czwartek, 29 sierpnia 2013

Kodeks białego nauczyciela

Weekendowy relaks w TWP
Mija weekend za weekendem, każdy z nich spędzony na wodzie, wytęskniony, wyczekiwany i z bólem żegnany. Grzesiu i Asia wyjeżdżają już w sobotę; nie mogę uwierzyć, że cztery tygodnie zleciały tak szybko! W pracy jakoś idzie, chociaż poranne wstawanie nadal mnie zabija - szczerzę wątpię w prawdziwość twierdzenia, że co nas nie zabije, to nas wzmocni (chyba że mowa tu o tajskim chilli). No i jak na złość, moja pierwsza pracodawczyni chce mnie z powrotem zatrudnić w przedszkolu (a o niczym innym nie marzę, bo tęsknie i za maluchami, i za grafikiem, i za pracą z Chelsea i May), tak jakbym nie była z nią cały czas w kontakcie i nie informowała na bieżąco o poszukiwaniach nowej pracy. Tajowie mnie kiedyś wykończą! W każdym razie, weekendy są co pięć dni, więc da się to jakoś przeżyć :) A propos pływania - w zeszłą niedzielę pojechałam nad Taco Lake (drugi wake park, mniejszy, na południu Bangkoku) na moje pierwsze zawody na wakeskacie! Wakeskate to deska nieco większa od deskorolki, na której pływa się bez wiązań - na ogół w trampkach, a ja póki co nadal na boso. Pływam sobie na niej tyko od czasu do czasu, więc zawody traktowałam jako zabawę. Wróciłam z nowymi siniakami i wakeskatowymi koszulkami. Zdecydowanie było warto!

Zawody (zawodowe sianiaki) na wakeskacie

Ale właściwie to miałam pisać o czymś innym. O kodeksie białego nauczyciela w tajskiej szkole. Brzmi zabawnie? Gdyby nie to, że przez ten rok wiele się już nauczyłam i pewnie nawet nieco wtopiłam w kulturę tajską (po powrocie do Polski będę musiała oduczyć się niesutannego kłaniania!), to pewnie lada moment szlag by mnie trafił. Nadal są rzeczy, których nie aprobuję, ale muszę zaakceptować. Są też takie, które nie mieszczą mi się w głowie, a muszę się pod nimi podpisywać. Jason, mój pracodawca, który mieszka w Tajlandii od przeszło 20 lat, na każdym kroku próbuje nam wpoić, co należy i czego nie należy, dlaczego w naszym oraz jego mniemaniu nie ma to sensu (bo nie ma), ale powinniśmy się temu podporządkować (bo tak). Z tej okazji zorganizował dla nas szkolenie (a przed nami jeszcze kilka; już na samo słowo "szkolenie" przewracam oczami), żeby upewnić się, czy wiemy, komu i jak się kłaniać, a w razie czego też udawać zachwyconych, usłużnych i oddanych. Tak na wszelki wypadek. Szkolenie oczywiście nie mogło się odbyć w czasie pracy, więc wybrano dla nas poniedziałek 12. sierpnia (na który tak bardzo czekałam!), który z okazji urodzin królowej był ustawowo dniem wolnym (jak widać, nie dla wszystkich).



KODEKS BIAŁEGO NAUCZYCIELA W TAJSKIEJ SZKOLE, czyli co zrobić, żeby wszyscy nas kochali:

1. Wygląd. Wygląd, wygląd, wygląd. W pracy i poza pracą, bo a nuż spotkasz któregoś z przełożonych w centrum handlowym - O MÓJ BOŻE!

2. Kłaniaj się (stopień drugi - ten na wysokości nosa) przełożonym, innym nauczycielom oraz rodzicom uczniów. I ZAWSZE odpowiedz na ukłon.

