w lusterka boczne to przeżytek. Reasumując, w ciągu tych dwóch dni, co najmniej kilka razy byłam przekonana, że zginę śmiercią tragiczną w birmańskiej taksówce.

9. O dziwo, w Rangunie obowiązuje... zakaz poruszania się na motocyklu! Ma do tego prawo tylko policja. Moim skromnym zdaniem powód jest taki, że wszyscy by się pozabijali w przeciągu tygodnia.

10. Jeśli chodzi o pogodę, to w ciągu dnia było trochę goręcej niż w Bangkoku (u nas około 34 stopni stopni w cieniu, tam około 37), za to w nocy trochę chłodniej (u nas około 26 stopni, tam około 21). Męczące było to, że praktycznie nie istniały miejsca, gdzie w ciągu dnia można by wejść i się ochłodzić. Podczas zwiedzania Bangkoku, zawsze można się ratować lodowatym 7 -11 lub taksówką, a w Rangunie nawet taksówki nie miały klimatyzacji (choć ponoć już powoli takie się pojawiają).

11. Birmańczycy... CZYTAJĄ! I powiem Wam, że w świecie najnowszych technologii, gdzie wszyscy chodzimy z oczami wlepionymi w telefon, jest to naprawdę niesamowite. Oczywiście powodem jest pewnie to, że te najnowsze technologie jeszcze do Birmy nie dotarły... Poza tym, jest spora część literatury, która jeszcze do niedawna była w Birmie zakazana. I tak możemy zobaczyć na ulicy liczne stragany z używanymi lub kopiowanymi książkami, atlasami i podręcznikami - wśród autorów króluje dotychczas zabroniony George Orwell, a wśród pism naukowych dominują te medyczne i prawnicze. James powiedział mi, że praktycznie wszystkie książki - nawet, jeśli wyglądają "jak prawdziwe" - to w rzeczywistości tylko ich wierne kopie. Nie wiem, jak Azjaci to robią!


12. Ten punkt będzie obrzydliwy. Bo birmańscy mężczyźni - rzadziej kobiety - żują tzw. "betel nut", czyli czerwonawe nasiona owoców palmy Areka, które mają delikatne (lub nie) właściwości narkotyzujące. Żują, a potem... plują. Wygląda to, jakby pluli krwią i takie też zaplute są wszystkie chodniki.

Birmańczyk zawija betel

13. A propos chodników - w Rangunie naprawdę można na nich zginąć śmiercią tragiczną (przynajmniej tak samo tragiczną, jak na ulicy). Centrum miasta jest rozkopane i wygląda, jakby było w remoncie, ale James mówi, że w takim remoncie jest już od lat... (opłakany stan "chodnika" widoczny na zdjęciu powyżej).

14. Birmańczycy to smakosze herbaty!!! Tego się akurat nie spodziewałam. Dosłownie na każdym kroku jest mała, uliczna kawiarenka z mini stoliczkami i mini taborecikami (te taboreciki to akurat utrapienie, zwłaszcza w spódniczce lub sukience), gdzie można zamówić tradycyjną, słodką herbatę z dużą ilością skondensowanego mleka (James: "To brzmi paskudnie i powinno być paskudne, a jednak jest pyszne, prawda?") lub kawę. Poza tym, na mini stoliczku stoi zwykle dzbanek z darmową (!) chińską herbatą - już nie słodzoną, a naturalnie pyszną. Taka słodka herbata lub kawa kosztują zwykle 250 kyat (około 80 groszy) i co ciekawe, delektują się nią głównie mężczyźni!



15. W Birmie jest taki dziwny zwyczaj zwracania czyjejś uwagi (np. kelnera) cmokaniem i nie chodzi mi o to "nasze" cmokanie (np. gdy cmokacie w geście irytacji), tylko o taki faktyczny odgłos dawania buziaka :D.

16. Poza tym, że jest problem z ogólnie rozumianą łącznością, to można też się spodziewać częstych przerw w dostawie prądu lub spięć. Poprzednie mieszkanie James'a spłonęło... I nie jest to odosobniony przypadek!

17. Birmańczycy są bardzo sympatyczni i często mówią choćby podstawowym angielskim. Mimo, że dopiero wchodzą na rynek turystyczny, zdają się wiedzieć o nim więcej, niż Tajowie.

18. Jest Birma - są robaki. Gdy James powiedział mi, że "w mieszkaniu są tylko mrówki", to powiedziałam, że nic nie szkodzi, bo przecież w Tajlandii jest ich masa. "Ale nie, takie duże mrówki...". No i faktycznie, były mrówki giganty, które natychmiast potraktowałam morderczym sprayem - tak samo jak nogi mojego łóżka - i miałam względny spokój. James potem przyznał, że było też parę karaluchów, ale nie chciał mi mówić, bo się na nie nie natknęłam... :D

19. Różnica czasu między Birmą i Tajlandią wynosi pół godziny. PÓŁ GODZINY. Czyli UTC +6:30. Jeśli ktoś może mi wyjaśnić to bezsensowne (?) 30 minut na końcu, to proszę o komentarz poniżej.

20. Birmańczycy jedzą frytki pałeczkami! :D


Wiedziałam, że tak to będzie. Miałam napisać kilka punktów tytułem wstępu, a potem przejść do rzeczy, ale jak nigdy nie umiem po prostu przejść do rzeczy...:D Na resztę przygód i więcej zdjęć zapraszam w takim razie jutro!



poniedziałek, 3 marca 2014

Na szybko. Dużo pracy, a jutro Birma!