3. Unikaj bezpośredniej konfrontacji z Tajem - oni wolą załatwiać wszystko za pośrednictwem osób trzecich.

4. Jeżeli już do konfrontacji dojdzie, zwrócenie Tajowi uwagi lub poprawienie go nie tylko nie jest na miejscu, ale i nie ma sensu. W najlepszym razie usłyszysz w odpowiedzi nerwowy śmiech (to dobry znak - rozmówca zdaje sobie sprawę, że jest w błędzie), ale na pewno nie przyznanie się do winy, jakakolwiek by ona nie była.

5. Tajom niełatwo przechodzi przez gardło słowo "przepraszam", więc nawet jeśli na nie liczysz, to prawdopodobnie go nie usłyszysz. Ale może za to następnego dnia dostaniesz ładny, różowy długopis. Lub deser. To jest właśnie tajskie "przepraszam"!

A to dziś! -Dlaczego jesteś taki brudny? -"Teacher, football!"
6. Siadając, zwróć uwagę, czy nie wskazujesz nikogo stopą, czyli "najbrudniejszą" częścią ciała (np. zakładając nogę na nogę lub, co gorsza, opierając kostkę o kolano).

7. Przeczytaj najlepiej kilka książek na temat kultury tajskiej. W pokoju nauczycielskim. W obecności tajskich przełożonych. Tak, żeby wszyscy widzieli.

8. Przyklej sobie do twarzy najładniejszy uśmiech (dobrze, żeby był już od 7.00 rano). Przecież jesteś wizytówką szkoły!

9. Jeśli rodzice uczniów próbują mieć wpływ na to, jak traktujesz ich dzieci/prowadzisz zajęcia, itd., zrób wszystko, żeby poczuli się usatysfakcjonowani; nawet jeśli nie masz zamiaru spełnić ich prośby, to przynajmniej sprawiaj takie pozory (pozory, pozory, pozory... Tajlandia to kraj pozorów).

10. Rodzice lub nauczyciele za szkoły najpewniej będą chcieli dodać Cię do znajomych na facebooku lub innych portalach społecznościowych - deal with it. W końcu to Azjaci! :) Stwórz nowe konto, ogranicz dostępność, lub bądź wybitnie poprawny w tym, co publikujesz. Cokolwiek. Ale na pewno nie odrzucaj zaproszenia.

11. Tak, oczywiście. Naprawdę? To cudownie!

12. Jeśli myślisz, że przeszedłeś już wystarczająco dużo szkoleń na temat kultury tajskiej, to na pewno jesteś w błędzie; szkoleń nigdy za mało. No i niemożliwe, żebyś już wiedział, jak się kłaniać. Przecież jesteś farangiem!


Oh, Tajlandio.



P.S. Przypomniało mi się jedno zdjęcie, którego nie miałam jeszcze okazji opublikować. Niedawno, idąc na lunch, spotkałam na drodze mini dinozaura! :) Po angielsku jest to tzw. "monitor lizard", czyli prostu wielki jaszczur. Widziałam ich już kilka, ale tak olbrzymiego jeszcze nigdy!

My mamy wiewiórki, Tajlandia ma dinozaury


piątek, 9 sierpnia 2013

Kolejni goście, weekendowe szaleństwa i paskudne przeziębienie

Pierwszy wieczór: Pim, Green, Grzesiu i Asia
Ruda, Kris i Michalak wyjechali we wtorek (w poniedziałek wieczorem też się spotkaliśmy, przez co wtorkowy poranek okazał się jeszcze trudniejszy, niż poniedziałkowy...), tydzień jakoś zleciał, a już w piątek przyjechali do wake parku Grzesiu i Asia - z Asią się nie znałyśmy, ale zmieniło się to po pierwszym wieczorze. Mieliśmy się spotkać na wodzie dopiero w sobotę rano, ale wracając w piątek z pracy dostałam propozycję wyjścia na piwo. A potem drugą :) Więc nie było innej rady, jak zebrać wszystkich chętnych razem, zorganizować dla Grzesia i Asi transport z tego ich pola ryżowego i spotkać się na gorącej, zatłoczonej Khao San - i tak oto dwa piwa w lokalnym barze zamieniły się w imprezę do rana w centrum. Ale nikt tej nocy nie żałował, ewentualne żale pojawiły się dopiero następnego dnia ;) W sobotę po południu udało się jednak popływać, a wieczorem - zgodnie z zasadą, żeby leczyć się tym, czym się struło - otworzyliśmy wiśniówkę, zagryzając ją kabanosami i Wedlowskim ptasim mleczkiem. Naprawdę! I to z widokiem na wake park! W nocy kompletnie cichy i opustoszały. A rano, zanim jeszcze pojawił się weekendowy tłumek, szybkie mycie zębów, bikini, szorty, vest i pływanie na śniadanie. Takie poranki są najlepsze!

Marna, nocna jakość, ale zawsze coś. Z Pim i Didim.
A propos pływania, zapomniałam napisać, że tydzień wcześniej wypróbowałam nowo otwarty "pool gap", czyli specjalny, mały wyciąg z bajorami na dwóch poziomach połączonymi przeszkodami, wśród których są też schodki i zdradzieckie, betonowe progi. Miałam pecha zahaczyć deską o taki próg (cieszę się, że nie twarzą) i ściąć jeden z wbudowanych finów (stabilizatorów). Nie rzutuje to znacząco na jakość pływania, ale deska przyhamowuje mi teraz na przeszkodach, co nie jest komfortowe. Na szczęście da się to ponoć posklejać specjalnymi, tajemniczymi substancjami, o co poprosiłam już znajomych.

Idealne  zwieńczenie pływania ;)
I tak minął kolejny weekend, po którym nieubłaganie nadszedł poniedziałek, a wraz z nim krzyczące dzieci i te piekielne linijki. I to pewnie przez nie właśnie (przez dzieci, chociaż pewnie przez linijki trochę też) od wczoraj chrypie i mam taki katar, jakiego nie miałam już dawno, nawet za czasów srogich, polskich zim! ;) Nie musiałam być za to dzisiaj w pracy, bo już wcześniej zaplanowałam wycieczkę do ambasady, żeby złożyć podanie o zaświadczenie o niekaralności, a że całość zajęła mi jakieś 15 minut, to był jeszcze czas na leniwą kawę z Chelsea i Kiddeem. Załatwianie formalności w ambasadzie akurat dzisiaj to też nie był przypadek. Wczoraj zaproszona byłam urodziny znajomej (impreza na dachu!), na które nie mogłabym pójść, gdybym następnego dnia musiała iść rano do pracy... A że i impreza, i ambasada, i mieszkanie Chelsea i Kiddee'iego, którzy także byli zaproszeni, a u których mogłam nocować, są w centrum - a do tego całkiem blisko siebie - to chyba oczywistym rozwiązaniem było, żeby to wszystko razem połączyć :) Ale moje tajskie przeziębienie nie ma z tym absolutnie nic wspólnego. To te dzieci! ;)

Termometr próbuje pokazać stan podgorączkowy, ale chyba mu nie wierzę - przecież weekend jest tylko raz w tygodniu. Liczę na to, że magicznie, tajskie tabletki, które kupiłam (Tajowie zdają się nie używać kropli do nosa, wszystko jest w tabletkach - dlaczego?!), zdziałają cuda. Mają kolor smerfowy!

Smerfowe tabletki i leniwe popołudnie.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Silom Thai Cooking School - o lekcji gotowania

Mam takie zaległości, że nie wiem nawet, czy zacząć od tego weekendu, czy od poprzedniego! W tygodniu praktycznie tylko śpię i pracuję, a w weekendy nadrabiam to, co da się nadrobić, więc jak tu potem pisać regularnie... ;) No ale niech już będzie chronologicznie. A więc ostatni weekend lipca: czas, start!