Tytuł zawiera już chyba wszystko, co chciałam napisać ;). Od powrotu z Pran Buri nic, tylko praca. No i weekendowe pływanie jako nagroda pocieszenia! Nawet zeszłą niedzielę spędziłam do południa w szkole, bo dzieciaki miały testy wstępne (hahaha... niestety i tak wszyscy wiemy, kto i na jakiej zasadzie się dostał, jeszcze pewnie przed egzaminami) i ktoś musiał ich pilnować. Ich, czyli maluchów, bo to były... testy wstępne do pierwszej klasy z - uwaga - przyrody, matematyki, angielskiego i tajskiego. Nie, żeby tajskie dzieci były takie bystre... To niestety tylko ich niezbyt lotni rodzice, dla których papier, zaświadczenie, test, certyfikat i wszystko inne, co w nazwie ma choćby jedno trudne słowo, jest dużo ważniejsze, niż rzeczywista wiedza (to nie jest tylko przypadek relacji rodzic - dziecko; tak wygląda całe tajskie społeczeństwo). Więc zaczynając tydzień pracy w niedzielę, skończyłam go w piątek... późnym wieczorem, bo obchodziliśmy oficjalne zakończenie roku szkolengo (z występami dzieci, pokazami, grami, jedzeniem, itd.). Zakończenie było dlatego, bo miniony tydzień miał być ostatnim (teraz byłyby już tylko egzaminy, a później, do końca miesiąca, tzw. "papierkowa robota"), ale... kilka dni wcześniej dyrekcja postanowiła, że przedłużamy zajęcia jednak o jeszcze jeden tydzień. Nie ma to oczywiście żadnego sensu, zwłaszcza, że w oficjalnych dziennikach musimy wpisać wszystkim dzieciom obecność do... końca marca, czyli aż trzy tygodnie dłużej, niż rzeczywiście chodzą do szkoły! Dlaczego? Dobre pytanie. W każdym razie, na pewno ktoś na tym co nieco zarabia.

W międzyczasie nocowała jeszcze u mnie Zuzka, która po skończonym obozie w Thai Wake Parku pojechała na kilka dni na Koh Chang (no i znowu nie mamy zdjęcia), a wczoraj widziałam się z Klaudią - chodziłyśmy razem do liceum! - i Radkiem, którzy w Bangkoku są niemalże tylko przejazdem i po prostu trzeba się było zobaczyć :). Zdjęcie tym razem jest, ale nie w moim aparacie, więc do wglądu później.

I w ten właśnie sposób nie mam się kiedy wyspać. I jeszcze teraz ten blog!

Ale na końcu - jak to mawiała jedna z moich nauczycielek (chyba pani od polskiego?!) - "kwiatek do kożuszka", czyli odwieczny temat mojej wizy. A więc dwa tygodnie temu znowu przegrałam z tajską biurokracją, tym razem doszczętnie. Ale to już po prostu jakiś koszmarny pech! Pojechałam najpierw z Joy (asystentka ze szkoły) do biura imigracyjnego i przedłużyłyśmy moje pobytowe 30 dni (te, które dostałam przy wjeździe do Tajlandii z Malezji) o kolejne siedem (nie, nie za darmo); tego wymagali do wydania mi tej nieszczęsnej, nowej wizy non-B, na którą mam wszystkie papiery (Joy dzwoniła wcześniej i upewniała się kilka razy, czy aby na pewno). Jak już się z tym uporałyśmy i pojechałyśmy do kolejnego urzędu, już konkretnie po wizę (czyli było to jakieś 1,5h stania w korkach później), dowiedziałyśmy się, że... oh, drobiazg, jednak muszę mieć o ileś tam dni więcej przed upływem daty ważności pieczątki, niż powiedzieli nam wcześniej. Byłam zła i rozczarowana, ale nie pozostało mi nic innego, jak... kupić kolejny bilet dokądś i cieszyć się krótkimi wakacjami ;). Padło na Birmę! Lecę jutro wieczorem i nie idę już do żadnej ambasady, bo z kolei na kwiecień zaplanowałam wakacje w Wietnamie, który zwiedzać będę razem z siostrą (sic!), więc teraz załatwianie nowej wizy nie ma już sensu. Jadę do Rangunu (Yangon), gdzie będę całe dwa dni; zatrzymuję się u znajomych, którzy mimo, że pracują, to już zorganizowali dla mnie cały plan wycieczki! Głupio przyznać, ale gdy kupowałam bilety, mój mózg chyba z lekka zaniemógł i nie pomyślałam o tym, żeby polecieć na weekend + dwa dodatkowe dni ("na wizę" przysługują mi dwa dni wolnego), ale już trudno. Uczepiłam się po prostu tej myśli, że moja obecna wiza traci ważność właśnie jutro i wtedy muszę lecieć.

Wiecie już więc, o czym będzie następny post!

A poniżej kilka zdjęć z piątkowego zakończenia roku - moi drugoklasiści to ci w złocie :). Większość dzieci spędziła pól dnia w salonie piękności (niestety nie żartuję), bo przecież idealna fryzura i makijaż to podstawa. O, Tajlandio!