Kurczak z orzechami nerkowca
W piątek przyjechali Paula zwana Rudą i Krzysiu zwany Krisem, czyli moi warszawscy podróżnicy, którzy razem ze mną z obrzydzeniem otwierali różowe jajka na Wielkanoc ;) Wracali z Sumatry, poprzedzonej Singapurem, Filipinami i paroma innymi miejscami, których nie pamiętam; wizyta w Bangkoku była jednocześnie ich pożegnaniem z Azją, w związku z czym należało ten czas należycie spożytkować. Wake park zaliczyłam więc tylko w niedzielę, ale wieczór spędziliśmy już wspólnie, delektując się najlepszym w Tajlandii (!) pad thai na mojej ulicy, najtańszą (i jednocześnie najpaskudniejszą) whisky ryżową oraz birmańskimi cygarami, których trochę jeszcze wtedy zostało. Jak łatwo zgadnąć, poniedziałkowy poranek nie należał do najłatwiejszych ;) Ale z wszystkim tym trochę wybiegam, żeby skupić się głównie na sobocie. Wybraliśmy się bowiem na kilkugodzinny kurs gotowania! Sami wskazaliśmy sześć dań, które nie dość, że gotowaliśmy, to jeszcze potem jedliśmy. A porcje były niemałe! Na szczęście w pogotowiu były pojemniczki do pakowania na wynos, dzięki czemu miałam też obiad następnego dnia :) Szkoła, w której odbyliśmy kurs, nazywa się Silom Thai Cooking School, znajduje się w samym centrum Bangkoku i z całego serca mogę ją polecić - iście nie-tajska organizacja, sympatyczni prowadzący, niewysoka cena i pyszne rezultaty. Dostaliśmy też książeczkę z przepisami! Już nie mogę się doczekać, żeby sprawdzić, czy któryś z tych przepisów zadziała w mojej sterylnej, poznańskiej kuchni ;)

Było nas łącznie 9 osób: Ruda, Kris, Łukasz zwany Michalakiem (dołączył do tamtej dwójki w okolicach maja i resztę podróży spędzili wspólnie), Ula i Gosia (koleżanki warszawiaków, które akurat były w Bangkoku) oraz ja, a poza tym po jednej sztuce Holendra, Anglika i Amerykanina (Kanadyjczyka? Już mnie pamięć zawodzi!).

Dania, które wybraliśmy, to:

- zupa z mleczka kokosowego z kurczakiem,
- pad thai,
- kurczak padang curry,
- kurczak z orzechami nerkowca,
- spring rollsy,
- banany w mleczku kokosowym.

Przy każdym daniu były trzy etapy. Najpierw siedzieliśmy na ziemi w jednym pomieszczeniu, gdzie uczyliśmy się, co z czym łączyć, dlaczego tak, a nie inaczej, jak to się nazywa, jak pachnie, i dlaczego ciężko to kupić w naszych krajach ;) Później przechodziliśmy w miejsce, gdzie stały na palnikach gazowych patelnie (każdy miał swoje stanowisko) i zabieraliśmy się za smażenie. W końcu siadaliśmy w części jadalnej, gdzie wśród westchnień zachwytu wciskaliśmy w siebie kolejne porcje. Żyć nie umierać!
Wąchamy, dotykamy, smakujemy, czyli co, z czym i  dlaczego.
Odsączamy mleczko kokosowe na zupę!
Nasze stanowiska już gotowe.
I do dzieła! Uffff jak gorąco.
A to nasza jadalnia. Wszyscy się ruszają!
Oraz pierwsze danie - zupa z mleczka kokosowego z kurczakiem.
A tutaj już egzotyczne składniki do pad thai.
Już za chwilkę, już za momencik...
...i gotowe! Prawie tak pyszne, jak u mojej "pani od pad thai".
A tu mistrz ceremonii zdradza nam technikę właściwego zawijania spring rollsów.
No więc zawijam! I sklejam specjalnym "klejem".
No trudno, trzeba usmażyć w głębokim tłuszczu.
Ale za to rezultat jest powalający!

Ktoś zgłodniał? :)